„Rumunia jest tak blisko” – pierwsze zdanie przeczytane we wstępie do ostatniego numeru „Globtrotera” utkwiło mi głęboko w pamięci. Wyjeżdżałem właśnie na kolejne zawody sportowe, tym razem na Bieg Katorżnika w okolice Częstochowy. Nie planowałem od razu wracać, po zawodach chciałem jeszcze gdzieś pojechać. Byłem już blisko południowych granic, może by gdzieś wyskoczyć dalej? Słowacja? Czechy? A może ta Rumunia? Nigdy w niej nie byłem, ba, nie byłem nawet w Czechach i na Słowacji. Do wyjazdu na zawody pozostał jeden dzień. Mało czasu na porządne przygotowanie wyprawy. Zdążyłem tylko poczytać w Internecie o warunkach, jakie trzeba spełnić by poruszać się samochodem po drogach Słowacji, Węgier i Rumunii. Przez Ukrainę nie chciałem jechać, dużo się nasłuchałem o korupcji wśród tamtejszych pograniczników. Zdążyłem jeszcze kupić przewodnik, trójkąt, linkę do samochodu (w którymś z tych trzech krajów jest wymagana) i jakąś niezbyt dobrą mapę samochodową Europy. Kamizelkę odblaskową miałem ze starej pracy w irlandzkiej firmie archeologicznej. Jeszcze wyjeżdżając na zawody nie byłem pewien czy ja do tej Rumunii w ogóle pojadę. Decyzję miałem podjąć w ostatniej chwili. Balem się zwłaszcza o mojego 14-letniego Golfa, jak wytrzyma taką podróż. Nie mam pojęcia o mechanice, więc gdyby się przydarzyła jakaś awaria po drodze miałbym niezły kłopot. Na wszelki wypadek wziąłem zapas gotówki, jak coś to będzie na mechanika. Rodzinie na wszelki wypadek nic nie mówiłem, po co mają się denerwować.
Wyjazd
W niedzielę 17 sierpnia zakończył się finał IV Biegu Katorżnika. Fajnie było, siedmiokilometrowy wyścig po bagnach, dnie jeziora, rowach melioracyjnych i szuwarach zostanie mi głęboko w pamięci. Wyjeżdżałem z Lublińca z poznanym na zawodach Danielem i jeszcze jednym kolegą. Chłopcy jechali w góry, więc jadąc do granicy mogłem ich podrzucić. W Nowym Sączu Daniel pokazał mi jakiś camping gdzie zatrzymałem się na noc. W poniedziałek rano udałem się do kantoru zakupić trochę euro, potem jeszcze do Epiku po dodatkowe mapy. No dobra, pogoda jest piękna, raz kozie śmierć. Spróbuję dojechać do Rumunii.
Około południa przekroczyłem granicę słowacką w Piwnicznej Zdroju. Słońce piękne, droga wije się serpentynami. Mijam dawne posterunki graniczne. W pierwszej słowackiej miejscowości pytam, czy trzeba tu uiszczać jakieś opłaty, winiety. Napotkani Polacy podróżujący samochodem wzruszają ramionami. Podobnie następni. Cóż, pewnie przeczytałem w Internecie jakieś nieaktualne informacje. Jadę dalej już o nic nie pytając. Kieruję się w stronę Presov, potem do Vranov nad Toplu następnie Trebisov i do przejścia granicznego z Węgrami. Rozglądam się po Słowacji, ładnie tam nawet, trochę pagórkowato, dużo reklam jakichś kąpielisk, uzdrowisk. Przy drogach dużo charakterystycznych jabłonek. Mieszkańcy często o dużo ciemniejszej karnacji skóry. Pewnie Romowie.
Węgierską granicę przekroczyłem przy miejscowości Satoraljuaujhely. Makabryczne są te węgierskie nazwy, nie dość, że nic nie rozumiem to nawet trudno je wymówić. Pani w okienku na przejściu informuje mnie (chyba po słowacku), że osobowe auta nie ponoszą dodatkowych opłat. Super, jadę więc dalej, w kierunku Nyiregyhaza. Mijając Tokaj zauważyłem, że to chyba jakieś winne zagłębie. Wszędzie pełno reklam, zaproszeń do degustacji trunków. Stamtąd do Mateszalka i do rumuńskiej granicy niedaleko Csenger. Jest już późno, po zmroku. W Csenger próbuję znaleźć nocleg, ale to ciężka sprawa. Nawet w hotelu nie mogę się dogadać po angielsku, pani mówi tylko po niemiecku. Patrzę na reklamy, ale nic mi się z noclegami nie kojarzy. Wszystko po węgiersku, czy ci ludzie nie są w ogóle nastawieni na turystykę? Niepocieszony opuściłem Csenger i pojechałem do rumuńskiej granicy, w końcu. Pierwsze wrażenie jest takie sobie. Opada mnie gromada wychudzonych, lecz nie agresywnych kundli dając do zrozumienia, że chętnie by coś zjadły. Mam jeszcze parę kanapek, więc dzielę się z pieskami. W okienku granicznym wykupuję opłatę za korzystanie z dróg przez obcokrajowców. Winieta nie jest droga, chyba 3 euro na 7 dni.
Po przekroczeniu granicy jadę jeszcze po zmroku kilka, może kilkanaście kilometrów. Bardzo uważam, bo jestem zmęczony a w przewodniku wyczytałem, że w Rumunii po zmroku lepiej nie jeździć. Nieoświetlone furmanki i szalone ciężarówki czyhają na nieostrożnych kierowców. Dalej szukam jakiejś noclegowni, ale te przydrożne motele niezbyt mi pasują. W jednym, jest drogo, w innym (o nazwie „Capo”, „Di Caprio”, „Bonzo” lub jakoś tak) wyczuwam jakieś gangsterskie klimaty. W jeszcze innym nie ma miejsca. Jadąc dalej zaliczam pierwszą dziurę w jezdni. Wystraszyłem się, ale na szczęście samochód jakoś to przeżył. Wolę dalej nie ryzykować. Zatrzymuję się na parkingu koło stacji benzynowej, przy samochodzie rozbijam namiot i układam do snu. Spory ruch panujący obok mi nie przeszkadza, jestem zmęczony i od razu zasypiam.
Dzień pierwszy
Wtorek, 19 sierpnia. Budzę się wcześnie rano. Przy wschodzącym słońcu jem śniadanie. Przydałby się jakiś prysznic, ale na razie nie ma takich możliwości. Trzeba dojechać do miejsca docelowego. No właśnie, Rumunia jest długa i szeroka a ja mam tylko trzy pełne dni. Na sobotę chcę wrócić na półmaraton do Skarżyska – Kamiennej. Gdzie tu się wybrać? Jeszcze wyjeżdżając z Polski postanowiłem, że nie zapuszczę się zbyt daleko w głąb. Przeglądając przewodnik zwróciłem uwagę na północną część kraju. Region Maramuresz graniczący z Ukrainą wydał mi się całkiem ciekawy. Stosunkowo górzysty, wybitnie rumuński z dobrze zachowaną ludową kulturą. Taką właśnie Rumunię chciałem zobaczyć, tradycyjną, nieskażoną jeszcze przez wszechobecnego McDonalds’a i Coca Colę. Sama etnografia mi nie wystarcza, chciałem jeszcze pochodzić po górach. Najwyższe w tamtym regionie to Góry Rodniańskie zwane w polskiej literaturze Alpami Rodniańskimi. Są najwyższym pasmem górskim w całych Karpatach Wschodnich. Ich najwyższy szczyt, Pietrosul mierzy 2303 metry n.p.m., czyli jest równo 200 metrów niższy niż nasze Rysy. Najlepszym miejscem do ataku na ten wierzchołek jest miejscowość Borsza położona u północnych brzegów Gór Rodniańskich. Tam pojadę, to będzie moja baza wypadowa.
Przejazd do Borszy zajął mi więcej niż się spodziewałem, bo aż pół dnia. Pojechałem przez Satu Mare, potem Baia Mare w kierunku wschodnim. Ciekawie się jeździ po Rumunii, ale nie jest tak strasznie. To w końcu od niedawna kraj Unii Europejskiej. Znaki drogowe są bardzo podobne do naszych. Jakość dróg jest jednak wyraźnie gorsza, trzeba bardzo uważać na dziury w jezdni. Furmanek jest rzeczywiście sporo i w ogóle ruch jest jakiś taki bardziej chaotyczny. Dosyć często słyszę wokół siebie jakieś trąbienie. Zatrzymuję samochód, może z moim samochodem jest coś nie tak, może światła mam źle ustawione? Wszystko jest w porządku. Później dopiero zrozumiałem, że Rumuni lubią tak sobie popipczeć na dzień dobry, na do widzenia i przy byle innej okazji. Bardzo popularny w Rumunii jest autostop. Podróżują w ten sposób wszyscy: starzy, młodzi, dziewczyny, chłopcy. Wjeżdżając do jakiejś miejscowości, zwłaszcza na prowincji można być pewnym, że będzie tam stał ktoś machający stopa. Ponoć jest ogólnie przyjętym zwyczajem, że za podwiezienie płaci się niewielką sumę. Rzeczywiście, każdy zabrany wciska mi miejscową walutę (Lej dzielący się na sto bani. Ma podobną wartość, co polski złoty). Zwykle nie biorę zapłaty chyba, że wiozę naprawdę ciężki ładunek na sporą odległość. W zamian mam okazję po raz pierwszy zetknąć się bliżej z mieszkańcami tego kraju. Oczywiście o głębszej konwersacji nie ma mowy, babinki z wiosek, które podwożę nie mówią po angielsku ani rosyjsku a tym bardziej po polsku. Któraś zagaduje mnie po francusku, ale tu z kolei ja nic nie rozumiem. Jedyne słowo, jakie znam po rumuńsku to Polska – „Polonia”. Autostopowicze mówią do mnie po rumuńsku, ja do nich po angielsku i jakoś się dogadujemy. Przynajmniej na tyle, by uzgodnić gdzie ja jadę i gdzie oni chcą wysiąść. Czasem trochę na migi, trochę przez pojedyncze słowa udaje mi się wyjaśnić, że jestem z Polski i jadę w rumuńskie góry. Na pożegnanie słyszę zwykle „Drum bun” – szczęśliwej podróży.
Miasta, przez które przejeżdżam nie fascynują mnie zbytnio. W Baia Mare na chwilę błądzę, ale potem kierując się według słońca na wschód jakoś wyjeżdżam na właściwą drogę. Chcę jak najszybciej dotrzeć na prowincję, w góry, do bardziej naturalnej Rumunii. Ta zaczyna się już za Baia Mare. Droga numer 18 do przygranicznej miejscowości Sygiet to serpentyny wijące się w górach. Jechałem za jakąś ciężarówką, 20 – 30 km na godzinę. Zakręty miały często 180 stopni. Z jednej strony skarpa, z drugiej przepaść, ale co tam, dla miejscowych to nic nadzwyczajnego. Nieraz wyprzedzają przed zakrętem. Jest to tym łatwiejsze, że na jezdni białe linie często nie istnieją.
Gdy przejechałem w końcu przez Góry Gutyjskie i dojechałem do jakiejś wsi (Mara lub Desesti) byłem po raz pierwszy naprawdę zachwycony. Wspaniała pogoda, piękne góry i marmaroska wieś. Ta wieś to po prostu żywy skansen. Niewielkie, drewniane, jakby z zapałek zbudowane cerkwie (większość mieszkańców Rumunii to wyznawcy prawosławia) datowane na XVII – XVIII wiek znajdują się na Liście Światowego Dziedzictwa UNESCO. Domy także w całości drewniane, kryte gontem. Na podwórkach żurawie, w oddali duże stogi siana. Kobiety w chustkach na głowach, w charakterystycznych spódnicach do kolan idą kosić trawę niosąc kosę a nieraz i pleciony koszyk z szelkami do założenia na plecy. Najbardziej jednak charakterystyczne dla tego regionu są duże i pięknie zdobione drewniane bramy marmaroskie prowadzące do gospodarstw. Mają zwykle dwa wejścia: Duża brama do wprowadzenia wozu i obok mała furtka. Całość przykryta niewielkim daszkiem i bogato zdobiona w ornamenty sznurowe oraz roślinne. Niesamowite, po prostu jak bym się cofnął wstecz o jedno stulecie. Jechałem przez te wioski pełen podziwu dla ludzi, którzy tak znakomicie posługują się drewnem jako budulcem i materiałem rzeźbiarskim.
Po dobrych kilku godzinach, jadąc wolno przez długie górskie miejscowości i podwożąc na stopa ze 20 ludzi dojeżdżam w końcu do Borszy. Rozglądam się za miejscem noclegowym, bo w namiocie nie chcę spać. Przewodnik wprawdzie poleca spanie w namiocie na górskich przełęczach, ale mój namiot się do tego nie nadaje. Kupiłem go w irlandzkim Lidu skuszony ceną i niewielką wagą, ale nie wypróbowałem przed wyjazdem. Głupi błąd. Okazało się, że przecieka nawet, gdy nie pada. Rano budziłem się w mokrym śpiworze a na ściankach wisiały wielkie krople wody. Chciałem tanio to mam byle jak - prosta zależność.
Borsza to bardzo długa miejscowość i już bardziej rozwinięta pod względem turystycznym. Widać sporo pensjonatów zapraszających turystów. Zaglądam tu, zaglądam tam, ale nic nie znajduję. Znowu ten sam problem: albo nie mówią po angielsku albo nie ma miejsc. Jestem już zdecydowany przemęczyć się przez te trzy noce w moim cieknącym namiocie, ale widzę jeszcze jeden pensjonat: „Pensiunea Poiana”. To będzie ostatni, do którego zajrzę. Bingo! Młody chłopak imieniem Ionel mówił nieźle po angielsku i poinformował mnie, że są wolne miejsca. A jednak nie będę spał w krzakach. Cena może nie jest szczególnie niska (15 euro za dobę), ale jak na środek sezonu i rumuńskie realia chyba przystępna. Warunki są całkiem dobre.
Nie tracąc czasu jem posiłek i biorę szybki prysznic. Już pół dnia z trzech dni przeznaczonych na Rumunię minęło, trzeba pędzić, zwiedzać. Bez mapy to jednak trudne. We wskazanej przez Ionel’a księgarni kupiłem mapy regionu. Jestem średnio zadowolony, bo mapy wprawdzie są, ale kiepskiej jakości. Najlepsze, co dostałem to planigraficzna, (czyli bez warstwic) mapa okolic Borszy zawierająca także większość Gór Rodniańskich. Pokazuje przebieg szlaków górskich i jest w skali 1: 100.000. Mapa jest słaba, ale nie szkodzi. Mam busolę i doświadczenie w biegach na orientację. Poradzę sobie. Ambicje mam duże, chęci także. Jest jednak koło piętnastej i Ionel kręcąc głową odradza mi wejście na najwyższy szczyt - Pietrosul. Za mało czasu. Poleca za to obejrzenie ponoć pięknego wodospadu i położonych wyżej górskich jezior. Pakuję plecak i wyjeżdżam kilka kilometrów w stronę „Complex Turistic Borsa”. Zostawiwszy samochód na parkingu wychodzę z plecakiem w góry. Nie mogłem się doczekać.
Kierując się w górę w kierunku wodospadu odnoszę wrażenie, że nie jest tu wcale dziko. Jest oznaczony szlak, co chwila spotykam turystów. W oddali wyciąg narciarski. Widać, że w tych okolicach turystyka jest całkiem dobrze rozwinięta. Pogoda jest słoneczna i ciepła. Idealne sierpniowe popołudnie na górskie wędrówki. Stoki są miejscami bardzo strome. W pionowych, pewnie dobrych do wspinaczki skałach widać gdzieniegdzie jaskinie. Po jakiejś godzinie lub dwóch jest – Cascada Cailor (wodospad koński). Ma 90 metrów wysokości, jest największy i ponoć najładniejszy w tych górach. Rzeczywiście duży i ładny, ale oglądanie wodospadów kojarzy mi się jakoś z tandetną stroną turystyki. Po krótkim posiłku idę dalej w górę, w stronę przełęczy Stiol. Tu jest już w miarę wysoko, wszedłem ponad regiel górny, czyli ponad 1500 metrów n.p.m. Piętro drzew już się skończyło, przemierzam hale, w oddali połacie kosodrzewiny. Mam jeszcze jakąś godzinę i będę musiał wracać by zdążyć przed zmrokiem. Ionel wspominał coś o wartym zobaczenia górskim jeziorku polodowcowym Bistritei. Kieruję się w jego stronę idąc ścieżką wśród kosodrzewiny. Te małe i gęsto rosnące iglaste drzewka nawet mi się podobają. Jeszcze nie wiem, że następnego dnia będę ich miał serdecznie dosyć. Mija godzina, półtorej. Wspinam się coraz wyżej. Widzę w oddali jakieś jeziorko, ale to chyba nie jest jeszcze to docelowe. Na podstawie słabej mapy trudno mi to rozstrzygnąć. Czas jednak wracać, bo nie chcę ryzykować schodzenia po stromych ścieżkach z czołówką na głowie. Dziwne, jeszcze niedawno na Kieracie (górski ekstremalny rajd na orientację, 100 km w 24 h) brykałem nocą po nieznanych mi górach jak kozica. Pewnie dlatego, że jestem za granicą wolę być ostrożniejszy. Wracając do przełęczy Stiol widzę przy zachodzącym słońcu swobodnie pasące się na hali stado koni – naprawdę piękny widok. Wracam do samochodu trochę idąc, trochę biegnąc (włącza mi się rajdowa żyłka) i tuż przed zmrokiem jestem w pensjonacie. Cieszę się ze spędzenia tych kilku godzin w górach, ale czuję pewien niedosyt. Postanawiam to nadrobić następnego dnia.
Moje fajne przygody cieszą mnie tym bardziej, że jestem przekonany, iż niewiele osób z Polski tu dociera. Czuję się prawie podróżnikiem. Sytuacja w kuchni przy wieczornym posiłku szybko sprowadza mnie na ziemię. Jakaś pani w średnim wieku przygotowuje posiłek. Wygląda jakoś tak dziwnie swojsko. Po chwili wyciąga przewodnik po Rumunii wydawnictwa „Bezdroża”, taki sam jak mój. No i oczywiście zaczyna się rozmowa: a skąd, a po co, a jak długo, a co jeszcze w planach, a jakie wrażenia. Pani wraz z mężem podróżuje samochodem sprawdzając aktualność informacji z nowego przewodnika po Rumunii, który ma się niedługo ukazać w Polsce. Po chwili przychodzi mąż, rozmawiamy chyba z godzinę dzieląc się wrażeniami. Bardzo sympatyczni, kulturalni i ciekawi ludzie.
Dzień drugi
Środa, 20 sierpnia. Miałem wstać o świcie, ale się nie udało. Jakoś tak dobrze mi się spało w łóżku, to w końcu pierwszy raz od 4 dni. W śpiocha się jednak nie bawiłem, bo szkoda czasu. Plany miałem wielkie. Przede wszystkim zdobyć Pietrosul a potem wędrować granią i przełęczami ile dam radę. Rano szybkie śniadanie, pakowanie i przed ósmą wyjeżdżam w kierunku parkingu w centrum Borszy. Stamtąd zaczyna się szlak prowadzący na najwyższy szczyt Gór Rodniańskich. Jeszcze nie zdążyłem wysiąść z samochodu a tu znowu widzę jakieś ewidentnie słowiańskie twarze. Oczywiście kto? Polacy! Młody chłopak z dziewczyną. Odezwali się pierwsi widząc rejestracje mojego samochodu. Okazało się, że zmierzamy w tym samym kierunku. Początek wspinaczki pokonujemy razem, później oni zostają w tyle, ja wyrywam trochę do przodu. Życzymy sobie powodzenia, ale rozstajemy bez żalu. Pewnie wszyscy rozumiemy, że nie po to człowiek wyjeżdża za granicę by tam poznawać rodaków.
Wspinam się mozolnie pod górę. Minąłem już ostatnie gospodarstwa teraz szlak wije się w lesie, wśród iglastych drzew. Pogoda jest słoneczna, zapowiada się równie piękny dzień jak poprzedni. W pewnym momencie idąc wąską ścieżką zauważyłem, że coś długo nie widziałem oznaczeń trasy na szczyt. Ja, który jeżdżę na różne imprezy na orientację zgubiłem turystyczny szlak. Ale obciach. Oczywiście wiem gdzie jestem, mam mapę i kompas. Wiem nawet gdzie muszę się cofnąć by na szlak wrócić, ale nie chcę wracać i tracić wysokości. Ścieżka jakaś jest, może idąc nią też dojdę na szczyt? Idę więc dalej. Niestety, im wyżej tym robi się trudniej. Ścieżka w końcu niknie a ja przedzieram się przez dziki, mam wrażenie, że nawet dziewiczy górski las. Pnę się pod górę pomiędzy zwalonymi konarami i osuwiskami głazów. Po jakimś czasie dosyć mozolnej wędrówki wyszedłem w końcu z piętra lasu. Mam nadzieję, że teraz powinno być już z górki, pomimo że pod górkę. Niestety nie tak szybko. Przede mną jeszcze kosodrzewiny. Cholerne małe drzewka. Rosną strasznie gęsto, przeciskanie się wśród nich pod górę jest bardzo trudne i męczące. Do tego słońce przygrzewa coraz mocniej. Staram się jakoś kluczyć pomiędzy kępami kosodrzewiny tak, by dojść do stoków wyłożonych osuniętymi kamieniami (piargi) lub porośniętych trawą. Tracę na tym sporo czasu, robię przystanki na odpoczynek i łyka wody. Przynajmniej widoki są piękne. Siedząc tak sobie na głazach jak na punkcie widokowym zastanawiam się, czy jakiś strażnik lub przedstawiciel Salvamont’u (rumuński GOPR) nie będzie czekał na mnie na górze z mandatem. W końcu to teren parku narodowego a ja chodzę na przełaj, poza wyznaczonym szlakiem. Wspinając się dalej po dosyć stromym stoku wyszedłem w końcu na grań po zachodniej strony Pietrosul. Znalazłem jakąś ścieżkę, którą z czasem dotarłem na najwyższy szczyt – 2303 metry nad poziom morza. Mandatu nie dostałem. Jest południe, pół dnia mam za sobą. Wchodziłem tu przez około 4 godziny tracąc sporo sił. Wypiłem większość z 2 - litrowej butelki wody. Chwila przerwy na szczycie, posiłek, kilka zdjęć. Wokół mnie jest kilku innych turystów. Jacyś młodzi Rumuni zagadują po angielsku. Na wieść, że jestem z Polski mówią, że spotkali niedawno dużą, kilkunastoosobową grupę Polaków. Jakoś już mnie to nie dziwi.
Po osiągnięciu szczytu wędrowałem niebieskim a następnie czerwonym szlakiem prowadzącym granią i przełęczami wzdłuż pasma górskiego w kierunku południowym a potem wschodnim. Teraz już jest łatwo, różnice wysokości nie są duże. Idę po hali podziwiając zapierające dech w piersiach krajobrazy. Szlak prowadzi przez przełęcz Curmatura Pietrosului prosto na Rebra (2119 metrów n.p.m.). Niedaleko jest wodospad nazwany imieniem polskiego podróżnika, doktora Mieczysława Orłowicza. Niestety nie zdążyłem go zobaczyć. Idę dalej przez przełęcz Tarnina la Cruce, obok szczytów Cormaia i Repede w kierunku wierzchołka Negoiasa Mare i dalej na wschód. Rzadko wchodzę na same szczyty, idę raczej szlakiem, który prowadzi tuż przy wierzchołkach. Wodę, która mi się skończyła uzupełniłem ze strumienia wpadającego do górskiego jeziora. Po drodze, co jakiś czas mijam grupki turystów. Są to zwykle Rumuni, ale słyszę także język czeski (lub słowacki), niemiecki, angielski. Spotykam też kolejną grupkę rodaków. Ludzi nie ma wielu, ale do dzikości, jaką sobie wcześniej wyobrażałem sporo brakuje. Czuć jednakże dużo większą niż u nas swobodę obcowania z górami. Na wysoko położonych przełęczach pasą się krowy, turyści obozują w namiotach nad malowniczo położonymi górskimi jeziorkami. Ktoś tam kąpie się na golasa w potoku. Przypuszczalnie ta swoboda nie potrwa jednak długo. Przewodnik mówi, że możliwość obozowania w górach zostanie wkrótce ograniczona. Trochę szkoda, ale z drugiej strony się nie dziwię. Przy większej ilości turystów rozbijających namioty gdzie popadnie w górach szybko powstałby śmietnik.
Do przełęczy Saua Puzdre doszedłem jakieś dwie lub trzy godziny przed zmrokiem. Zachwycając się górami nie zauważyłem, że odszedłem tak daleko. Do parkingu gdzie zostawiłem samochód mam kilkanaście kilometrów. Robi się późno, trzeba wracać. Trochę pluję sobie w brodę, że nie wziąłem dodatkowych par skarpet na zmianę. W butach czuję się coraz mniej wygodnie. Niepotrzebnie też wziąłem 60 litrowy plecak wypchany ubraniami. Myślałem, że na wysokości będzie zimniej. Mogłem wziąć mały rowerowy plecak z camelbakiem. W zupełności by wystarczył. Na przełęczy schodzę ze szlaku kierując się ścieżką na północ, w stronę Borszy. Po drodze zaliczam jeszcze ostatni szczyt, Puzdre (2189 metrów n.p.m.). Z daleka widzę na szczycie jakąś grupkę ludzi podziwiającą zachód słońca. Gdy podchodzę bliżej okazuje się, że jest to kto? Oczywiście - Polacy.
Schodząc z Puzdre idę granią do niewielkiego wierzchołka Fetii. Trochę się martwię, bo ścieżka jest ledwie widoczna. Jest wszakże na mapie, więc wierzę, że będzie i w rzeczywistości. Niestety nie ma tak pięknie. Ścieżka wchodzi w kosodrzewiny, prowadzi wśród nich przez jakiś czas, potem niknie. Staję przed ścianą gęstych zarośli złożonych z drzew, krzaków, kosodrzewin i wszystkiego, co najgorsze. Cholera, tym razem nie będę się przedzierał na przełaj, do zmroku już nie daleko. Nie chcę ugrząźć na noc w tych piekielnych sosenkach. Wracam niepocieszony spory kawałek w kierunku miejsca, gdzie widziałem zejście do doliny i drogę. Idę zboczem góry, noga w bucie stającym bokiem notorycznie się przesuwa. Już wiem, że do pensjonatu wrócę z odciskami. Po drodze myślę o słabych mapach i słabo oznaczonych szlakach w rumuńskich górach. Przypominają mi się też różne artykuły podróżnicze, w których autorzy rozwodzili się nad pięknem podróżowania bez przewodnika, na przełaj, po dziczy, nie po utartych szlakach. Też lubię ten slogan, ale z chęcią wpuściłbym jego miłośnika w te kosodrzewiny, od razu pokochałby utarte ścieżki.
Mijając kępy kosodrzewin udało mi się jakoś zejść do doliny, którą prowadziła droga. Co za ulga, w końcu mogłem wygodnie i szybko maszerować. Idę raźnym krokiem co chwila podbiegając. Chcę jak najlepiej wykorzystać resztkę odchodzącego dnia. Gdy dochodzę do pierwszych pasterskich gospodarstw położonych jeszcze wysoko w górach zapada zmrok. Z latarką czołówka schodzę zmęczony w dół. Muszę bardzo uważać, bo choć jest to droga to bardzo nierówna i śliska. Stopy czasem się wykręcają a skręcenie kostki to ostatnia rzecz, jaką bym sobie teraz życzył. Gdy docieram do obrzeży Borszy jest już zupełnie ciemno. Miejscowi spacerujący po ulicy lub stojący przy barach przyglądają mi się z zainteresowaniem. Nikt mnie nie zaczepia, tylko jakiś młody chłopak śmieje się widząc dziwnego gościa z latarką na czole chodzącego po wsi z mapą i kompasem. Po małej pomyłce nawigacyjnej (przestałem patrzeć na kompas) docieram w końcu do parkingu gdzie stoi mój ukochany samochód. Jest 22ga wieczorem, wróciłem po 14 godzinach od wyjścia.
Gdy w bazie szykując się do snu przekuwam odciski na stopach zastanawiam się nad społecznością Rumunii. Niby wiem, że Rumuni to nie to samo, co Romowie (Romowie zwani potocznie cyganami to kilkuprocentowa mniejszość mieszkańców Rumunii. Ponoć przez samych Rumunów niezbyt lubiani między innymi za psucie wizerunku ich kraju za granicą), ale jakaś tam resztka stereotypu Rumuna gdzieś we mnie pozostaje. Chyba czas jednak wyrzucić go do końca. Szedłem późnym wieczorem po rumuńskiej wsi, na prowincji, mijając bary, grupki ludzi. Nikt mnie nie zaczepił, nie chciał okraść, powróżyć, nie napadł. Czy w Polsce też miałbym takie szczęście?
Dzień trzeci
Czwartek 21 sierpnia. Ten dzień spędziłem już spokojnie, bo bolały mnie nogi. Ponadto w sobotę chciałem pobiec wspomniany półmaraton. Z rannym wstawaniem się nie śpieszę, postanawiam tego dnia więcej czasu poświęcić na etnograficzną stronę regionu. Zwiedzanie Borszy, trochę zdjęć ludzi, miejscowości, zabytków. Po śniadaniu jadę samochodem do centrum. Z mostu widać zniszczenia, które wyrządziła górska rzeka Viseu podczas powodzi, zaledwie kilka tygodni wcześniej. Na kamienistym brzegu leży jeszcze pełno śmieci. Idę do restauracji, w której według znajomych Polaków z pensjonatu podają smaczny i niedrogi specjał rumuńskiej kuchni – mamałygę. Niestety, ze słów wypowiadanych po rumuńsku przez panią za barem oraz gestykulacji wnoszę, że nie ma, nie było, nie dowieźli bądź wszystko zjedli. W każdym razie mamałygi nie dostanę. Trudno. Po zwiedzeniu centrum i spotkaniu kolejnych Polaków chciałem jeszcze pojechać kilkanaście kilometrów dalej zobaczyć ponoć ciekawy klasztor w Moisei. Odpuściłem sobie jednak zniechęcony dużym ruchem na ulicy i korkiem na skrzyżowaniu, którym kierował stojący na środku policjant. Postanowiłem przełożyć tę atrakcję na wczesny ranek w dniu wyjazdu.
Na drugą połowę dnia wybrałem się w góry chcąc zaliczyć jakiś niezbyt trudny szczyt idąc po szlaku. Tym razem żadnych przełajów - postanowiłem. Samochód zostawiam znowu na parkingu w „Complex Turistic Borsa”. Kieruję się niebieskim szlakiem w stronę przełęczy Saua Laptelui. Nie dane mi jednak będzie tam dojść. Szlak jest bardzo słabo oznaczony, ścieżka ledwie widoczna. Poirytowany gubię ją wielokrotnie. Nie ma jednak tego złego, na zdobywaniu szczytów wcale mi już nie zależy. W poszukiwaniu szlaku przechodzę obok gospodarstw położonych na zboczu góry. Oglądam prawdziwą rumuńską prowincję. Gospodarstwa ze starą drewnianą zabudową i mówiąc delikatnie dosyć chaotycznie urządzonym podwórkiem. Antena satelitarna sterczy jednak dumnie. Jakiś dziadek widząc moje zakłopotanie nad mapą chce mi pomóc. Nie możemy się jednak dogadać, więc prowadzi mnie do chałupy sąsiada. Tam ktoś (z wielkiego złotego łańcucha wiszącego na szyi wnioskuję, że Rom) usiłuje mi wytłumaczyć, jak wrócić na szlak. Pewnie bym go zrozumiał gdyby nie tłumaczył po włosku. Z gestykulacji i pojedynczych słówek udaje mi się coś tam zrozumieć. Rzeczywiście dochodzę w końcu do zgubionego szlaku, cóż z tego jednak skoro za chwilę znowu go gubię. Znajduję za to jakąś świeżo budowaną drogę a prowadzącą serpentyną pod górę w stronę, w którą chcę się dostać. Idę sobie wygodnie pod górę, ale niestety, wszystko, co piękne kiedyś się kończy. Niedokończona droga urywa się nagle w środku gęstych zarośli. Pracujący tam robotnicy tłumaczą, że dalej przejścia nie ma. Trudno. Wracam trochę niżej do polany, z której usiłuję dostać się wyżej licząc, że w końcu znajdę ten szlak - widmo. Niestety, polana jest bardzo stroma i bardzo zarośnięta przez krzaki, dziko rosnące maliny i jagody. Im wyżej tym jest trudniej i więcej pokrzyw. W końcu nie wyszedłem nawet ponad regiel górny. Odpuściłem sobie dalszą wspinaczkę, lecz zostałem na polanie na popas. Posiłek na łonie natury złożony z dzikich malin i jagód był całkiem niezły. Zbliżał się wieczór. Zszedłem powrotem do samochodu odwiedzając po drodze jeszcze jedną z marmaroskich cerkwi. Była wybudowana zupełnie niedawno, ale wyglądało jakby dokładnie według wzorca liczącego stulecia. Wracając samochodem do pensjonatu miałem okazję widzieć rumuńskie wesele. Początkowo nie byłem pewien czy to czasem nie pogrzeb, bo widziałem tylko jakiś korowód idący ulicą. Przejeżdżając obok zauważyłem państwa młodych. Jednak wesele. Jeszcze tylko zatankowanie benzyny (nieco tańszej niż u nas) i wieczorem szykuję się już do drogi. Żegnam z Ionelem, bo rano pewnie nie będę miał okazji. Chcę wyjechać bardzo wcześnie, przed wschodem słońca.
Powrót
Piątek, 22 sierpnia. Tym razem dotrzymałem postanowienia z rannym wstawaniem. Zależało mi, by zdążyć na półmaraton. Opuszczam pensjonat bardzo wcześnie, jeszcze przed wschodem słońca. Kilkanaście kilometrów dalej, w Moisei skręcam na chwilę w boczną drogę. Nie potrafię odmówić sobie zobaczenia marmaroskiego klasztoru. Wąska droga wije się pod górkę na sporą odległość, poza granice wsi. W końcu widzę cel – bogato rzeźbioną bramę monastyru. Główny budynek nie jest zbyt imponujący ani wiekowy: wybudowano go w początkach XX wieku. Znacznie ciekawsze i kilkaset lat starsze są pięknie rzeźbione, drewniane budowle stojące nieopodal. Jest około 5 lub 6 rano. Jeden z mnichów otwiera drzwi przygotowując świątynię do porannych modłów. Korzystając z okazji i pozwolenia zaglądam do środka robiąc kilka zdjęć. Prawosławie znacznie większą uwagę przykłada do formy stąd nie jestem zaskoczony bardzo bogatym zdobieniem wnętrza świątyni.
Po opuszczeniu Moisei kieruję się już prosto w kierunku Baia Mare. Jeszcze ostatni rzut okiem na marmaroskie wsie z charakterystycznymi bramami, jeszcze zabrnie kilku autostopowiczów i dojeżdżam do miasta. Stamtąd tą samą drogą, którą przyjechałem wracam na Węgry a potem na Słowację. Polską granicę przekraczam w Krajnej Polanie kierując się w stronę Radomia. Jeszcze tylko nocleg w namiocie w przydrożnym lesie i w sobotę półmaraton w Skarżysku. Ale to już jest inna opowieść.
Zakończenie
Jaka jest ta Rumunia, którą zobaczyłem po raz pierwszy? Rzeczywiście jest to kraj trochę biedniejszy niż Polska, pomimo że ceny są podobne. Widać to na ulicach, widać oglądając domy, ludzi. Lepiej sytuowanych też tam jedynak nie brakuje, widok wypasionego jeepa czy ludzi szalejących po górach na quadach nie jest rzadki. Są nowocześnie zbudowane budynki, młode dziewczyny ubierają się tak samo jak Polki czy ogólnie Europejki. Bohdan, Rumun z Suchawy, którego poznałem w pensjonacie bardzo narzekał na wysokie ceny i ubóstwo wielu ludzi w tym kraju. Utyskiwał też na polityków, których ludzie wybierają ponownie na wysokie stanowiska, pomimo, że się nie sprawdzili. Często siedzą w polityce od tak dawna, że pełnili wysokie funkcje jeszcze w czasach komunistów. Taka typowa choroba młodej demokracji.
Z drugiej strony jest to normalny kraj, w którym żyją normalni ludzie. W ciągu mojego krótkiego pobytu nie doświadczyłem przykrej sytuacji z ich strony, spotykałem się raczej z życzliwym przyjęciem i zainteresowaniem. Trudno być jednak naiwnym i na podstawie tak niewielu doświadczeń wnioskować, że Rumunia jest bezpieczna Pewnie po prostu miałem szczęście. W każdym razie pod względem kontaktów z miejscową ludnością jestem miło zaskoczony. Ze znajomością angielskiego na prowincji nie jest najlepiej, podobnie chyba jak w Polsce. Rozmawiając z kimś młodym można jednak liczyć, że uda się porozumieć. Część osób zna tam włoski i francuski. Generalnie osoba znająca tylko angielski i ewentualnie rosyjski powinna sobie poradzić.
Bogactwem tego kraju (a właściwie tylko regionu Maramuresz, bo przecież tylko ten region widziałem) jest dobrze zachowana i piękna kultura ludowa. Żywy skansen położony dodatkowo w pięknej okolicy. No właśnie, góry, po których chodziłem to kolejna atrakcja naprawdę warta zobaczenia. Wystarczy spojrzeć na zdjęcia. Irytują trochę słabej jakości mapy i byle jak oznaczone szlaki, ale w zamian można liczyć na stosunkowo dużą swobodę podczas wędrówki. Można bez strachu o mandat zejść ze szlaku, rozbić namiot w wybranym przez siebie miejscu.
Wróciłem będąc bardzo zadowolony z tego, co zobaczyłem i czego doświadczyłem. Trochę żałuję, że pojechałem do Rumunii tylko na trzy dni. To krótko. Było to mało opłacalne zważywszy, że wybrałem się swoim samochodem i w pojedynkę. Podobno najbardziej opłaca się pojechać autobusem (jest ponoć taki z Przemyśla do Suczawy) i dalej podróżować stopem lub rowerem sypiając w namiocie bądź prywatnych kwaterach. Trochę to mało wygodne, ale powinno być tanio i w miarę bezpieczne. W przyszłości chętnie wybrałbym się do Rumunii jeszcze raz, tym razem na dłużej.
Więcej zdjęć i w większym formacie jest na Picasa Web Albums, tutaj. Polecam oglądanie przez pokaz slajdów.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz