czwartek, 13 lutego 2014

Wilk na połoninach


[relacja z I ultra Maratonu Bieszczadzkiego – 13.10.2013]

Szuter i asfalt

Zdjęcie: Grzegorz "Wasyl" Grabowski
Wystrzał startera. Przez dmuchaną bramę startową w Wetlinie wylewa się ponad 200 osób. Jest 8 rano. Ruszamy na trasę pierwszego maratonu bieszczadzkiego. W zasadzie już ultra maratonu, bo dystans wyścigu wynosi blisko 50 kilometrów. Trochę mży, jest pochmurno, ale stosunkowo ciepło. Organizator ostrzega, że w górach może trochę powiać, ale ryzykuję start na lekko. Co będzie, to niezbyt długi dystans. Gdy dwa miesiące wcześniej biegłem Wawrzyńca, na rozstaju dróg (ok. 40 km trasy) byłem poza pierwszą dziesiątką. Czyli tutaj, na trasie krótszej niż 85 km muszę biec znacznie szybciej, jeśli mam być wysoko. Zaczynam tempem maratońskim (ok. 4min/km). Początek to asfaltowa ulica biegnąca łagodnie po pagórkach, raz w górę, za chwilę w dół. W zasadzie można tu biec szybko. Nie analizowałem zbyt dokładnie przebiegu trasy, ale domyślam się, że po kilku kilometrach asfalt się skończy i ruszymy w górskie ścieżki. Tak jak na rzeźniku. Korzystam skwapliwie z tych dobrych warunków, gdzie jeszcze mogę wykazać się szybkością. Z resztą nie tylko ja. Sporo ludzi tuż po starcie ruszyło ostro z kopyta. Po kilku kilometrach i wyprzedzeniu paru osób biegnę na szóstej pozycji. Niedaleko przede mną dwóch chłopaków, trzyosobowa czołówka biegnąca za samochodem organizatorów powoli, powoli odchodzi do przodu. Ale chłopcy grzeją, muszą biec co najmniej 3:45/km, jak nie szybciej. Wśród nich z pewnością jest Gedyminas Grinius – mocny Litwin, który z zeszłym miesiącu był drugi w Biegu 7 Dolin. Dla mnie jest faworytem. Pozostałej dwójki nie znam. Tymczasem biegnę swoje. Nie ma co podniecać się zajmowaną pozycją, kto jest przed kim a kto kogo goni. To dopiero początek biegu ultra, nie warto patrzeć na innych. Ścigać się można na końcówce.

Po 5 kilometrach skręcamy z bardziej uczęszczanego asfaltu w zniszczoną drogę szutrowo-asfaltową wijącą się łagodnie pod górkę. Mżawka zdaje się przechodzić. Okoliczne wzgórza mieniące się złotymi, pomarańczowymi i żółtymi kolorami wyglądają bajecznie. Jesień w Bieszczadach rzeczywiście jest piękna. Wokół znacznie się już przerzedziło. Mija mnie samochód z reporterami z Festiwalu Biegowego, ekipa z Beskid.tv, w innym miejscu czai się z aparatem Grzegorz „Wasyl” Grabowski. Wyprzedziłem właśnie jakiegoś wysokiego chłopaka i awansowałem oczko wyżej. W zasięgu wzroku biegnie jeszcze jeden zawodnik, mam ochotę go dojść, ale ten ciągle trzyma tempo. Mijamy punkt odżywczy na 9 kilometrze, ludzie z obsługi kibicują i potwierdzają, że jestem na piątej pozycji. Łagodnie pagórkowata trasa nie pozwala trzymać stałej prędkości, dlatego biegnę bardziej na tętno starając się mieścić w granicach pomiędzy 170 a 180 BPM. Kolega przede mną nadal biegnie równo i szybko, odległość pomiędzy nami zmniejsza się bardzo powoli. Mocny jest. Swoją szansę upatruję w niezbyt dobrze dobranym wyposażeniu rywala, który zabunkrował się w długie, czarne legginsy i jeszcze spodenki. Ma też plecak. Słońce zaczyna coraz śmielej wyglądać zza chmur więc liczę, że w końcu się zagotuje. Dopędzam go gdzieś dopiero koło 14 kilometra i powoli, powoli wymijam. Jestem czwarty, ale czuję się coraz mniej świeżo. Narzuciłem mocne tempo licząc, że szybki odcinek rychło się skończy i wejdziemy w kręte, górskie ścieżki. Tymczasem dochodzi 20 kilometr a my nadal biegniemy jak w ulicznym biegu. Tyle, że górskim. Z tego zmęczenia powoli zaczynam mieć jakieś omamy. O ja cię! Ale ta koparka ma wielgachne koła! Chyba ze trzy metry wysokie! Nigdy tak wielkich nie widziałem! Podbiegam bliżej – nie - jednak to zwykła koparka, koła ma też normalne. Wybiegamy na ulicę pod Majdanem. Jest punkt odżywczy i zaczyna się podbieg. Początkowo łagodny, potem coraz bardziej stromy. Mijani turyści kibicują, pytam jak dawno biegła pierwsza trójka. O, Panie! Dawno, dawno. W okolicach 28 kilometra, po kilku kilometrach podbiegu zaczynam się powoli gotować. Prędkość spadła do 5.45/km. Myślę sobie w duchu, że jeszcze ze 3 kilometry takiego delikatnego podbiegania i jak nic przejdę w marsz. Nie przechodzę, bo gdy tylko minę jakichś kibiców to minutę lub dwie później znowu słyszę wrzawę. Nie, to nie druga seria owacji dla mnie, to rywale siedzą mi na karku. W końcu, na 29 kilometrze osiągam punkt kontrolny Przełęcz nad Roztokami. Na lewo od stolików z wodą widzę oznaczenie trasy – faworki wskazują górską ścieżkę pnącą się stromo pod górę. No, wreszcie. Koniec tego asfaltu.

Szlak

Zaczyna się druga, zupełnie odmienna część trasy bieszczadzkiego ultra maratonu – górski szlak prowadzący w większości grzbietami porośniętych lasem wzgórz, czasem po połoninach. Taki rzeźnik w jesiennej scenerii. Zaczynam wspinaczkę ciesząc się, że w końcu mogę z czystym sumieniem przejść w marsz. Błogie zadowolenie nie trwa jednak nawet minuty. Słyszę w dole wrzawę i zerkam do tyłu. Za mną podąża dwóch zawodników. Cholera! Nie wiem kto to i nie chcę wiedzieć. Najlepiej w ogóle Ich nie widzieć, nie z bliska. Spinam łydki i raźniej pnę się pod górę. Ciekawe czy w terenie są równie mocni jak na asfalcie. Jeśli są, może być ze mną krucho. Po wejściu na Okrąglik biegnę szlakiem pnącym się to w górę, to znowu w dół. Wysokość oscyluje w granicach 850 – 1111 m. n.p.m. Dookoła drzewa, mgła i dywan z żółtych liści. Oglądam się czasem nerwowo, ale rywali na razie nie widać, ani nie słychać. Na zbiegach patrzę w podłoże usiłując w porę dostrzec ostre kamienie wystające spod wilgotnych liści. Ależ się cieszę, że ubrałem amortyzowane buty a nie jak zwykle, minimalistyczne. Pod tymi liśćmi nic przecież nie widać. Gdybym miał teraz buty z cienką podeszwą biegłbym jak po polu minowym sygnalizując przeraźliwym wyciem każde wdepnięcie na kamienną „minę”. Niczym ten wilk z logo biegu. 

Tymczasem mijają kolejne kilometry. Któryś z kolei punkt z obsługi zapytany o pierwszą trójkę rozwiewa moje nadzieje. Już ich nie dojdę. Oby tylko nikt nie doszedł mnie. Do mety jeszcze kilkanaście, jeszcze dziesięć kilometrów. Jestem coraz bardziej zmęczony. Mijam pojedynczych turystów i jakiegoś chłopaka z obsługi biegu, który życzliwie częstuje mnie izotonikiem. Zbiegi momentami są bardzo strome, na mokrych liściach trzeba bardzo uważać. Jakoś udaje mi się uniknąć wywrotki. Gdy turystów robi się coraz więcej i zaczynają dominować zbiegi, wiem, że jestem coraz bliżej mety. Końcówkę górskiego szlaku zbiegam skacząc po „schodach” utworzonych z położonych poprzecznie belek. Czuję się jak koń skaczący przez przeszkody. W dole „schodów” z aparatem czai się „Wasyl” – daleko od asfaltu by nie odszedł, czyli meta blisko. Wybiegam w końcu na polanę, na otwartą przestrzeń. Łyk orzeźwiającej coli na ostatnim punkcie i pędzę do mety. Jeszcze oglądam się za siebie, czy aby nikt mnie nie goni. Uspokojony kojącą pustką za plecami pokonuję ostatnie kilometry. Asfaltem w dół, do mostu, i jeszcze kawałek w górę, do bazy w Wetlinie. Wpadam na metę jako czwarty, po 4 godzinach i 11 minutach od startu. Pierwszy zawodnik przybiegł już 36 minut temu osiągając czas 3:34:37. Był nim Bartosz Gorczyca, młody chłopak, który pierwotnie trenował biegi przez przeszkody. Przerzucił się na biegi górskie i od razu zaczął wymiatać. Wygrał trasę 66 km Biegu 7 Dolin, teraz zwyciężył w ultra Maratonie Bieszczadzkim. Zwycięstwo z pewnością łatwe nie było, bo przez większość trasy prowadził zdobywca drugiego miejsca, Artur Jabłoński (3:35:07). Zawodnik ten pechowo stracił prowadzenie, gdyż zmylony nieco wydłużoną trasą zbyt wcześnie rozpoczął finisz i osłabł tuż przed metą. Trzeci przybiegł Gedyminas Grinius z czasem 3:53:08. Wśród kobiet triumfowała Agnieszka Łęcka (4:47:12) przed Olgą Łyjak (4:48:46) i Iwoną Turosz (5:30:23). Bieg ukończyło 227 osób.


Wrażenia

Pierwsza edycja bieszczadzkiego ultra maratonu była udana. Trasa początkowo zaskoczyła mnie długim odcinkiem szutrowo-asfaltowym sięgającym ponad połowę długości wyścigu. Spodziewałem się bardziej terenowo-górskich warunków. W sumie jednak bieg wyszedł całkiem oryginalny: w połowie jak górski, długi bieg uliczny, w drugiej połowie jak terenowy półmaraton. Trasa była dobrze oznaczona, nie pogubiłem się nawet pomimo gęstej mgły, choć raz, na połoninie miałem moment zawahania. Na szczęście wybrałem dobrze. Obsługa działała bez zarzutu. Na mecie zziajani zawodnicy niebędący kierowcami mogli uraczyć się grzańcem. Na szlaku znajdowały się punkty odżywcze wystarczająco dobrze zaopatrzone a nawet rozstawione co kilometr tabliczki z logo sponsora (Brooks) informujące o dystansie – rzecz rzadko spotykana w bardzo długich, górskich biegach terenowych. Podobno w przyszłym roku trasa ma ulec zmianie na bardziej górską a mniej szutrowo-asfaltową. Zobaczymy, czy spodoba się zawodnikom. Ja sam poprawiłbym tylko zakończenie imprezy a konkretnie załatwiłbym jakieś choćby prowizoryczne podium. Widok nagradzanych zawodników gramolących się na wąski murek przy schodach i plączących szyję w jakąś linkę sprawiał nienajlepsze wrażenie. Ale to szczegół. Debiut ultra Maratonu Bieszczadzkiego wypadł bardzo dobrze. Świadczy o tym także „Złota Kozica” – nagroda, którą dostała impreza na portalu biegigorskie.pl w kategorii „Debiut organizacyjny roku”. Na drugą edycję zawodów na pewno warto przyjechać. W tym roku II ultra Maraton Bieszczadzki odbędzie się 12 października.

Użyty sprzęt:

Buty Columbia Conspiracy
Skarpety sportowe Motive
Legginsy 3/4 Columbia Speed Trek Capri
Koszulka Columbia Trail Pro II Crew
Czapka z daszkiem Go Sport
Rękawiczki treningowe Nike
Buff
Nerka New Balance
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR

[LINK] do krótkiego filmu z biegu
[LINK] do strony zawodów

Zdjęcie: Grzegorz "Wasyl" Grabowski
Zdjęcie: Grzegorz "Wasyl" Grabowski