czwartek, 6 października 2016

I Dycha do Maratonu – na równi pochyłej

Zdjęcie: Dominika Żurowicz
Czy biegam? Biegam, ale co to za bieganie. W zasadzie biegowa wegetacja. We wrześniu przebiegłem 300 kilometrów. Były w tym jedne zawody na 100 km (B7D) i 9 dni treningów z bieganiem. Nabiłem pokaźny jak na liczbę dni treningowych kilometraż w ten sposób, że jak już miałem wolny dzień, to wychodziłem na trening dwa razy: rano i wieczorem. Z racjonalnego punktu widzenia treningi mniej więcej co trzeci dzień powinny przynieść stopniowy spadek formy i tak rzeczywiście się stało.

 W niedzielę poleciałem I Dychę do Maratonu w Lublinie. Ludzi multum, ukończyło ponad 1300. Trasa szybka, ładna, z atestem, pogoda piękna. Początek pobiegłem jako tako, trzymając tempo 3:40-3:45. W drugiej połowie spuchłem i zwolniłem do 3:55 – 4:00. Nie raz już krytykowałem „optymistów”, którzy za szybko zaczynają nie mogąc dobrać tempa do aktualnej dyspozycji. Tym razem ja zachowałem się podobnie. Za mocny – w porównaniu do obniżonej formy – początek dał w efekcie zmęczenie i zwolnienie na końcówce. Wyprzedziło mnie chyba kilkanaście osób, w tym jakiś starszy, ale żwawy Pan; siwiutki jak gołąbek. Wbiegłem na metę jako 35 zawodnik. Na 1300 nie byłoby to źle, gdyby nie ten czas: 38:45. Fatalny. Ze dwie minuty słabszy, niż miewałem 2 lata temu.

Niestety, system „trenowania bez trenowania” przynosi „rezultaty”. Muszę się z tym oswoić i przywyknąć do tego, że dopóki nie zorganizuję sobie lepiej tygodnia, to będzie coraz gorzej. Być może niedługo będę się cieszył z łamania 40 minut na dychę.

[LINK] do foto-relacji, która ukazała się na portalu Festiwalu Biegowego.

Brak komentarzy: