wtorek, 27 marca 2012

7 Półmaraton Warszawski


I znowu byłem pacemakerem, to już trzeci raz. Wcześniej podczas maratonu warszawskiego dwukrotnie prowadziłem grupę na niewymagający czas 4:30. Było lekko, łatwo i przyjemnie. Tym razem zgłosiłem się z opóźnieniem oferując prowadzenie grupy na czasy od 1:30 do 2:15. Myślałem, że dostanę grupę na 2 godziny lub inną wolniejszą, ale przez to moje opóźnienie wszystkie wolniejsze były już pozajmowane i zostało mi tylko 1:30. No dobra, niech będzie. Tu już trzeba trochę żywiej przebierać nogami, relaksu nie będzie. Później jeszcze uświadomiłem sobie, że półmaraton jest tydzień po V Rajdzie Dolnego Sanu (100 km). Istniało niebezpieczeństwo, że jak się dorżnę na setce u Huberta (organizator RDS) to później nie dam rady pobiec półmaratonu w wymaganym czasie. Zrobiłem więc na wszelki wypadek odpowiednie testy; tydzień po Skorpionie pobiegłem testowo tempówkę na 10 km. Czułem się dobrze, wyszło poniżej 40 minut. Jakoś ostatnimi czasy setki przestały mnie tak kasować jak dawniej. Już 3 lub 4 dni po starcie jestem w stanie całkiem szybko biegać. Nie wiem skąd się to wzięło, ale cieszy. W każdym razie wszystko wskazywało na to, że jeśli nie zmasakruję się jakoś nadzwyczajnie na setce to tydzień później powinienem spokojnie pobiec półmaraton poniżej 1:30.

Przed startem było standardowo: odebranie koszulek Timex’a, przypięcie baloników opisanych „1:30” i zabranie tabliczki na kiju z identycznym opisem. Spotkałem na miejscu kolegę, z którym biegłem jako pacemaker ostatni maraton warszawski. Potem już na start i zaczynają się pytania: a jaka strategia, a jak na punktach odżywiania, a jaką masz życiówkę, itd. Jeszcze mnie jakiś dziennikarz zaczął stresować przed startem pytając jak to jest mieć tak dużą odpowiedzialność, że będę prowadził kilkaset (?!) osób. Kazałem mu mnie nie stresować i tyle było z wywiadu. Równo o 10.00 poszła pierwsza fala. Moja grupa startowała o 10:02. Z powodu dużego tłoku, startu falami i rekordowej ilości zgłoszonych (ponad 7.000 ludzi) miałem prowadzić na czas netto.

Strategia, jaką przyjąłem była prosta. By pobiec półmaraton w 1:30 powinienem trzymać stałe tempo wynoszące 4:15. Postanowiłem pierwszy kilometr pobiec minimalnie wolniej, w okolicach 4:20 - na pewno będzie tłok i ludzie muszą się spokojnie rozruszać. Na drugim powinniśmy przyśpieszyć do 4:15, a na kolejnych trzymać prędkość w okolicach 4:12. Dlaczego nie 4:15? Bo po drodze szykowały się dwa podbiegi: na Agrykoli (15 kilometr) i na ślimaku przy moście Poniatowskiego (20 kilometr). Trzeba było w związku z tym zaoszczędzić na płaskim po kilka sekund po to, by potem na podbiegu zwolnić. Taki był plan i w zasadzie plan się udał. Przez pierwsze kilometry bałem się, że nie mając Garmina, który pokazuje aktualną prędkość nieświadomie pobiegnę za szybko (np. 4:00/km) i zarżnę ludzi. Dlatego początkowo pytałem biegnącego obok kolegę, jaką mamy prędkość (dzięki Sylwester). Dzięki temu początek wyszedł fajnie. Pierwszy kilometr 4:21, drugi 4:15, trzeci 4:09 – trzy sekundy za szybko. Potem już się jakoś wstrzeliłem w tempo i ciągnąłem w miarę równo. Jedynie dwa kilometry wyszły mi za szybko: po 4:06. Było to chyba jednak na zbiegach więc nic się nie stało. Najpierw trochę się stresowałem ale po kilku kilometrach, gdy odczułem, że tempo jest spokojne i raczej na pewno spokojnie dobiegnę rozluźniłem się i rozgadałem. Dobiegając do pierwszego podbiegu (Agrykola) mieliśmy ze 20 – 30 sekund zapasu. Górkę pokonaliśmy nadspodziewanie lekko, ciągle pozostał zapas (około 10 sekund). Na następnych kilometrach jeszcze nadrobiliśmy kilka sekund i dobiegając do podbiegu na 20 kilometrze (ślimak) ciągle pozostawało ze 20-30 sekund zapasu. Już przed tym podbiegiem część mojej grupy podziękowała mi i urwała się do przodu. Reszta urwała się na górze. Do mety dobiegałem samotnie. Finiszowałem z czasem 1:29:38 netto (1:32:53 brutto). Zająłem 487 miejsce open brutto (452 netto) na 7174 którzy ukończyli. Miejsce w kategorii wiekowej M-35 - 98 na 1251. Po odebraniu medalu spotkałem co rusz biegaczy z mojej grupy, dziękowaliśmy sobie wzajemnie i gratulowaliśmy. Była to najprzyjemniejsza chwila z całego biegu, dla takich chwil warto być pacemakerem. 

Autorzy zdjęć:

Pierwsze od góry: Dorota Świderska (maratończyk.pl)
Drugie od góry: Kasia Drosio (rusz-sie.pl)

8 komentarzy:

Krasus pisze...

Ja biegłem za pace'm na 1:40 i też w okolicy mostu grupa się rozłączyła, a on z niesamowitym zapasem energii zagrzewał wszystkich do finiszowania, spisał się świetnie:)

Gratuluję dobrego trzymania tempa, bez zegarka z GPS-em nie jest to łatwe!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Gratuluję Krasus nowej życiówki w półmaratonie, jak piszesz apetyt rośnie w miarę jedzenia:) Powodzenia na maratonie w Łodzi!

borman pisze...

Paweł, ależ Ty masz moc! Biec lajtowo halfa zającując na 1:30 i to tydzień po pokonaniu setki! Respekt, respekt, respekt :) !

Krasus pisze...

Paweł, dzięki! Ilość endorfin naprodukowanych przez mój organizm w niedzielę jest niesamowity, generalnie bez przerwy myślę o bieganiu i o tym, gdzie by tu wystartować. Zastanawiam się nawet nad pierwszą setką w PMNO, zrobienie tego na Kieracie byłoby mocną rzeczą:]

Marcin Kargol / www.marcinkargol.pl pisze...

Ta satysfakcja, to jest najlepsza rzecz ze wszystkich. Tak, jak napisałem u siebie - nieważny medal, darmowy start, koszulka... To, co widzisz na twarzach ludzi, to co od nich słyszysz w trakcie biegu, na mecie i po nim - to jest ta moc!

Rozpiera mnie dzika radość i satysfakcja właśnie, kiedy czytam na forum słowa ludzi, którzy są mi cholernie wdzięczni za niedzielne zającowanie i już namawiają mnie na to, żebym biegł we wrześniu, bo wtedy i oni pobiegną ze mną. Dla takich chwil warto biegać... :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Borman, dzięki tylko że teraz mnie trochę "łupie" w kolanie. Intensywne startowanie tydzień po tygodniu chyba niewiele ma wspólnego z mądrością..

Krasus, Kierat jak najbardziej, jest trudny terenowo ale łatwy nawigacyjnie. Na pierwszy raz może być. Nawet jak polegniesz to przynajmniej w pięknych okolicznościach przyrody ;) Kierat był moją pierwszą ukończoną setką.

Marcin, dokładnie, stąd pozającować od czasu do czasu warto. Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Świetna relacja! Zwłaszcza fragment o dziennikarzu na starcie i spokoju ducha po kilku kilometrach! I to tydzień po setce!!!
W ogóle to bardzo motywujący tekst... zwłaszcza dla mnie, bo bardzo się obawiam startów na ulicy.
[Sabina]

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Sabina, ja Ci z kolei gratuluję dobrego występu na Wielkopolskim Rajdzie Róża Wiatrów. Po wynikach widać, że impreza szybka była. Ulicy nie ma się co bać, zawsze można się schować wśród kilku tysięcy osób. Anonimowość jest większa. Ulica dobrze służy jako odskocznia od imprez terenowych ale ze względu na zdrowie nie warto zbyt często na niej startować. Pozdrawiam.