Zdjęcie: Dominika Żurowicz |
Czy biegam? Biegam, ale co to za
bieganie. W zasadzie biegowa wegetacja. We wrześniu przebiegłem 300 kilometrów.
Były w tym jedne zawody na 100 km (B7D) i 9 dni treningów z bieganiem. Nabiłem pokaźny
jak na liczbę dni treningowych kilometraż w ten sposób, że jak już miałem wolny
dzień, to wychodziłem na trening dwa razy: rano i wieczorem. Z racjonalnego
punktu widzenia treningi mniej więcej co trzeci dzień powinny przynieść
stopniowy spadek formy i tak rzeczywiście się stało.
W niedzielę poleciałem I Dychę do Maratonu w
Lublinie. Ludzi multum, ukończyło ponad 1300. Trasa szybka, ładna, z atestem,
pogoda piękna. Początek pobiegłem jako tako, trzymając tempo 3:40-3:45. W
drugiej połowie spuchłem i zwolniłem do 3:55 – 4:00. Nie raz już krytykowałem
„optymistów”, którzy za szybko zaczynają nie mogąc dobrać tempa do aktualnej
dyspozycji. Tym razem ja zachowałem się podobnie. Za mocny – w porównaniu do
obniżonej formy – początek dał w efekcie zmęczenie i zwolnienie na końcówce. Wyprzedziło
mnie chyba kilkanaście osób, w tym jakiś starszy, ale żwawy Pan; siwiutki jak
gołąbek. Wbiegłem na metę jako 35 zawodnik. Na 1300 nie byłoby to źle, gdyby
nie ten czas: 38:45. Fatalny. Ze dwie minuty słabszy, niż miewałem 2 lata temu.
Niestety, system „trenowania bez
trenowania” przynosi „rezultaty”. Muszę się z tym oswoić i przywyknąć do tego,
że dopóki nie zorganizuję sobie lepiej tygodnia, to będzie coraz gorzej. Być
może niedługo będę się cieszył z łamania 40 minut na dychę.
[LINK] do foto-relacji, która
ukazała się na portalu Festiwalu Biegowego.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz