środa, 12 lipca 2023

Krzna SUP-em na dwa razy

3 maja 2022


Sprzęt przygotowany
    

Weekend majowy był długi, zwłaszcza dla nauczyciela. Postanowiłem go wykorzystać na pływanie na długim dystansie na SUP-ie. Nie siliłem się na rekordy – na nie trzeba mieć dużo czasu i w pełni sprawną rękę. Jest wczesna wiosna, dopiero koło południa robiło się przyjemnie ciepło: plus kilkanaście stopni, słonecznie. Dopiero wtedy kładłem deskę na wodę. 


Trasa po rzeczce najbliższej i łatwej – Krznie. To jedna z największych rzek Niziny Południowopodlaskiej. Długość 120 km. Wypływa z okolic Łukowa, z Rezerwatu „Jata”, w postaci dwóch strumieni: Krzny Północnej i Krzny Południowej (tej większej). Po 50 kilometrach strumienie łączą się w Międzyrzecu Podlaskim w jedną rzekę – Krznę (dawniej: Trznę). Rzeka płynie przez następne 70 km przez Białą Podlaską do Nepli, gdzie wpada do Bugu – na tym etapie rzeki granicznej z Białorusią. Jest w większości uregulowana, tylko na ostatnim odcinku meandruje.


Skąd zacząć? Ciągnąć SUP-a gdzieś w pobliże źródeł nie miało sensu bo deska dmuchana nijak nie byłaby w stanie płynąć po jakimś rowie wśród pól. Mógłbym liczyć co najwyżej na jej przebicie. Logicznie było zacząć w miejscu, gdzie da się swobodnie płynąć i gdzie łączą się dwa strumienie: Krzna Północna i Południowa, w Międzyrzecu Podlaskim. Tak też zrobiłem. 


Na miejscu, około południa zostawiłem samochód na parkingu Hotelu „Hesperus” (dziękuję miłej obsłudze za możliwość skorzystania z parkingu) i zabrawszy plecak z SUP-em oraz wyposażeniem udałem się kilkaset metrów dalej, pod most na Krznie Południowej. Miejsce to było dogodne do startu: płytko, łatwo zwodować tu deskę. Strumień 300 m dalej łączył się z Krzną Północną. 

Za chwilę start

Co zabrałem? Plan zakładał, że dopłynę do Białej (ok 30 km), przeniosę SUP-a do domu i następnego dnia wrócę busem do Międzyrzeca po samochód. Zabrane rzeczy to: plecak z pompką pompującą i odsysającą powietrze, kamizelka asekuracyjna, Wodoodporna torba, dokument, telefon i pieniądze w wodoszczelnej torebce, kamerka w wodoszczelnej obudowie, ubranie na przebranie w razie „chlup”, latarka „czołówka” gdyby pojawiły się trudności i trzeba było wracać o zmierzchu, trochę drobnego jedzenia (cukierki „Rafaello” od uczniów na zakończenie 4 klasy), termos z herbatą, sok „Kubuś”. Na siebie założyłem krótką piankę windsurfingową, skarpety neoprenowe i krótkie buty wodne. Byłem gotowy.


Zacząłem niepewnie. To było moje trzecie pływanie w tym roku. Powoli, ostrożnie - jakoś to szło. Już na złączeniu obu strumieni przywitał mnie wędkarz słowami: „tego to tu jeszcze nie grali”. Był miły - nie awanturował się, że mu płoszę ryby. Potem już miasto w słoneczne popołudnie. Tu jakaś para odpoczywa nad brzegiem i patrzy z zainteresowaniem, tam dzieciaki krzyczą z mostu „szerokiej drogi”. Ktoś inny pyta, co to jest. Wędkarzy dalej było niewielu. Nie wystawały nigdzie zielska, nie zahaczyłem o nic statecznikiem (kilem). Poziom wody był idealny.

W Międzyrzecu


Odcinek za Międzyrzecem to uregulowana, z nielicznymi zakrętami i przez to w większości nudna rzeka. Płynie wśród łąk, zielska nie wystają, zatopionych konarów było niewiele bo i drzew rosnących nad brzegiem jak na lekarstwo. Na początku słuchać jeszcze odgłosy ruchliwej trasy Warszawa – Terespol, potem robi się ciszej i bardziej dziko. Nad brzegiem rosną 2-metrowe trzciny, przez co mniej widać, co jest na brzegu. Główną atrakcję tego odcinka stanowiły pojawiające się od czasu do czasu mostki i jazy. W żadnym wypadku nie musiałem SUP-a wyciągać z wody i przenosić za przeszkodę. Przepływając pod mostami siadałem bo wiedziałem z doświadczenia, że często sterczą tam stare, drewniane pale, o które można zaczepić płetwą statecznika. Wtedy łatwo o „chlup”. Raz zaczepiłem lekko, ale nic się nie stało.


Drugą atrakcją była flora i fauna: trzcinowiska ze śladami zejść wydeptanych przez bobry. Stały na brzegu sarenki, na polach widać było bociany, czaplę; na wodzie łabędzia, perkoza. Bobry też czasem z pluskiem skakały z brzegu pod wodę. 

Gdzieś po drodze do Białej...

Późnym latem ubiegłego roku płynąc Krzną na wysokości Białej Podlaskiej widziałem żółty piasek, roślinki, ryby; woda była w miarę przejrzysta. Teraz niestety nie było tak pięknie. Woda wyższa i nieprzyjemnie brązowa, pewnie przez to, co niosła ze sobą z pól. Inny spotkany wędkarz mówił, że widział także martwe ryby. Chyba ten cały syf z nawożonych pół spływa do rzeki i systematycznie truje w nich życie. Bardzo to przykre.


Podróż trochę się dłużyła, nie sprawdzałem na GPS, gdzie jestem. Raz płynąc pod jakimś mostkiem zapytałem „kibiców” o nazwę miejscowości. Potem, gdy usłyszałem śmigłowce już wiedziałem, że zbliżam się do Białej Podlaskiej. Że zdążę przed zmrokiem, że nie będzie potrzebna czołówka. Z piciem i jedzeniem wyrobiłem się idealnie. W Porosiukach było pełno wypoczywających; w Białej także sporo ludzi spacerujących późnym popołudniem nad Krzną, w tym moi byli uczniowie. 

Biała Podlaska

Przepłynąłem przez całą Białą Podlaską z zachodu na wschód i wyciągnąłem deskę pod ostatnim bialskim mostem, na Al. Solidarności. Koleżanka Daria – niech jej się w zdrowiu i we wszystkim szczęści – zwiozła mnie do domu.


GPS z Ambita pokazał 34 km zrobione w 6 godzin i 34 minuty. Średnia prędkość: 5,2 km na godzinę. Jak przetrwałem fizycznie ponad 6 godzin stania na desce i wiosłowania? Całkiem dobrze. Ręce mnie nie bolały, nogi też nie. Problemy były dwa. Pierwszy - drętwiejące stopy. Nauczyłem się co ok 3 km lub 20 minut siadać na chwilę na desce, coś podjadać, zrobić fotkę. Poruszać stopami. Chwilę potem mogłem stać znowu. Druga niedogodność to ból szyi i karku. Od tego ciągłego napięcia, pochylenia, bezruchu pod koniec zaczęły mnie boleć te części ciała. Cóż mogłem poradzić? Ruszałem co jakiś czas szyją i barkami, próbowałem je automasować. 


Do domu wróciłem dumny, że tyle przewiosłowałem w fajnych w sumie warunkach; że – o dziwo - nie było żadnego „chlup”. Pobiłem mój zeszłoroczny rekord jednorazowego pływania SUP-em wynoszący około 20 km. No i zwiedziłem Krznę na odcinku, którym nigdy wcześniej nie pływałem (Międzyrzec – Porosiuki).


4 maja 2022


Następnego dnia planowałem przepłynąć drugą połowę długości rzeki. Dystans wychodził podobny a zatem powinno się udać. Tym razem część niepotrzebnego wyposażenia zostawiłem: latarkę „czołówkę” i kamerkę sportową. Raniutko pojechałem busem po samochód do Międzyrzeca, wróciłem do Białej, zapakowałem się i udałem na most na Al. Solidarności. Tam skończyłem wczoraj i tam chciałem zacząć.


Wystartowałem około 11-tej przed południem. Początek był fajny. Słonecznie, tylko czasem nieprzyjemnie wiał „wmordewind” (określenie jednego z rajdowych kolegów). Miewałem wrażenie, że stoję w miejscu, pomimo wiosłowania. Irytujące uczucie, nie oddające jednak stanu faktycznego. 

Krzna i Zielawa (po lewej)


Pierwsze kilometry, aż do mostu w Woskrzenicach, to odcinek znany mi z ubiegłego roku. Do Czosnówki rzeka szeroka, spokojna, uregulowana. Krajobraz ubogacony siedzącym tu i ówdzie wędkarzem. Od Czosnówki Krzna chwilowo dziczeje: dwumetrowe trzciny na brzegach, błotne ślizgawki bobrów. Oprócz łąk, trzcin i brunatnej wody – zbyt dużo nie widać. Jedną z niewielu atrakcji była Zielawa, która tuż przed mostem wpada do Krzny. 


Przepływając pod mostem w Woskrzenicach postanowiłem wyskoczyć na chwilę na brzeg. Aby czuć się pewniej usiadłem na desce i zacząłem zawracać SUP-a. Nurt pod mostem był jakoś dziwnie szybszy, ale to zlekceważyłem. W pewnym momencie SUP-a okręciło mi bokiem i nawet nie wiem kiedy – CHLUP! Zanim zdążyłem się przestraszyć byłem już w całości pod wodą, co gorsza nogami nawet nie musnąłem dna. Wypływając uderzyłem głową w deskę, która była nade mną, odwrócona już dnem do góry. Wypłynąłem obok, deskę odwróciłem do prawidłowej pozycji i bez zwłoki wgramoliłem na nią swe przemoczone „zwłoki”. Uff – taka kąpiel znienacka - trochę adrenalinki było. Wszystko co cenne miałem w wodoodpornym worku, a zatem strat w ekwipunku nie było. Zdjąłem mokrą czapkę i buffa. Woda była zimna, ale pianka windsurfingowa zapewniła termiczną izolację. Mokry chrzest bojowy został zaliczony. Pierwszy w tym sezonie i to blisko miejsca, gdzie w ubiegłym roku także zaliczyłem nieplanowaną kąpiel. Jakiś pechowy dla mnie ten most w Woskrzenicach.

Feralny most w Woskrzenicach

Poniżej rzeka stanowiła dla mnie „terra incognita”. Znałem ją jedynie z oglądu na Google Maps. Wiedziałem, że w dolnym biegu naturalna, nie uregulowana i mocno meandruje. Nie mogłem się tych zakrętasów doczekać. Będą świetnym urozmaiceniem – pomyślałem.


Zanim do meandrów dopłynąłem czekał mnie jeszcze około 14-kilometrowy etap średnio atrakcyjny. Rzeka z nielicznymi zakrętami, jakby rysowana od linijki; na lewo i na prawo pola. Słońce na przemian z chmurami, miejscami silny i wkurzający wiatr od frontu. Atrakcją były pojawiające się od czasu do czasu mosty, ptactwo wodne w postaci łabędzia i perkoza z małymi, stara, nadrzeczna tabliczka z oznaczeniem przystani kajakowej (Husinka). Taktykę pracy na SUP-ie miałem podobną jak dnia poprzedniego: miarowe, niezbyt forsowne wiosłowanie; co około 20 minut siad na desce dla odpoczynku drętwiejących stóp. Popijanie herbaty z termosu, podjadanie kabanosów. Robiłem zdjęcia i kręciłem filmy telefonem w co ciekawszych miejscach. Kilometry płynęły.


W okolicach Nowosiłółek, Malowej Góry i Nepli – rzeka zaczyna się kręcić i ma ładne wybrzeże. Była to z jednej strony fajna, pozytywna atrakcja, z drugiej – trochę niepokoiła. Krzna – im bliżej ujścia tym była bardziej wezbrana. Miejscami wylewała się na okoliczne łąki. Dojrzeć dna nawet nie próbowałem bo wiedziałem, że nie ma to sensu. Wartki nurt wezbranej rzeczki, miejscami z brzegiem o pionowych, wymytych ścianach i te zakrętasy o 90 i więcej stopni. Walczyłem na stojąco jak mogłem z wiatrem i z nurtem, ale że jeszcze nie jestem doświadczonym SUP-owiczem, to te zakręty różnie mi wychodziły. W co trudniejszych miejscach – siadałem. Musiałem sporo się namęczyć, aby nie dać się rzucić nurtowi w zarośla lub brzeg. 


W Malowej Górze rzeczka się chwilowo uspokoiła. Widać było ładne, drzewa nadbrzeżne, zatopione konary. Gospodarstwa, wiatrak. Tak jak poprzednio przysiadałem, robiłem zdjęcia. Tak byłem zajęty, że jeden bóbr nic sobie nie robiąc podpłynął i zanim zanurkował - prawie dał mi w twarz oślizgłym ogonem. W domu oglądając zdjęcia zauważyłem, że zupełnie nieintencjonalnie, zdążyłem go „pstryknąć”.

"Pan Bober" już się zbliża...

Za Malową Górą znowu zaczęły się meandry, jeszcze większe niż wcześniej. Bałem się, że znowu zaliczę „chlup” więc ponownie spasowałem i usiadłem na desce. Tak zakręty pokonywało się łatwiej. Ładnych momentów na Krznie jest tu najwięcej. Dopłynąłem do piaszczystej skarpy, która bardzo przypominała podobne skarpy na Bugu. Na wysokim brzegu porośniętym lasem jakiś chłopak leżał sobie w hamaku. Jego kajak zacumowany stał przy brzegu. Piękna majówka: dzika rzeka, kajak, hamak, las. Młody mężczyzna, słońce i wolność. Scena jak z opowieści o „westmanach” u Karola Maya.

Kajakowanie - hamakowanie nad Krzną

Podlaskie Serengeti

Przed Neplami, gdzie rzeka wpada do Bugu wody Krzny zalewały okoliczne łąki, na których spokojnie żerowało ptactwo wodne. Stada łabędzi, czapli, perkozów. Czułem się tu, jak w parku narodowym (zdjęcie powyżej). Słońce chyliło się ku zachodowi, gdy ujrzałem charakterystyczne, na pół zatopione w wodzie rzeźby drewniane a obok pastwisko nadrzeczne, z brzegiem zrytym kopytami. Wiedziałem, już że jestem w Neplach, u celu. Mógłbym tu zakończyć wędrówkę i wyciągnąć SUP-a przy moście ale postanowiłem, że jest jeszcze czas, aby dopłynąć do samego Bugu – 2 kilometry dalej. Tak zrobiłem.

Charakterystyczne Neple

Podróż zakończyłem widząc w oddali rzekę Bug, w mniejszej oddali słupki graniczne, a w najmniejszej oddali – oczekujących mnie na brzegu dwóch strażników granicznych. Na szczęście polskich. Młode chłopaki – sympatyczni, ciekawi, życzliwi. Pozdrawiam serdecznie Nadbużański Oddział Straży Granicznej. Wylegitymowali mnie, sprawdzili dane i pożegnali. Niestety wyciągając SUP-a trochę byłem zagadany, rozkojarzony i popełniłem błąd: odpinałem statecznik stojąc po kolana czarnej wodzie, która wylała na łąkę pod rezerwatem Szwajcaria Podlaska. I tak go niefortunnie wypiąłem, że wysmyknął mi się i wpadł do wody. To nie igła - powiecie – cóż to takiego znaleźć czarną płetwę większą niż ludzka dłoń, która wpadła pod nogi do wody? Aha, guzik. Macałem dno przez około 20 minut. Nic. Tylko pełno liści, błota i patyków. Daria już na mnie czekała, nie chciałem testować jej cierpliwości, więc odpuściłem. Statecznik odnalazłem dopiero, jak przyjechałem w to samo miejsce 3 tygodnie później, gdy opadła woda. Leżał w błocie i na mnie czekał. 

Wieczór. W oddali widać Bug

Drugi i ostatni dzień wyprawy zakończyłem z wynikiem 35 kilometrów w niecałe 7 godzin. Straty to spora opalenizna (lekcja na przyszłość: zabrać krem do opalania lub długi rękaw i kapelusz); popękana skóra na palcu (zabrać następnym razem krem do rąk) i zgubiony chwilowo statecznik. Ciuchy prześmierdły mułem i potem. Wrażenia były dobre – było fajnie, choć miejscami strasznawo. Udało się zrealizować ciekawe, SUP-owe wyzwanie o charakterze sportowo-turystycznym. 

Mapa II etapu

Chcę więcej.



P.S. Dziś Parlament Europejski głosował nad projektem Nature Restoration Law. Zakłada on m.in. przywrócenie naturalnego wyglądu rzekom, poprzez likwidację sztucznych barier, które i tak nie spełniają swej funkcji. Jestem eurosceptykiem, ale akurat prawa o ochronie przyrody wspieram. Przykro, że obie największe partie polskie (PiS i PO) zagłosowały przeciw. Prawo jednak przeszło, lecz mocno "wykastrowane" poprawkami. Być może przywracanie naturalnego biegu rzekom, odtwarzanie bagien zwiększyłoby szanse na odwrócenie niekorzystnego trendu obniżania poziomu wód. Rzeka Krzna nadaje się do pływania tylko wiosną (do maja). Poniżej zdjęcie z lipca - rzeka na całej szerokości zarośnięta jest szuwarami. 

Krzna - lipiec 2023


Brak komentarzy: