wtorek, 14 października 2014

Zmęczenie materiału – XV Bieg Sobiborski

Piękna jesień, słonecznie, koło 20 stopni. Las pełen pożółkłych liści, hulających po ulicach po przejeździe samochodu. Pomimo, że to połowa października nikomu z ubranych na krótko biegaczy nie jest zimno. 

Truchtam po alejce. Moje nogi mijają rozstawione w regularnych odstępach kamienie. Kamienie z nazwiskami ludzi pochodzenia żydowskiego zamordowanych w obozie zagłady w Sobiborze przez hitlerowskich oprawców i będących w ich służbie Ukraińców. Ten piękny, złocisty las i kamienie upamiętniające masowy mord – kontrast, nic tu do siebie nie pasuje. Wczoraj wracając ze szkolnej wycieczki przejeżdżałem przez Treblinkę. Tamtejszy las też wyglądał ładnie. Zupełnie nie pasował do scenerii horroru.

Dwanaście i pół kilometra. Dystans Biegu Sobiborskiego, w którym startuję już któryś raz z rzędu. To jedna z najstarszych biegowych imprez w regionie, dziś jest jej piętnasta edycja. Dystans nietypowy, życiówki tu nie zrobisz, trasa częściowo asfaltowa, częściowo szutrowa. Start z Sobiboru, meta w nadbużańskiej Włodawie. W biegu głównym frekwencja szału nie robi, ale są też biegi szkolne na krótkich dystansach. Dla organizatorów oprócz celu sportowego i promocji regionu ważny jest cel edukacyjno-historyczny: upamiętnienie ucieczki więźniów z obozu zagłady. Upamiętniać trzeba, bo po tragedii z przed kilkudziesięciu lat śladów materialnych pozostało niewiele. Po ucieczce Niemcy zniszczyli, co się dało chcąc zatrzeć ślady zbrodni. Obecnie archeolodzy prowadzą tu wykopaliska odsłaniając ślady wkopów i fundamenty budynków.

Myślami wracam do spraw sportowych. Prawie tydzień nie biegałem. Wyjechałem na szkolną wycieczkę na 5 dni do Gdańska i Szczytna. Gdzieś w czwartek przebiegłem z 6 kilometrów, ale poza tym nic. Nie czuję się w gazie, raczej jak miękka dętka. Obiecałem przywieść na bieg uczniów z Wisznic, więc już się nie wycofywałem i przyjechałem. A jak przyjechałem to już pobiegnę. To tydzień przed Harpaganem – będzie ostatni mocny akcent. 

Zdjęcie: Jerzy Lewtak
Przed startem rozmawiam chwilę z Izą Trzaskalską gratulując wyniku w Maratonie Warszawskim. To dziewczyna z moich okolic, w stołecznym maratonie najlepsza z Polek, 2:39 w debiucie, jest czego gratulować. Gdy dwa tygodnie temu wracałem z Trudów wstąpiłem na chwilę na Stadion Narodowy i oglądałem finisz maratończyków kończących w 5 godzin. Trafiłem akurat na dekorację w kategoriach wiekowych i w drużynowych. I wtedy zaskoczyła mnie wieść, że Iza przybiegła pierwsza wśród polskich zawodniczek i 5 wśród wszystkich kobiet. Byłem zaskoczony podwójnie: że się wydłużyła do maratonu i że pobiegła go tak szybko. Owszem, szybka jest, ale nie sądziłem, że tak bardzo wytrzymała, Nie raz się z Nią ścigałem w lokalnych biegach na 10-15 km i zwykle przegrywałem. Przed startem szacowałbym, że pobiegnie maraton w 2:55-2:45. Ale 2:39? Piękny wynik. 

Linia startu. Stoi na niej ponad 140 osób. Jest paru znajomych biegaczy z okolic, Natalia i Cezary – dwójka uczniów z mojego liceum oraz grupka chłopaków z pobliskiego Zakładu Karnego uczących się uczciwego życia także poprzez sport. Tym razem nie składamy kwiatów pod pamiątkową tablicą, bo wszystko dookoła jest rozkopane przez archeologów. Sędzia machnięciem chorągiewki daje sygnał do startu.

Kilkaset metrów asfaltu i wbiegamy na szutrówkę prowadzącą przez 5 kilometrów lasem, w stronę Włodawy. Biegnę na samopoczucie, bo Ambit mi wariuje: pokazuje tempo 3:10. Tabliczkę z 1 kilometrem minąłem w 3:45 od startu. To by się zgadzało. Jak zwykle na pierwszych kilometrach wyprzedzam część osób. Tętno z czasem rośnie do 188-191. Dobrze, takie chcę utrzymać do mety. 

Szybki oddech, bieg, słońce, wysiłek. W zasadzie nic się nie dzieje. Po 1 kilometrze wyprzedziłem Cezarego. Czołówka jest coraz dalej z przodu. Fizycznie i oddechowo czuję się dobrze. Uważam na większe kamienie na szutrowej drodze, bo podeszwę mam cienką. Bojowy rytm przez słuchawki wybija Anthony Rother swoim „Metro Boy”. Biegnę swoje.

Minął piąty kilometr, jest asfalt. Skręcamy w stronę Orchówka. Punkt odżywiania z wodą w małych plastikowych butelkach. Biorę tylko do polania, szkoda czasu na picie. Martwi mnie trochę coraz bardziej odczuwalny ból w okolicach lewego Achillesa. Wiosną złapałem na Harpaganie zapalenie tego ścięgna i leczyłem je krótko. Zbliżał się Rzeźnik i TVSB – ważne starty. Chciałem jak najszybciej wrócić do treningu. W ten sposób kontuzję tylko podleczyłem a nie zaleczyłem całkowicie. W kolejnych miesiącach czasem czułem, że lewa stopa pracuje jakoś inaczej, sztywniej. Teraz na biegu Achilles boli coraz bardziej. Niedobrze.

W biegowej stawce czołówki następują roszady. Biegnący niedaleko przede mną młody brodacz na półmetku nagle się zatrzymał i usiadł na poboczu. Jestem oczko wyżej, ale dogonił mnie ktoś w koszulce klubu biegowego z Krasnegostawu. Wyprzedził, ale potem lekko spuchł i wrócił za moje plecy. Przez kilka kilometrów biegniemy obok siebie. Przebiegliśmy przez Orchówek, już w oddali widać wieże kościoła we Włodawie. Któryś kibic krzyczy, że jestem piąty. Fajnie, ale tuż za sobą mam 2 konkurentów. Okolice 10 kilometra: ścięgno dokucza coraz mocniej, boję się, że mogę je zerwać. Zwalniam coraz bardziej. Krasnostawski konkurent odchodzi do przodu. Wyprzedza mnie też Cezary, który dotychczas trzymał się kilkanaście metrów za mną. Przed samą Włodawą zwalniam do truchtu. Dogania mnie trzeci biegacz, który jeszcze kilometr wcześniej był daleko. Już nie walczę, sam mu kibicuję i puszczam przodem. Wbiegam truchtem na metę pozdrawiając kibiców. Koniec.

Miejsce 7 na 136, czas 00:48:42. Niby wysoko, ale w tym roku konkurencja w czołówce była dużo słabsza niż w latach poprzednich. Czwarte lub piąte miejsce było w zasięgu. Niestety, moja noga postanowiła wziąć sobie wolne i się zepsuła. Żal, że nie zrobiła tego tydzień później. Musiałem zrezygnować z Harpagana (100 km na orientację) a byłem już zgłoszony i opłacony. Teraz powinienem zrobić porządne roztrenowanie i starannie wyleczyć Achillesa. Tak podpowiada rozsądek. Kusi mnie jednak jeszcze jeden start w orienterskiej setce (Funex Orient lub Nocna Masakra) bo brakuje mi jednego startu by się liczyć w Pucharze pieszych setek. Co zrobię to zależy, jak szybko będzie przebiegał remont nogi. Na razie bieganie odpuszczam, co nie znaczy, że odpuszczam trenowanie.


[LINK] do galerii kilkudziesięciu zdjęć, które zrobiłem finiszującym.
[LINK] do strony poświęconej historii obozu zagłady w Sobiborze.

Użyty sprzęt:

Buty Columbia Ravenous Lite
Krótkie spodenki biegowe Kalenji
Koszulka Columbia Baselayer Lightweight
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
MP3 Player Sandisk Sansa Clip 8GB
Buff z Biegu Rzeźnika

1 komentarz:

odzież pisze...

też bardzo lubie biegać ! :)