![]() |
Przed startem, jeszcze na świeżości |
Bieg uliczny - dycha i piątka oraz 5 km Nordic Walking – sztandarowa impreza klubu biegowego w Białej Podlaskiej. Biegłem już w III Pikniku (2014) i V Pikniku (2016). W ostatnich latach rzadziej bo i mniej trenowałem. W tym roku biegam znowu więcej (ok. 200 km w miesiącu), lecz nadal nie tyle, co w czasach świetności (ponad 400 km w miesiącu). Zapisałem się na Piknik po raz trzeci. Kategoria wiekowa M40-49. Dwa miesiące wcześniej pobiegłem leśną dychę w 42 minuty (I Leśny Bieg Zająca), trochę od tego czasu schudłem dlatego miałem podstawy sądzić, że uda się nabiegać 41, może nawet 40 minut z haczykiem. Prędkość to żadna dlatego nie wygłupiałem się z ubieraniem startówek. Założyłem asfaltowe Merrell’e – buty duże, ale jak na treningowe stosunkowo lekkie. W przeddzień było upalnie i parno. Wieczorem popadał deszcz, który schłodził powietrze. Można było liczyć na wcale niezłe wyniki.
Start miał być w niedzielę, z pod hali sportowej Podlasia, o 10:40. To dla mnie nowa trasa i nowe miejsce startu – funkcjonujące od ubiegłego roku. Plan pokazuje dwie pętle po 5 km, prowadzące do Parku Radziwiłłowskiego, potem w okolice AWF-u. Trasa trochę pokręcona i omijająca ścisłe centrum miasta. Na miejscu jestem 40 minut przed. W biurze i okolicach pełno znajomych. Miło porozmawiać z dawno niewidzianymi osobami. Kto biega, kto startuje i gdzie, kto złapał kontuzję i teraz leci bez napinki, aby tylko zaliczyć.
![]() |
Grafika: organizator |
Z kilkuminutowym opóźnieniem ruszyła piątka. Potem my. Czuję się dobrze, niepokoi tylko, że robi się znowu gorąco i parno. Ponad 20 stopni, słońce na przemian z chmurami. Wiem, że będzie ciężko dlatego zwilżam odkryte nogi, ręce i buffa zimną wodą. Ustawiam się w trzeciej, czwartej linii. Jestem gotowy.
Ruszyliśmy. Spokojnie, tylko spokojnie. Aby nie zacząć za szybko. Na pierwszych kilometrach chcę trzymać tempo 4:10 i nawet wychodzi. Takie tempo ma licznych zwolenników, wokół mnie ciżba całkiem spora. Cześć oczywiście przecenia siły i w drugiej połowie spuchnie, część jednak to „przyczajone tygrysy, ukryte smoki” – dobrze rozkładają siły i na końcówce jeszcze gotowi przyśpieszyć. Przede mną biegnie dziewczyna w stroju biegowym szytym u jakiegoś skąpego krawca. Zapewne Białorusinka lub Ukraina - one lubią startować w takich biegowych bikini. Przez moment kusi mnie, aby podgonić i biec za nią, może mając taki widok będzie mi łatwiej znieść cierpienie, które bez ochyby wkrótce się pojawi. Nie, jednak nie. Muszę się trzymać tempa i koniec. Żadnych fantazji Paweł, żadnych fantazji.
Trzeci kilometr, 1/3 trasy. Nie jest dobrze. Zegarek pokazuje tętno 181. Niby nogi dają radę, ale zdaję sobie sprawę, że na takim poziomie tętna nie dojadę do 10 kilometra. Trzeba zwolnić więc zwalniam do 4:20, na podbiegu 4:30. Tak mija pierwsza połowa. Nikt mnie za bardzo nie wyprzedza, ale i ja nikogo specjalnie nie doganiam. Stawka się rozciągnęła. Czasem mijamy jakieś Nordiki, ostatnich biegaczy na 5 km. Czasem pomacham do moich uczniów stojących na skrzyżowaniach. Chłopak biegnący przy mnie sapie głośno jak parowóz wydając przy tym rytmiczne dźwięki, przywodzące na myśl krótkie i wulgarne polskie słowo. Może bym się zaśmiał, ale nie mam siły.
Trasa jest rzeczywiście trochę pokręcona, ale też dobrze oznaczona. Zdarzają się krótkie odcinki po betonowej kostce, oraz niewielki podbieg koło nowej siedziby bialskiego „Medyka” – mojego dawnego miejsca pracy. Agrafka jest jedna. W sumie nie jest to trasa ani bardzo szybka, ani też trudna. Rzekłbym średnia.
W II połowie cierpię umiarkowanie. Tętno przekracza 190 pomimo, że zwolniłem. Tętno maksymalne (HRMax) to podobno 220 minus wiek, czyli u mnie powinno być 172. A jak mi serce pęknie?! Mogłoby jeszcze pokochać jakąś kobietę, więc jak pęknie to co? Strata będzie nieodżałowana, strach myśleć. Trudno, biegnę.
Traf chce, że znowu jestem za jakąś dziewczyną, nie znaną mi i nie najmłodszą chyba, ale mającą mocne nogi. Cisnę, cisnę i ledwo, ledwo udaje mi się z nią zrównać. Dopiero na 8 kilometrze. Planuję taktycznie zachomikować siły na końcówkę, gdzie może nastąpić kontratak. Ktoś mi może wyskoczyć zza pleców na 300 metrów przed metą. Zapewne są tu takie wspominane wcześniej, „przyczajone tygrysy”. Marzę, aby mieć skitrany jakiś Jet (Fallout), Fisstech (Wiedźmin), Skoomę (Oblivion) bądź abym potrafił spalić cynę z ołowiem (Z mgły zrodzony). Niestety, to nie książka fantastyczna ani gra komputerowa. To prawdziwe życie. „Przyjaciela oszukasz, mamusię oszukasz, ale życia nie oszukasz” – deklamował swoje mądrości Król sedesów w kultowej polskiej komedii. To jest wyścig; tu jest jak na lekcji matematyki. Biegałeś po tyle i tyle, takim a takim tempem. Rozciągałeś się bądź nie, robiłeś gimnastykę siłową bądź nie. Wszystko zsumowane da Ci taki a nie inny wynik. Zawody to Temida – bezwzględna sędzia, która daje ci to, co sam sobie wcześniej uwarzyłeś.
Na metę wbiegam niezagrożony z czasem 43 minuty i 40 sekund. Dwie minuty słabiej, niż mi się wcześniej marzyło. Garmin pisze, że koryguje moje maksymalne tętno do 195 i gratuluje super wyniku na 10 km. Młody jest. Skąd może wiedzieć, że 2014 roku pobiegłem tu ten sam dystans w 37 minut i kręciłem nosem, że za wolno. Teraz miejsce 23 na 132. W kategorii wiekowej 7 na 32. Chwilę później wbiega dziewczyna, którą tak ciężko było mi wyprzedzić. Jest druga wśród kobiet ale za metą pada na trawę i muszą się nią zająć ratownicy. Nie nią jedyną zresztą. Za jakiś czas jeszcze jakąś dziewczynę przeprowadzają przez metę, słania się na nogach. Duchota, stąd chyba interwencji było sporo.
Czy jestem zadowolony? Mawiają, że nawet najgorsze zawody są lepsze, niż najlepszy trening a zatem jestem. Zważywszy, że to nie były wcale najgorsze zawody. Pomimo wyniku gorszego od oczekiwań fajnie było się znowu zmordować. Jak za dawnych czasów. Fajna była cała część towarzyska. A telewizor? Cóż, nie udało się go wylosować teraz, może uda się za rok.