Wrzucam tym razem tekst o maratonie w Cork z zeszłego roku który ukazał się w "Bieganiu". Ta wersja jest nieco dłuższa, tekst w gazecie był okrojony. Jak ktoś nie czytał i ma czas oraz chęci to zapraszam do lektury.
Bieganie na zielonej wyspie
Od jakiegoś czasu dużo pisze się o Polakach pracujących za granicą, najczęściej w kontekście zarabianych pieniędzy oraz słusznej (lub niesłusznej) decyzji o wyjeździe. Ja chciałbym natomiast zwrócić uwagę na coś innego. Polscy emigranci to nie tylko ludzie pracujący od rana do wieczora w fabrykach, firmach, na farmach i w hotelach. To też ludzie ciekawi świata i uprawiający sporty - także bieganie. Sam przebywałem niedawno kilka miesięcy w Irlandii i spacerując po górach spotykałem całkiem często grupy rodaków. Oprócz zwiedzania zajmowałem się bieganiem. To w Irlandii właśnie pobiegłem swój pierwszy zagraniczny maraton, The Montenotte Hotel Cork City Marathon.
Zanim stanąłem na starcie nie miałem zbyt dużego doświadczenia biegowego. 29 lat, na koncie tylko jeden maraton (28 Flora Maraton Warszawski) z czasem około 4,5 godziny i jeden półmaraton. Byłem biegaczem początkującym. Intensywniej biegałem dopiero od około roku. Po wyjeździe do Irlandii zamieszkałem w Waterford, w mieście na południu wyspy. Wiosną 2007 roku w magazynie „Irish Runner” zauważyłem reklamę zbliżającego się maratonu w Cork. W tym trzystutysięcznym mieście organizowano maraton po raz pierwszy od 1986 roku. Wcześniej maratony w Cork odbyły się w latach 1982 – 1986, później zaś nastąpiła długa przerwa. Oprócz samego maratonu miała być też sztafeta oraz wyścigi na wózkach dla osób niepełnosprawnych. Datę zawodów ustalono na 4 czerwca 2007. Z Waterford do Cork nie było daleko, do startu pozostały jakieś dwa miesiące. Zdecydowałem się na udział w zawodach i rozpocząłem przygotowania. Biegałem 4 lub 5 razy w tygodniu po około godzinie. Wcześniej z pomocą Irlandczyków, u których mieszkałem załatwiłem wszelkie sprawy formalne. Na miesiąc przed startem, gdy pytałem kolegę jak wygląda miasto (nigdy wcześniej tam nie byłem) trochę się wystraszyłem. Zarówno kolega jak i posiadany przeze mnie informator jednoznacznie mówiły, że Cork położone jest na wzgórzach. Także limit czasu dłuższy nieco niż typowy (7 godzin) sugerował, że trasa może być trudniejsza niż typowego maratonu. Bałem się, że nieświadomie zafundowałem sobie bieg będący czymś pomiędzy maratonem a maratonem górskim. Czasu do startu nie pozostało wiele postanowiłem jednak wykorzystać najlepiej jak można ostanie tygodnie. Znalazłem sobie w Waterford spory pagórek i trenując biegałem po nim ćwicząc podbiegi i zbiegi. Tak nadszedł dzień startu.
Bieg miał odbyć się w poniedziałek 4 czerwca. Był to dzień wolny, tak zwany Bank Holiday. Do Cork przybyłem w niedzielę, dzień przed zawodami. Wyjeżdżałem z Waterford w strugach deszczu, na szczęście miasto Cork przywitało mnie piękną słoneczną pogodą. Po zgłoszeniu się w jednym z hosteli w centrum miasta i zostawieniu bagaży udałem się do biura zawodów. Weryfikacja przebiegła szybko i sprawnie, miła pani z obsługi wręczyła mi jeszcze gratisowy kupon na pasta party. Poczęstunek odbywał się w restauracji hotelu Montenotte, jednego z głównych sponsorów maratonu. Pasta party zorganizowane było bardzo elegancko, zgodnie z hotelowymi standardami. Posiłek umiliła mi rozmowa z przypadkowo poznanymi paniami startującymi w biegu sztafetowym. Pomyślałem, że tak charakterystyczna dla maratończyków ludzka serdeczność za nic ma granice polityczne i kulturowe.
Myśląc racjonalnie powinienem był wówczas udać się do hostelu i odpocząć przed dniem próby. Górę wzięły jednak moje skłonności zawodowe i zamiłowanie do turystyki. Wybrałem się na wycieczkę po mieście. Miasto położone jest u ujścia rzeki Lee, w miejscu, gdzie rozwidla się ona na dwa kanały: północny i południowy. Niestety, pomimo, że Cork było dużym i prężnym ośrodkiem już w średniowieczu pamiątek tego okresu nie zachowało się zbyt wiele. Już przy wjeździe miasto sprawia wrażenie raczej przemysłowego, portowego niż skarbnicy zabytków i żywego pomnika historii. Niemniej jednak i tu znaleźć można urokliwe miejsca. Spacer słonecznym popołudniem wśród uliczek miasta położonego na pagórkach, po licznych a niewielkich mostach przerzuconych nad kanałami może się podobać. Znajomi Irlandczycy, typowi dla tego sympatycznego narodu miłośnicy pubów i piwa pytani, co warto zobaczyć w Cork wysyłali mnie jednogłośnie do Franciscan Well, browaru i pijalni piwa w jednym. Miejsce rzeczywiście przyjemne a i piwo wyrabiane na miejscu całkiem smaczne. Spacerując po mieście warto wstąpić do miejscowej katedry Św. Fin Barry. Budowla robi imponujące wrażenie; nie jest jednak zbyt wiekowa – pochodzi z II połowy XIX wieku. Ulotki o zabytku rozdawane zwiedzającym drukowane są także w języku polskim. Miasto Cork posiada jeszcze kilka potencjalnie interesujących miejsc (uniwersytet, Cork Public Museum, Cork Butter Museum) nie zwiedziłem ich jednak gdyż z powodu święta państwowego były zamknięte. Wydaje się, że przybywającym do miasta warto polecić pozostanie jeszcze kilka dni i zwiedzenie okolic Cork: XV wieczny zamek Blarney, muzeum Queenstown Story w Cobh, wybrzeże czy wreszcie park safari Wildlife Park. Niestety miejsca te poczekają jeszcze na moją wizytę gdyż już następnego dnia musiałem wracać do pracy.
4 czerwca, szósta rano. Budzę się w hostelu bez pomocy budzika, podekscytowanie nadchodzącym startem skutecznie zbija senność z moich powiek. Przez głowę przechodzą mi wszelkie rady i porady, które wcześniej wyczytałem, jak zorganizować sobie ostatnie godziny przed startem. Prysznic, przygotowuję buty, pięć razy sprawdzam czy nie ma w nich jakiegoś kamyczka i nic nie uwiera. Paznokcie przycięte. Koszulka, skarpetki, spodenki – wszystko wyprane i gotowe. O chipie trudno zapomnieć gdyż jest częścią karty z numerem startowym. Wydaje się, że o niczym nie zapomniałem. „Trzy godziny przed startem zjedz lekkie śniadanie” – kołacze mi po głowie. Pędzę więc do jadalni i podgrzewam polską fasolkę po bretońsku. Polskiej żywności w Irlandii brakuje mi chyba najbardziej, zwłaszcza chleba. Kto jadał przez dłuższy czas „plastikowy” chleb wypiekany na wyspach ten doskonale wie o czym mówię. W jadalni poznaję innego maratończyka. Z podziwem słucham opowieści o jego życiówce: około trzech godzin. Skromnie tłumaczę, że to mój drugi w życiu maraton i chciałbym pobiec w okolicach czterech godzin. W Warszawie miałem kryzys po 23 kilometrze, resztę trasy pokonałem marszobiegiem. Teraz będę szczęśliwy, gdy przebiegnę cały maraton od początku do końca. Po posiłku chwila odpoczynku; godzinę przed startem pakuję się i kieruję w stronę biura zawodów. Zdając bagaże obserwuję przygotowujących się do startu. Wszystko wygląda tak jak w Polsce: grupki ubierających się i przygotowujących do startu maratończyków, większość starszych ode mnie, wielu przyszło z rodzinami i przyjaciółmi. Najbardziej charakterystyczny jest zapach maści rozgrzewającej uderzający w nozdrza. Nie mam wątpliwości, że jestem na zawodach.
Dotychczas wszystko przebiega zgodnie z planem. Kilkanaście minut przed godziną 9 pojawiam się na linii startu, na ulicy świętego Patryka w centrum miasta. Wokół tłumy maratończyków, kibiców i przechodniów. Z niepokojem myślę o pogodzie, ale na razie wszystko wygląda dobrze: niebo bezchmurne, dosyć chłodno. ”Idealnie, ale zobaczymy, co będzie później” – pomyślałem. Jeszcze tylko lekka rozgrzewka i oczekiwanie na sygnał startu.
Jest! Nieśpiesznie, wręcz leniwym krokiem przechodzę ze spaceru do lekkiego truchtu. „Im wolniej zaczniesz tym więcej sił zachowasz na później” – chodzi mi po głowie kolejna wyczytana porada. „Nie szarżuj, najważniejsze to dobiec” – powtarzam sobie. Pierwsze dwadzieścia kilometrów to czysta przyjemność. Biegnę powoli, słoneczny poranek, oglądam dzielnice, przez które prowadzi trasa. Często wykorzystuję biegnących przede mną do osłony przed wiatrem. Trasa oznaczona jest w milach (maraton ma ich 26), więc mijane słupki z oznaczeniem odległości przeliczam w myślach na kilometry. Startując z samego centrum biegniemy przez most na północną stronę miasta, po kilku milach nawrót i bieg wzdłuż rzeki w kierunku wschodnim. Rzeka jest dosyć szeroka w tym miejscu, przy brzegu stoją zacumowane sporej wielkości statki. Rozglądam się i podziwiam widoki. Dlatego właśnie lubię biegać w nowych miejscach – biegnąc maraton jednocześnie poznaję miasto, co cieszy oko i pozwala odciągnąć uwagę od postępującego zmęczenia. Za siódmą milą, już na przedmieściach nawrót na południe i wbiegamy do kilkusetmetrowego tunelu pod rzeką Lee. Po drugiej stronie rzeki, na przedmieściach mały zwrot i kierujemy się z powrotem w kierunku centrum. Gdzieś u wyjścia z tunelu dostrzegam koszulki ze swojsko brzmiącą nazwą jakiegoś klubu sportowego z Polski. Okazało się, że ci dwaj panowie to także Polacy pracujący w Irlandii. Zagadnięci okazują się chętni do rozmowy. Nie warto tracić sił w trakcie biegu, więc umawiamy się na mecie. Lekko przyśpieszam kroku i pozostawiam rodaków z tyłu. Ponownie „przyklejam się” do pleców kogoś biegnącego podobnym do mojego, wolnym tempem.
Około półmetka ciągle zachowuję sporą rezerwę sił. Cieszy mnie to, lecz z drugiej strony odkrywam, że mimo starannych przygotowań zapomniałem zakleić sutki. Oczyma wyobraźni widzę siebie wbiegającego na metę w zakrwawionej koszulce. Cóż jednak, nie ma rady, trzeba biec dalej. Niepokoi także pogoda. Bezchmurne niebo pozostało, ale ów przyjemny chłodek gdzieś zniknął. Zbliża się południe i słońce zaczyna coraz bardziej prażyć. Szczęście, że to nie Polska, w naszej strefie klimatycznej, o tej porze i w takich warunkach byłby już upał. By się choć trochę ochłodzić na punktach odżywiania sięgam coraz częściej po gąbki. Piję dużo, może nawet za dużo. Trasa biegu trochę ratuje sytuację, często prowadzi zielonymi, zacienionymi uliczkami.
W okolicach dwudziestej mili zaczyna być coraz ciężej. Może to podświadome myślenie o „ścianie” sprawia, że zaczynam się coraz bardziej męczyć. W moim przypadku nie jest to jednak nic gwałtownego. Początkowa euforia i chęć zwiedzania trasy stopniowo ustępuje. Zamiast niej pojawia się zanurzenie i narastająca chęć zatrzymania się. Oczywiście tylko na chwilkę. Najważniejsze jednak, że jak do tej pory nie ma tych wielkich pagórów, których tak bardzo się obawiałem. Podbiegi owszem są, ale krótkie i niezbyt trudne. Miasto rzeczywiście jest położone na wzgórzach, lecz organizatorzy wytyczający trasę wzgórza starannie ominęli. Jest to zatem klasyczny maraton a nie maraton „półgórski” jak się początkowo obawiałem.
Najtrudniej biegnie się ostatnie 8 mil. Jest to końcówka, czyli etap gdzie za każdym drzewem czai się słoń i tylko czeka by usiąść na karku. Jakby tego było mało ostatnie mile trasy są bardzo nudne. Po trzydziestu kilometrach biegnę bardzo długą, prostą ulicą pozbawioną jakiegokolwiek cienia. Wybiegliśmy daleko poza miasto, więc kibiców jest niewielu. Początkowa przyjemna, poranna przebieżka zmieniła się nie do poznania. Teraz jest to katorżniczy bieg po prostej, nudnej trasie w południowym słońcu. W głowie coraz częściej słyszę „diabelskie” szepty zachęcające do zatrzymania, przecież tylko na chwilkę. Nie słucham i z każdym krokiem zbliżam się do centrum, w kierunku mety. Postacie przede mną coraz częściej idą, nie biegną. Bardzo pomagają kibice, których przybywa w miarę zbliżania się do centrum miasta. Ich brawa, uśmiechy i przyjazne „Well done, Well done” mobilizują mnie i pomagają wykrzesać resztkę sił. Ostatnie dwa kilometry - co to jest, przecież ja bez trudu biegam kilkanaście. Ale dwa kilometry po czterdziestu to coś zupełnie innego. Na szczęście ostatni kilometr, dwa to bieg po wąskich parkowych uliczkach wśród tak upragnionego cienia. Zmęczenie jest ogromne, ale coraz bardziej wieżę, że dobiegnę bez zatrzymania. Że przebiegnę cały maraton. Mijany niedawno zegar pokazywał niecałe cztery godziny. Poprawię swój poprzedni wynik! Jest bardzo ciężko, ale wraca już wewnętrzna radość. Przed przyśpieszeniem na końcówce przestrzega mnie widok na kilometr przed metą. Ktoś leży na ulicy, przykryty kocem, z podanym tlenem. Obok karetka i sanitariusze. Mijam i biegnę dalej. Tłum kibiców gęstnieje, „Well done, Well done!”. Już widzę metę! Co za wspaniałe uczucie! Szczęśliwy przebiegam metę i odbieram medal. Endorfiny w moim wnętrzu tańczą walca. Nareszcie można odpocząć.
Maraton w Cork ukończyłem z czasem nieco ponad 4 godziny i pięć minut. Wynik to niezbyt imponujący, lecz dla mnie liczy się, że był to krok do przodu. Poprawiłem swój poprzedni wynik oraz wziąłem udział w tym wspaniałym wydarzeniu. To jest najważniejsze. Dziś wróciłem już do kraju, przebiegłem kolejne maratony; zrobiłem kolejne kroki i poprawiłem wynik z Cork o ponad 30 minut. Ciągle jednak myślę o moim pierwszym zagranicznym maratonie, o biegu wzdłuż portowego nabrzeża i wśród zacienionych uliczek oraz o owym charakterystycznym „Well done” powtarzanym przyjaźnie przez zebranych kibiców. Tyle jeszcze zostało innych wspaniałych miejsc, w których można pobiec i które można zwiedzić, ale kto wie, może jeszcze wrócę kiedyś do Cork.
Z pewnością Cork jest atrakcyjnym miejscem dla polskich maratończyków zarówno tych mieszkających w kraju jak i zagranicą. Oprócz mnie w maratonie biegli też inni rodacy, co łatwo zauważyć przeglądając listę startową. Jeden z Polaków trenujący w miejscowym klubie zdobył nawet znakomite drugie miejsce. Maraton ów jest też potencjalnie interesującą propozycją dla biegaczy w Polsce planujących już dziś swój startowy grafik na 2008 rok. Zaraz po biegu, gdy krzątałem się w okolicach mety robiąc zdjęcia jakaś miła pani wręczyła mi ulotkę reklamową jednej z tanich linii lotniczych. Zachęcała ona do zwiedzenia „egzotycznej” Polski za bardzo niewielkie pieniądze. Istnieje bowiem bezpośrednie połączenie lotnicze pomiędzy Cork a kilkoma miastami Polski. Wybierający się na maraton do tego miasta powinni jednak pamiętać, że po pierwsze bilety lotnicze należy kupić odpowiednio wcześnie a po drugie lista startowa jest zamykana na prawie miesiąc przed startem. Wszelkie formalności należy więc uregulować dużo wcześniej.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz