Przygnębiające miejsce. Ledwie 70 lat temu oprawcy masowo mordowali w nim ludzi, których uważali za gorszych i za przyczynę wszelkich nieszczęść. Stoimy właśnie na starcie XIII Biegu Sobiborskiego. Jestem tu już trzeci bądź czwarty raz. Czuję się jak na starych śmieciach. Standardowo najpierw wyjazd autobusem z nadbużańskiej Włodawy do Sobiboru, przyjazd przed muzeum obozu zagłady, rozgrzewka alejkami obok kamieni z wyrytymi nazwiskami osób pomordowanych. Mam wrażenie, że przebierając beztrosko nogami w tym miejscu tragedii zachowuję się niestosownie. Kończę rozgrzewkę lekkim rozciąganiem. Wokół sporo twarzy znajomych z poprzednich biegów oraz nowo poznanych (Pozdrawiam Krzysiek!). Temat, który można mimochodem usłyszeć przechodząc obok grupek biegaczy to maraton w Lublinie. Do tej pory miasto to od strony organizacji biegów dla amatorów było istną pustynią. Sztandarowym anty-przykładem dla innych polskich miast. Coś się jednak zaczyna zmieniać. W tym roku był już jakiś pół-dziki maraton, teraz są tam jakieś Grand Prix na 10 km, a w czerwcu przyszłego roku planowany jest maraton. Taki prawdziwy. Kto był w Lublinie ten wie, że spodziewać się można pagórkowatej trasy. O szczegółach będzie można doczytać pewnie w przyszłym roku. W każdym razie zaczyna się dziać coś pozytywnego także w moim województwie. To cieszy.
Wróćmy do Sobiboru. Tuż przed godziną startu zaplanowaną na 12:30 robimy pamiątkowe zdjęcie przed pomnikiem pomordowanych. Przedstawiciele biegaczy składają pod nim kwiaty. Chwilę później szykujemy się do startu. Gotowi? Poszli! Trasa z wyjątkiem końcówki jest ta sama co w zeszłym roku. Najpierw kilkaset metrów asfaltem i zaraz skręcamy w leśną drogę gruntową, którą pobiegniemy kilka kilometrów. Jest pochmurno i raczej chłodno. Pewnie około 8-10 stopni. Niedawno padał deszcz ale w lesie wielkich kałuż nie ma. Warunki do biegania są bardzo dobre. Trzeba tylko rozsądnie trzymać tempo i robić swoje. Niestety już na początku popełniam błąd. Pierwszy kilometr w 3:30. Za szybko jak na mnie. Dałem się ponieść kilkunastoosobowej, bardzo mocnej grupie prowadzących. Od znajomego trenera usłyszałem jeszcze przed startem, że w tym roku na biegu głównym jest wyjątkowo mocna obsada. Przyjechało sporo miejscowych, młodych wymiataczy. Ich nazwiska nic mi nie mówią ale widząc zwartą grupę oddalającą się systematycznie do przodu wiem, że o dobre miejsce będzie ciężko. W dodatku jeszcze ten sztubacki błąd: za szybkie tempo. Na drugim kilometrze zwalniam do 3:45, na kolejnych biegnę w okolicach 3:52. Około 4 czy 5 kilometra przeganiam na chwilę Kamila – mojego byłego ucznia, który kiedyś tu wygrał. Zaraz potem „wychodzi” pierwszy kilometr: łapie mnie kolka, lekko zwalniam i robię skłony w biegu. Kolejne kilometry wychodzą po około 4:07. Słabizna. Wyprzedził mnie jakiś 40-letni biegacz z wąsem. Także i ja wyprzedziłem kilku. Około 6 kilometra (półmetek) wybiegamy na asfalt i drogą przez pola, lasy i wieś Orchówek biegniemy w kierunku mety znajdującej się na rynku we Włodawie. W połowie trasy widzę, że cudów nie będzie, że przygotowanie do krótkich dystansów mam równie słabe jak przed rokiem. Za plecami nikt mi nie siedzi na ogonie. Z przodu biegnie trzyosobowa grupa. Kolejni jej członkowie systematycznie się wykruszają. W końcu za Orchówkiem zostaje tylko Marek: miejscowy młody chłopak, mój stały rywal. Ze dwa czy trzy lata temu z Nim wygrałem wyprzedzając na końcówce. Rok temu mi dołożył niecałą minutę. Jak będzie w tym roku? Zostały ze 3 kilometry do mety a ja czuję się coraz lepiej. Biegnę znowu w okolicach 3:45, tak jak powinienem biec od początku do końca. Dostałem drugie życie. Bardzo powoli zbliżam się do Marka, który czujnie ogląda się od czasu do czasu do tyłu. Dobiegamy do Włodawy gdzie zaczyna się lekki ale dosyć długi podbieg. To ostatni kilometr przed metą. Marek lekko zwalnia, we mnie budzi się nadzieja, że tym razem Go dopadnę. Potem jednak, już u szczytu górki znowu przyśpiesza. Meta jest tuż, tuż. Tym razem organizatorzy usytuowali ją na rynku miasta a nie na stadionie. Trasa biegu jest przez to krótsza niż w poprzednich latach i wynosi 12,5 kilometra. Na rynku robimy agrafkę, zwrot zgodnie z alejką wytyczoną przez barierki. Marek jest bardzo blisko, ale do końca kontroluje sytuację. Widzimy już metę. Przyśpieszam, zbliżam się jeszcze trochę do rywala, ale nie jest to już walka o miejsce a o jak najmniejszą stratę czasową do poprzedzającego. Wpadamy na metę. Marek pierwszy - ja sekundę za Nim. Znowu przegrałem. Czas 47:18, miejsce 13 na 72 osoby (w tym 5 kobiet), które wystartowały.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz