O Ekstremalnym Rajdzie na Orientację „Skorpion” (http://ino.lublin.pttk.pl/skorpion/) usłyszałem już kilka lat temu, nie zainteresował mnie on jednak gdyż trasa liczyła 50 km a ja zapatrzony byłem w nieco dłuższe rajdy. Dopiero w tym roku zwrócił moją uwagę gdyż organizator postanowił podwoić dystans (zachowując też wersję 50 km). 100 km w 26 godzin, zimą, stosunkowo dużo punktów kontrolnych – to duże wyzwanie. Zdecydowałem się.
Z formą przed startem nie było najlepiej. W zawodach startuję dopiero od 2 lat. W poprzednim roku zaliczyłem co prawda kilka maratonów na bardzo amatorskim poziomie (w Poznaniu zrobiłem „życiówkę” z czasem 3:42) lecz zaraz potem udałem się na „zimowe leże”. Przez ponad 2 miesiące nie robiłem kompletnie nic. Dopiero w drugiej połowie stycznia wyrwałem się z odrętwienia i rozpocząłem niezbyt intensywne treningi. Było to jednak zdecydowanie zbyt późno by mówić o dobrej formie w dniu startu.
Jeszcze gorzej wyglądała sprawa nawigacji. Moje doświadczenie ograniczało się do startu w Harpaganie dwa lata wcześniej (H-31). Wtedy zbłądziłem już na pierwszym PK i dalej chodziłem trzymając się bardziej doświadczonych zawodników. Fatalna pogoda (deszcz) doprowadziła do tego, że kompletnie przemoknięty wycofałem się po ukończeniu pierwszej pętli.
Wyjeżdżając na „Skorpiona” byłem pełen obaw. Bałem się o nawigację nocą i o pogodę, która załatwi mnie podobnie jak na „Harpaganie”. „Nic to, kto nie spróbuje ten się nie dowie” - powiedziałem sobie i w 15 lutego w piątek rano wyjechałem z Wisznic (woj. lubelskie). Do Zamościa pogoda była piękna: żadnego śniegu, ciepło, słonecznie. Dopiero przed Krasnobrodem krajobraz w szybkim tempie zaczął się zmieniać. Nie wierzyłem własnym oczom; nagle wylądowałem w środku zimy: śnieg, wiatr i zimno. Teren na tyle pagórkowaty, że są tam wyciągi narciarskie. „No to będzie ekstremalnie” - pomyślałem sobie obserwując krajobraz.
Po przyjeździe do bazy (liceum w Krasnobrodzie) miałem jeszcze kilka godzin. Zaopatrzyłem się w pobliskim sklepie w jedzenie, napoje energetyczne, cukierki z kofeiną. Oczekując na start poznałem innych zawodników, z którymi miałem rywalizować. Przekrój osób był szeroki: od starszych, doświadczonych zawodników po młodych, niezbyt doświadczonych zapaleńców. Dominowali oczywiście mężczyźni. Pół godziny przed startem jestem prawie spakowany. Plecak całkiem pokaźny a w nim 5 par skarpet, drugi komplet ubrania (nie zamierzałem przemoknąć do suchej nitki tak jak na „Harpaganie”), poncho, jedzenie, woda i napój energetyczny, zapasowe buty, aparat. Wszystko ważyło całkiem sporo. Na nogach buty „Jack Wolfskin” i stuptuty; na głowie czołówka. Jestem gotowy do drogi. Przed samym startem jeszcze krótka odprawa i przypomnienie zasad.
Piątek, godzina 20ta: STARTUJEMY! Krótkie spojrzenie na mapę, orientowanie mapy wedle kompasu i ruszam. Pogoda jest fatalna: ulice przysypane śniegiem, na poboczach leży go już około 10 centymetrów. Śnieg pada gęsto tak, że moja czołówka niewiele oświetla. Do tego wiatr. Już na starcie zaczynam się poważnie obawiać, jak to będzie dalej. Ruszam do punktu pierwszego – to jakieś dno rozgałęziającego się wąwozu; PK oddalony od startu o ok. 5 km. Docieram wraz z kilkoma osobami w pobliże PK 1. Na razie bułka z masłem. Już jednak przy pierwszym punkcie zaczynają się schody. Gubię się i nie jestem pewien gdzie ten punkt może być. Na pewno jestem gdzieś niedaleko. Konsultuję się z innym uczestnikiem rajdu, który podobnie jak ja wygląda na niezdecydowanego. To Jacek z Warszawy, który podobnie jak ja nie ma zbytniego doświadczenia w nawigacji. Od tego momentu będziemy „napierać” razem aż do końca. Ostatecznie postanawiamy cofnąć się do punktu, w którym na pewno wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Po drodze spotykamy innych zawodników i ci tłumaczą nam jak znaleźć ów nieszczęsny wąwóz. Okazało się, że byliśmy blisko lecz przeszliśmy nieco za daleko. Schodzimy na dno i po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy PK 1. Uff…, chociaż z cudzą pomocą, ale udało się. Mamy chociaż jeden punkt.
Ruszamy do PK 2. Wdaje się być dosyć łatwy: to słup linii energetycznej tuż za wsią Suchowola. Rzeczywiście do PK 2 docieramy bezbłędnie. Podpisujemy karty i ruszamy dalej. Marzę o tym, by inne punkty „wchodziły” nam tak gładko. Niestety jak się później okaże to tylko moje pobożne życzenie.
PK 3 – kapliczka. W pobliże punktu docieramy bezbłędnie. Jesteśmy na miejscu, patrzymy na mapę. Kapliczka powinna być gdzieś tu. Rozglądamy się, szukamy w lewo, w prawo. Nic. Wchodzę na wzgórze, u którego podnóża jesteśmy. Jacek szuka na dole. Kręcimy się w koło i nie możemy znaleźć. Problemy mają też inni, którzy docierają w te okolice po nas. Po ok. godzinie poszukiwań mam ochotę wpisać „brak punktu kontrolnego”. Trudno. Jacek wydaje się mieć trochę więcej zacięcia odemnie. Dobrze, że chociaż śnieg przestał padać i pogoda się poprawiła. Gotowi już do skierowania się na następny punkt postanawiamy jeszcze sprawdzić teren bliżej zabudowań, pod lasem. Jest! Pie….na kapliczka! W końcu. A tyle czasu straciliśmy. Robimy krótką przerwę na batonika i ruszamy dalej.
PK 4 - rozgałęzienie wąwozu na dole. Docieramy do skrzyżowania dróg w pobliżu (punkt ataku) i z stamtąd atak na azymut. Wszystko sprawnie i książkowo. Wchodzimy w krzaki, strome zejście w dół wąwozu i w końcu widzimy odblask. Jest! Punkt zaliczony bez problemu.
Kierujemy się do punktu piątego – skraj wąwozu na górze. Z racji naszego niewielkiego doświadczenia nawigacyjnego nie kierujemy się na wprost przez las, lecz nadkładamy trochę drogi i idziemy przez wieś Szewnia Dolna. Wariant dłuższy, lecz łatwiejszy nawigacyjnie. Wchodzimy na wzgórze i szybko odnajdujemy lampion. W chwilach zawahania pomagają nam ślady w śniegu pozostawione przez szybszych zawodników.
Nie tracąc czasu kierujemy się do PK 6. Znowu rozgałęzienie wąwozu na dole. Śnieg znowu pada ostro i widoczność jest bardzo ograniczona. Jesteśmy już po dwudziestu kilometrach. Gdy spacerujemy przez wieś jacyś ludzie jadący samochodem litują się nad nami, zatrzymują i oferują podwiezienie. Musimy odmówić, a szkoda. Szóstka jest w środku lasu, już patrząc na mapę wiem, że nie będzie łatwo. Ciemno, las, sypie śnieg, od groma wąwozów. Wchodzimy do jednego z nich i szukamy. To całkiem spory wąwóz rozgałęziający się w wielu miejscach. Powoli tracę wiarę, że znajdziemy ten lampion, na domiar złego od jakiegoś czasu przestałem kontrolować kompas. Mozolnie kontynuujemy poszukiwania. Bardzo pomocna w nich jest długa, porządna latarka Jacka. Świeci na dobre kilka metrów i moja czołówka nie może się z nią w żaden sposób równać. Już wiem, jaki zakup będę musiał poczynić przed następnym podobnym rajdem. Po jakimś czasie dochodzimy w końcu do miejsca, gdzie dno wąwozu wygląda jak zryte przez stado żubrów. To ślady innych zawodników musimy, więc być gdzieś blisko. I rzeczywiście, po niedługim czasie odnajdujemy lampion.
PK 7 – znowu rozgałęzienie wąwozu na dole. Organizatorzy jakoś bardzo te dna wąwozów polubili. Nic to, nie ma „zmiłuj się”. Postanawiamy wyjść z lasu idąc nie po drogach, lecz prosto na południe, najkrótszą drogą na przełaj. Swoja lekkomyślność przepłacamy mozolnym przedzieraniem się przez kilka wąwozów, których na mapie nie dostrzegłem. Na domiar złego porastają je gęste chaszcze w tym jeżyny. Udaje nam się w końcu wydostać z lasu i dalej jego skrajem kierujemy się do celu. Lampion jest stosunkowo blisko skraju lasu, więc nie mamy problemów z jego znalezieniem.
Zaczyna świtać a my zmierzamy powoli do ósemki. Skraj wąwozu, tym razem na górze. Bezbłędnie kierujemy się do zabudowań w pobliżu PK, będą naszym punktem ataku. Po drodze widzimy innego zawodnika (od czasów PK 3 nie widzieliśmy nikogo), który tak jak my zmierza do ósemki. To zadanie wyglądało z pozoru na łatwe: robi się coraz jaśniej a punkt jest na skraju lasu. Nic tylko zaliczyć i iść dalej. Za pierwszym razem wejście na PK nie powiodło się. Kręcimy się, szukamy i nic. Wracamy w kierunku znanej nam drogi i szukamy w koło. Bezowocnie. W międzyczasie spotykamy widzianego wcześniej samotnego zawodnika, który podobnie jak my obchodzi wąwozy i nie może znaleźć punktu. Bliscy rezygnacji cofamy się jeszcze i postanawiamy zaatakować z drugiej strony, od południa. Patrzę na poziomice pomny rad, że „las można posadzić, inny wyciąć, domy pobudować w innym miejscu, ale gór się nie przesuwa”. Wreszcie wydaje mi się, że wszystko zaczyna w końcu pasować. Zmierzamy do wąwozu gdzie powinien być lampion i jest! Znowu po jakiejś godzinie poszukiwań. Jak się później okazało znaleźliśmy punkt ale nie ten właściwy lecz stowarzyszony. Doliczono nam za to karne minuty, ale dobre i to.
Pokrzepieni, że po długich wysiłkach udało nam się znaleźć ósemkę ruszamy do PK 9 – most na rzece Wieprz. Miejsce tak charakterystyczne i w dodatku przy wsi, że wstyd by było nie potrafić go znaleźć. Jest już całkiem widno. Ludzie z wioski wielkimi szuflami odgarniają śnieg. We wsi spotykamy zawodnika, który utykając schodzi z trasy mając problemy ze ścięgnem. Dalej spotykamy jeszcze jednego, bardziej biegającego, który po krótkiej pogawędce rusza truchtem przed nami. Przy dziewiątce wpisujemy nasz czas i ruszamy dalej. PK 10 – koniec stromej skarpy w wąwozie na dole. W butach czuję już wilgoć, ale myślałem, że będzie dużo gorzej. Po 35 kilometrach jeszcze nie chlupie mi w butach. Niestety tak dobrze nie może być do końca. Po drodze na dziesiątkę wpadam jedną nogą do niewidocznej kałuży przykrytej śniegiem. Teraz jeden but mam już cały przemoczony. Cóż, trzeba napierać dalej. Przed PK 10 spotykamy widzianego wcześniej biegacza i wspólnie, bez większych problemów odnajdujemy lampion. Mamy za sobą ponad 36 kilometrów.
Dalej już w trójkę kierujemy się do jedenastki (skraj wąwozu na górze, sucha jodła). W tym momencie popełniam duży błąd, który odbił się na naszym wyniku. Otóż będąc już zmęczonym (mokre stopy, zimny wiatr, woda w plecaku zamarzła) nawigację powierzam naszemu trzeciemu koledze samemu prawie nie kontrolując wskazań kompasu. Kierujemy się na punkt od południa idąc skrajem lasu. Po dłuższym czasie zaczynamy mieć wątpliwości gdzie jesteśmy. Przypuszczamy, że przeszliśmy trochę za daleko i minęliśmy PK 11. Widzimy, co prawda ślady innych zawodników, ale nie jesteśmy pewni, czy nie prowadzą one już do PK 12. Razem z Jackiem ambitnie postanawiamy cofnąć się i poszukać jednak tej jedenastki. Nasz upór jak do tej pory przynosił efekty, nie chcemy odpuścić ani jednego punktu. Kolega odłącza się od nas gdyż jak twierdzi ma już dosyć i nie chce się cofać. I tak nie mamy zresztą szans na ukończenie całości rajdu o czasie. Z Jackiem cofamy się o kilka kilometrów i uparcie szukamy jedenastki. Wysiłki nasze kończą się niepowodzeniem gdyż nie mamy punktu zaczepienia i nie wiemy gdzie dokładnie jesteśmy. Moja pauza w nawigacji po wyjściu z dziesiątki zemściła się okrutnie. Nasze wysiłki nie przynoszą rezultatów i w końcu po raz pierwszy na tym rajdzie poddajemy się. Jesteśmy już na tyle zmęczeni i zagubieni, że PK 12 szukamy krótko i po niepowodzeniach odpuszczamy. Po drodze dzwoni do nas sędzia zawodów obawiając się o nasze zdrowie. Zapewniam, że wszystko jest OK i ruszamy dalej. W tym momencie popełniam kolejny błąd: mam już dosyć lasów i przełajów a w pobliżu słyszę przejeżdżające samochody. Mając już tak wielką ochotę na spacer asfaltówką, że wbrew logice i kompasowi (!) kieruję nas na południe zamiast na wschód. Wychodzimy do wsi (Hucisko), której nie ma nawet na naszej mapie. Mijamy dzielne „burki” broniące gospodarstw i wychodzimy na upragnioną drogę. Idziemy już co prawda asfaltówką ale robimy spory łuk nadkładając dobrych kilka kilometrów. Tracąc cenny czas, solidnie zmęczeni w milczeniu docieramy do wsi Namule. Tu punkt jest łatwy, w zakolu rzeki, więc znajdujemy go bez większych problemów. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przy punkcie, mały posiłek i ruszamy do bazy. Bolą mnie już stopy, więc po drodze marzę o zdjęciu butów, suchych skarpetkach i ciepłym posiłku.
Do szkoły w Krasnobrodzie docieramy o 15.03 w sobotę. Dowiadujemy się, że przyszliśmy jako ostatni z pierwszej pętli. Większość ludzi z powodu trudnych warunków zrezygnowała z wyjścia na drugą pięćdziesiątkę; leżą pokotem w bazie. Z 27 startujących na setkę wyszły tylko 4 osoby. Jedna z nich to nasz kolega biegacz, który jak się okazało po rozdzieleniu znalazł punkty, których my nie znaleźliśmy (PK 11 i 12) i wyszedł jeszcze złapać parę punktów z drugiej pętli. A to sprytna bestia. Sędzia gratuluje nam wytrwałości i zachęca do wyjścia na drugą pętlę, choćby po parę punktów leżących blisko bazy. Chwila zastanowienia, rzut okiem na mapę i decydujemy się z Jackiem zaliczyć przynajmniej jeden punkt z drugiej pętli.
Godzina 15.28 – po dwudziestu minutach w bazie, przebraniu się ruszamy w kierunku najbliższego punktu. Zabieram już tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. PK 15 (jabłonka na polu) wygląda na łatwy i taki też się okazuje. Zamiast przedzierać się przez zaspy wzdłuż linii wysokiego napięcia (tak radziła nam jedna z osób w bazie) idziemy drogą do Szur i stamtąd odbijamy drogą na północ. Punkt znajdujemy szybko i bez komplikacji. Zaczyna się już ściemniać, ale postanawiamy jeszcze powalczyć o PK 16. Kierujemy się polną drogą w kierunku polany przy punkcie i stamtąd na azymut atak na punkt. Wszystko idzie gładko i chwilę później stoimy na szczycie wzgórza spisując kod z lampionu. Ach, żeby tak wszystkie punkty nam się znajdowały jak te dwa ostatnie. W tym momencie postanawiamy zakończyć wędrówkę i kierujemy się do bazy. Docieramy tam o 17.57 i po prawie 22 godzinach kończymy walkę ze „Skorpionem”.
W sumie ukończyliśmy z Jackiem rajd w połowie stawki, na czternastym miejscu po zaliczeniu 13 PK. Myślę że z błądzeniem przeszliśmy jakieś 60 – 70 kilometrów. Dodano nam 25 minut za jeden punkt stowarzyszony tak, że nasza oficjalna godzina powrotu to 18.22. Tylko jednej osobie z 27 udało się ukończyć rajd w wymaganym czasie.
Mój start w tym rajdzie oceniam z mieszanymi uczuciami, ale jestem raczej zadowolony. Pomimo że nieukończony start w nim był dla mnie krokiem do przodu. Poszedł mi dużo lepiej niż „Harpagan”, samo wyjście na drugą pętlę uważam za swój sukces. Poćwiczyłem nawigację i myślę, że na kolejnym rajdzie nie popełnię już takich samych błędów. Niepotrzebnie zabrałem taki ciężki plecak, bo jak się okazało nie wykorzystałem większości rzeczy, które zabrałem. Muszę też uzupełnić ekwipunek: bez porządnej, ręcznej latarki Jacka nie wiem jak odnaleźlibyśmy niektóre punkty.
Był to z pewnością rajd trudny. Wpływ na to miała przede wszystkim pogoda. Mróz -6 stopni, a wiatr powodował, że odczuwalna temperatura była dobrych kilka stopni niższa. Ponoć momentami sięgała -15 stopni Celsjusza. Padający śnieg ograniczał widoczność i zasypywał drogi: czasem mieliśmy wątpliwości, czy jest tu pole czy droga. Bardzo się jednak cieszę, że panowały tak trudne warunki. Tym większe jest bowiem zadowolenie z osiągniętych wyników im trudniej je było osiągnąć. Był to rajd prawdziwie ekstremalny i taki właśnie powinien być.
Z formą przed startem nie było najlepiej. W zawodach startuję dopiero od 2 lat. W poprzednim roku zaliczyłem co prawda kilka maratonów na bardzo amatorskim poziomie (w Poznaniu zrobiłem „życiówkę” z czasem 3:42) lecz zaraz potem udałem się na „zimowe leże”. Przez ponad 2 miesiące nie robiłem kompletnie nic. Dopiero w drugiej połowie stycznia wyrwałem się z odrętwienia i rozpocząłem niezbyt intensywne treningi. Było to jednak zdecydowanie zbyt późno by mówić o dobrej formie w dniu startu.
Jeszcze gorzej wyglądała sprawa nawigacji. Moje doświadczenie ograniczało się do startu w Harpaganie dwa lata wcześniej (H-31). Wtedy zbłądziłem już na pierwszym PK i dalej chodziłem trzymając się bardziej doświadczonych zawodników. Fatalna pogoda (deszcz) doprowadziła do tego, że kompletnie przemoknięty wycofałem się po ukończeniu pierwszej pętli.
Wyjeżdżając na „Skorpiona” byłem pełen obaw. Bałem się o nawigację nocą i o pogodę, która załatwi mnie podobnie jak na „Harpaganie”. „Nic to, kto nie spróbuje ten się nie dowie” - powiedziałem sobie i w 15 lutego w piątek rano wyjechałem z Wisznic (woj. lubelskie). Do Zamościa pogoda była piękna: żadnego śniegu, ciepło, słonecznie. Dopiero przed Krasnobrodem krajobraz w szybkim tempie zaczął się zmieniać. Nie wierzyłem własnym oczom; nagle wylądowałem w środku zimy: śnieg, wiatr i zimno. Teren na tyle pagórkowaty, że są tam wyciągi narciarskie. „No to będzie ekstremalnie” - pomyślałem sobie obserwując krajobraz.
Po przyjeździe do bazy (liceum w Krasnobrodzie) miałem jeszcze kilka godzin. Zaopatrzyłem się w pobliskim sklepie w jedzenie, napoje energetyczne, cukierki z kofeiną. Oczekując na start poznałem innych zawodników, z którymi miałem rywalizować. Przekrój osób był szeroki: od starszych, doświadczonych zawodników po młodych, niezbyt doświadczonych zapaleńców. Dominowali oczywiście mężczyźni. Pół godziny przed startem jestem prawie spakowany. Plecak całkiem pokaźny a w nim 5 par skarpet, drugi komplet ubrania (nie zamierzałem przemoknąć do suchej nitki tak jak na „Harpaganie”), poncho, jedzenie, woda i napój energetyczny, zapasowe buty, aparat. Wszystko ważyło całkiem sporo. Na nogach buty „Jack Wolfskin” i stuptuty; na głowie czołówka. Jestem gotowy do drogi. Przed samym startem jeszcze krótka odprawa i przypomnienie zasad.
Piątek, godzina 20ta: STARTUJEMY! Krótkie spojrzenie na mapę, orientowanie mapy wedle kompasu i ruszam. Pogoda jest fatalna: ulice przysypane śniegiem, na poboczach leży go już około 10 centymetrów. Śnieg pada gęsto tak, że moja czołówka niewiele oświetla. Do tego wiatr. Już na starcie zaczynam się poważnie obawiać, jak to będzie dalej. Ruszam do punktu pierwszego – to jakieś dno rozgałęziającego się wąwozu; PK oddalony od startu o ok. 5 km. Docieram wraz z kilkoma osobami w pobliże PK 1. Na razie bułka z masłem. Już jednak przy pierwszym punkcie zaczynają się schody. Gubię się i nie jestem pewien gdzie ten punkt może być. Na pewno jestem gdzieś niedaleko. Konsultuję się z innym uczestnikiem rajdu, który podobnie jak ja wygląda na niezdecydowanego. To Jacek z Warszawy, który podobnie jak ja nie ma zbytniego doświadczenia w nawigacji. Od tego momentu będziemy „napierać” razem aż do końca. Ostatecznie postanawiamy cofnąć się do punktu, w którym na pewno wiedzieliśmy gdzie jesteśmy. Po drodze spotykamy innych zawodników i ci tłumaczą nam jak znaleźć ów nieszczęsny wąwóz. Okazało się, że byliśmy blisko lecz przeszliśmy nieco za daleko. Schodzimy na dno i po krótkich poszukiwaniach odnajdujemy PK 1. Uff…, chociaż z cudzą pomocą, ale udało się. Mamy chociaż jeden punkt.
Ruszamy do PK 2. Wdaje się być dosyć łatwy: to słup linii energetycznej tuż za wsią Suchowola. Rzeczywiście do PK 2 docieramy bezbłędnie. Podpisujemy karty i ruszamy dalej. Marzę o tym, by inne punkty „wchodziły” nam tak gładko. Niestety jak się później okaże to tylko moje pobożne życzenie.
PK 3 – kapliczka. W pobliże punktu docieramy bezbłędnie. Jesteśmy na miejscu, patrzymy na mapę. Kapliczka powinna być gdzieś tu. Rozglądamy się, szukamy w lewo, w prawo. Nic. Wchodzę na wzgórze, u którego podnóża jesteśmy. Jacek szuka na dole. Kręcimy się w koło i nie możemy znaleźć. Problemy mają też inni, którzy docierają w te okolice po nas. Po ok. godzinie poszukiwań mam ochotę wpisać „brak punktu kontrolnego”. Trudno. Jacek wydaje się mieć trochę więcej zacięcia odemnie. Dobrze, że chociaż śnieg przestał padać i pogoda się poprawiła. Gotowi już do skierowania się na następny punkt postanawiamy jeszcze sprawdzić teren bliżej zabudowań, pod lasem. Jest! Pie….na kapliczka! W końcu. A tyle czasu straciliśmy. Robimy krótką przerwę na batonika i ruszamy dalej.
PK 4 - rozgałęzienie wąwozu na dole. Docieramy do skrzyżowania dróg w pobliżu (punkt ataku) i z stamtąd atak na azymut. Wszystko sprawnie i książkowo. Wchodzimy w krzaki, strome zejście w dół wąwozu i w końcu widzimy odblask. Jest! Punkt zaliczony bez problemu.
Kierujemy się do punktu piątego – skraj wąwozu na górze. Z racji naszego niewielkiego doświadczenia nawigacyjnego nie kierujemy się na wprost przez las, lecz nadkładamy trochę drogi i idziemy przez wieś Szewnia Dolna. Wariant dłuższy, lecz łatwiejszy nawigacyjnie. Wchodzimy na wzgórze i szybko odnajdujemy lampion. W chwilach zawahania pomagają nam ślady w śniegu pozostawione przez szybszych zawodników.
Nie tracąc czasu kierujemy się do PK 6. Znowu rozgałęzienie wąwozu na dole. Śnieg znowu pada ostro i widoczność jest bardzo ograniczona. Jesteśmy już po dwudziestu kilometrach. Gdy spacerujemy przez wieś jacyś ludzie jadący samochodem litują się nad nami, zatrzymują i oferują podwiezienie. Musimy odmówić, a szkoda. Szóstka jest w środku lasu, już patrząc na mapę wiem, że nie będzie łatwo. Ciemno, las, sypie śnieg, od groma wąwozów. Wchodzimy do jednego z nich i szukamy. To całkiem spory wąwóz rozgałęziający się w wielu miejscach. Powoli tracę wiarę, że znajdziemy ten lampion, na domiar złego od jakiegoś czasu przestałem kontrolować kompas. Mozolnie kontynuujemy poszukiwania. Bardzo pomocna w nich jest długa, porządna latarka Jacka. Świeci na dobre kilka metrów i moja czołówka nie może się z nią w żaden sposób równać. Już wiem, jaki zakup będę musiał poczynić przed następnym podobnym rajdem. Po jakimś czasie dochodzimy w końcu do miejsca, gdzie dno wąwozu wygląda jak zryte przez stado żubrów. To ślady innych zawodników musimy, więc być gdzieś blisko. I rzeczywiście, po niedługim czasie odnajdujemy lampion.
PK 7 – znowu rozgałęzienie wąwozu na dole. Organizatorzy jakoś bardzo te dna wąwozów polubili. Nic to, nie ma „zmiłuj się”. Postanawiamy wyjść z lasu idąc nie po drogach, lecz prosto na południe, najkrótszą drogą na przełaj. Swoja lekkomyślność przepłacamy mozolnym przedzieraniem się przez kilka wąwozów, których na mapie nie dostrzegłem. Na domiar złego porastają je gęste chaszcze w tym jeżyny. Udaje nam się w końcu wydostać z lasu i dalej jego skrajem kierujemy się do celu. Lampion jest stosunkowo blisko skraju lasu, więc nie mamy problemów z jego znalezieniem.
Zaczyna świtać a my zmierzamy powoli do ósemki. Skraj wąwozu, tym razem na górze. Bezbłędnie kierujemy się do zabudowań w pobliżu PK, będą naszym punktem ataku. Po drodze widzimy innego zawodnika (od czasów PK 3 nie widzieliśmy nikogo), który tak jak my zmierza do ósemki. To zadanie wyglądało z pozoru na łatwe: robi się coraz jaśniej a punkt jest na skraju lasu. Nic tylko zaliczyć i iść dalej. Za pierwszym razem wejście na PK nie powiodło się. Kręcimy się, szukamy i nic. Wracamy w kierunku znanej nam drogi i szukamy w koło. Bezowocnie. W międzyczasie spotykamy widzianego wcześniej samotnego zawodnika, który podobnie jak my obchodzi wąwozy i nie może znaleźć punktu. Bliscy rezygnacji cofamy się jeszcze i postanawiamy zaatakować z drugiej strony, od południa. Patrzę na poziomice pomny rad, że „las można posadzić, inny wyciąć, domy pobudować w innym miejscu, ale gór się nie przesuwa”. Wreszcie wydaje mi się, że wszystko zaczyna w końcu pasować. Zmierzamy do wąwozu gdzie powinien być lampion i jest! Znowu po jakiejś godzinie poszukiwań. Jak się później okazało znaleźliśmy punkt ale nie ten właściwy lecz stowarzyszony. Doliczono nam za to karne minuty, ale dobre i to.
Pokrzepieni, że po długich wysiłkach udało nam się znaleźć ósemkę ruszamy do PK 9 – most na rzece Wieprz. Miejsce tak charakterystyczne i w dodatku przy wsi, że wstyd by było nie potrafić go znaleźć. Jest już całkiem widno. Ludzie z wioski wielkimi szuflami odgarniają śnieg. We wsi spotykamy zawodnika, który utykając schodzi z trasy mając problemy ze ścięgnem. Dalej spotykamy jeszcze jednego, bardziej biegającego, który po krótkiej pogawędce rusza truchtem przed nami. Przy dziewiątce wpisujemy nasz czas i ruszamy dalej. PK 10 – koniec stromej skarpy w wąwozie na dole. W butach czuję już wilgoć, ale myślałem, że będzie dużo gorzej. Po 35 kilometrach jeszcze nie chlupie mi w butach. Niestety tak dobrze nie może być do końca. Po drodze na dziesiątkę wpadam jedną nogą do niewidocznej kałuży przykrytej śniegiem. Teraz jeden but mam już cały przemoczony. Cóż, trzeba napierać dalej. Przed PK 10 spotykamy widzianego wcześniej biegacza i wspólnie, bez większych problemów odnajdujemy lampion. Mamy za sobą ponad 36 kilometrów.
Dalej już w trójkę kierujemy się do jedenastki (skraj wąwozu na górze, sucha jodła). W tym momencie popełniam duży błąd, który odbił się na naszym wyniku. Otóż będąc już zmęczonym (mokre stopy, zimny wiatr, woda w plecaku zamarzła) nawigację powierzam naszemu trzeciemu koledze samemu prawie nie kontrolując wskazań kompasu. Kierujemy się na punkt od południa idąc skrajem lasu. Po dłuższym czasie zaczynamy mieć wątpliwości gdzie jesteśmy. Przypuszczamy, że przeszliśmy trochę za daleko i minęliśmy PK 11. Widzimy, co prawda ślady innych zawodników, ale nie jesteśmy pewni, czy nie prowadzą one już do PK 12. Razem z Jackiem ambitnie postanawiamy cofnąć się i poszukać jednak tej jedenastki. Nasz upór jak do tej pory przynosił efekty, nie chcemy odpuścić ani jednego punktu. Kolega odłącza się od nas gdyż jak twierdzi ma już dosyć i nie chce się cofać. I tak nie mamy zresztą szans na ukończenie całości rajdu o czasie. Z Jackiem cofamy się o kilka kilometrów i uparcie szukamy jedenastki. Wysiłki nasze kończą się niepowodzeniem gdyż nie mamy punktu zaczepienia i nie wiemy gdzie dokładnie jesteśmy. Moja pauza w nawigacji po wyjściu z dziesiątki zemściła się okrutnie. Nasze wysiłki nie przynoszą rezultatów i w końcu po raz pierwszy na tym rajdzie poddajemy się. Jesteśmy już na tyle zmęczeni i zagubieni, że PK 12 szukamy krótko i po niepowodzeniach odpuszczamy. Po drodze dzwoni do nas sędzia zawodów obawiając się o nasze zdrowie. Zapewniam, że wszystko jest OK i ruszamy dalej. W tym momencie popełniam kolejny błąd: mam już dosyć lasów i przełajów a w pobliżu słyszę przejeżdżające samochody. Mając już tak wielką ochotę na spacer asfaltówką, że wbrew logice i kompasowi (!) kieruję nas na południe zamiast na wschód. Wychodzimy do wsi (Hucisko), której nie ma nawet na naszej mapie. Mijamy dzielne „burki” broniące gospodarstw i wychodzimy na upragnioną drogę. Idziemy już co prawda asfaltówką ale robimy spory łuk nadkładając dobrych kilka kilometrów. Tracąc cenny czas, solidnie zmęczeni w milczeniu docieramy do wsi Namule. Tu punkt jest łatwy, w zakolu rzeki, więc znajdujemy go bez większych problemów. Jeszcze tylko pamiątkowe zdjęcie przy punkcie, mały posiłek i ruszamy do bazy. Bolą mnie już stopy, więc po drodze marzę o zdjęciu butów, suchych skarpetkach i ciepłym posiłku.
Do szkoły w Krasnobrodzie docieramy o 15.03 w sobotę. Dowiadujemy się, że przyszliśmy jako ostatni z pierwszej pętli. Większość ludzi z powodu trudnych warunków zrezygnowała z wyjścia na drugą pięćdziesiątkę; leżą pokotem w bazie. Z 27 startujących na setkę wyszły tylko 4 osoby. Jedna z nich to nasz kolega biegacz, który jak się okazało po rozdzieleniu znalazł punkty, których my nie znaleźliśmy (PK 11 i 12) i wyszedł jeszcze złapać parę punktów z drugiej pętli. A to sprytna bestia. Sędzia gratuluje nam wytrwałości i zachęca do wyjścia na drugą pętlę, choćby po parę punktów leżących blisko bazy. Chwila zastanowienia, rzut okiem na mapę i decydujemy się z Jackiem zaliczyć przynajmniej jeden punkt z drugiej pętli.
Godzina 15.28 – po dwudziestu minutach w bazie, przebraniu się ruszamy w kierunku najbliższego punktu. Zabieram już tylko kilka najpotrzebniejszych rzeczy. PK 15 (jabłonka na polu) wygląda na łatwy i taki też się okazuje. Zamiast przedzierać się przez zaspy wzdłuż linii wysokiego napięcia (tak radziła nam jedna z osób w bazie) idziemy drogą do Szur i stamtąd odbijamy drogą na północ. Punkt znajdujemy szybko i bez komplikacji. Zaczyna się już ściemniać, ale postanawiamy jeszcze powalczyć o PK 16. Kierujemy się polną drogą w kierunku polany przy punkcie i stamtąd na azymut atak na punkt. Wszystko idzie gładko i chwilę później stoimy na szczycie wzgórza spisując kod z lampionu. Ach, żeby tak wszystkie punkty nam się znajdowały jak te dwa ostatnie. W tym momencie postanawiamy zakończyć wędrówkę i kierujemy się do bazy. Docieramy tam o 17.57 i po prawie 22 godzinach kończymy walkę ze „Skorpionem”.
W sumie ukończyliśmy z Jackiem rajd w połowie stawki, na czternastym miejscu po zaliczeniu 13 PK. Myślę że z błądzeniem przeszliśmy jakieś 60 – 70 kilometrów. Dodano nam 25 minut za jeden punkt stowarzyszony tak, że nasza oficjalna godzina powrotu to 18.22. Tylko jednej osobie z 27 udało się ukończyć rajd w wymaganym czasie.
Mój start w tym rajdzie oceniam z mieszanymi uczuciami, ale jestem raczej zadowolony. Pomimo że nieukończony start w nim był dla mnie krokiem do przodu. Poszedł mi dużo lepiej niż „Harpagan”, samo wyjście na drugą pętlę uważam za swój sukces. Poćwiczyłem nawigację i myślę, że na kolejnym rajdzie nie popełnię już takich samych błędów. Niepotrzebnie zabrałem taki ciężki plecak, bo jak się okazało nie wykorzystałem większości rzeczy, które zabrałem. Muszę też uzupełnić ekwipunek: bez porządnej, ręcznej latarki Jacka nie wiem jak odnaleźlibyśmy niektóre punkty.
Był to z pewnością rajd trudny. Wpływ na to miała przede wszystkim pogoda. Mróz -6 stopni, a wiatr powodował, że odczuwalna temperatura była dobrych kilka stopni niższa. Ponoć momentami sięgała -15 stopni Celsjusza. Padający śnieg ograniczał widoczność i zasypywał drogi: czasem mieliśmy wątpliwości, czy jest tu pole czy droga. Bardzo się jednak cieszę, że panowały tak trudne warunki. Tym większe jest bowiem zadowolenie z osiągniętych wyników im trudniej je było osiągnąć. Był to rajd prawdziwie ekstremalny i taki właśnie powinien być.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz