wtorek, 10 czerwca 2025

14. Rodzinny Piknik Biegowy Biała Biega – wrażenia własne

Przed startem, jeszcze na świeżości

Bieg uliczny - dycha i piątka oraz 5 km Nordic Walking – sztandarowa impreza klubu biegowego w Białej Podlaskiej. Biegłem już w III Pikniku (2014) i V Pikniku (2016). W ostatnich latach rzadziej bo i mniej trenowałem. W tym roku biegam znowu więcej (ok. 200 km w miesiącu), lecz nadal nie tyle, co w czasach świetności (ponad 400 km w miesiącu). Zapisałem się na Piknik po raz trzeci. Kategoria wiekowa M40-49. Dwa miesiące wcześniej pobiegłem leśną dychę w 42 minuty (I Leśny Bieg Zająca), trochę od tego czasu schudłem dlatego miałem podstawy sądzić, że uda się nabiegać 41, może nawet 40 minut z haczykiem. Prędkość to żadna dlatego nie wygłupiałem się z ubieraniem startówek. Założyłem asfaltowe Merrell’e – buty duże, ale jak na treningowe stosunkowo lekkie. W przeddzień było upalnie i parno. Wieczorem popadał deszcz, który schłodził powietrze. Można było liczyć na wcale niezłe wyniki.

Start miał być w niedzielę, z pod hali sportowej Podlasia, o 10:40. To dla mnie nowa trasa i nowe miejsce startu – funkcjonujące od ubiegłego roku. Plan pokazuje dwie pętle po 5 km, prowadzące do Parku Radziwiłłowskiego, potem w okolice AWF-u. Trasa trochę pokręcona i omijająca ścisłe centrum miasta. Na miejscu jestem 40 minut przed. W biurze i okolicach pełno znajomych. Miło porozmawiać z dawno niewidzianymi osobami. Kto biega, kto startuje i gdzie, kto złapał kontuzję i teraz leci bez napinki, aby tylko zaliczyć.

Grafika: organizator

Z kilkuminutowym opóźnieniem ruszyła piątka. Potem my. Czuję się dobrze, niepokoi tylko, że robi się znowu gorąco i parno. Ponad 20 stopni, słońce na przemian z chmurami. Wiem, że będzie ciężko dlatego zwilżam odkryte nogi, ręce i buffa zimną wodą. Ustawiam się w trzeciej, czwartej linii. Jestem gotowy.

Ruszyliśmy. Spokojnie, tylko spokojnie. Aby nie zacząć za szybko. Na pierwszych kilometrach chcę trzymać tempo 4:10 i nawet wychodzi. Takie tempo ma licznych zwolenników, wokół mnie ciżba całkiem spora. Cześć oczywiście przecenia siły i w drugiej połowie spuchnie, część jednak to „przyczajone tygrysy, ukryte smoki” – dobrze rozkładają siły i na końcówce jeszcze gotowi przyśpieszyć. Przede mną biegnie dziewczyna w stroju biegowym szytym u jakiegoś skąpego krawca. Zapewne Białorusinka lub Ukraina  - one lubią startować w takich biegowych bikini. Przez moment kusi mnie, aby podgonić i biec za nią, może mając taki widok będzie mi łatwiej znieść cierpienie, które bez ochyby wkrótce się pojawi. Nie, jednak nie. Muszę się trzymać tempa i koniec. Żadnych fantazji Paweł, żadnych fantazji.

Trzeci kilometr, 1/3 trasy. Nie jest dobrze. Zegarek pokazuje tętno 181. Niby nogi dają radę, ale zdaję sobie sprawę, że na takim poziomie tętna nie dojadę do 10 kilometra. Trzeba zwolnić więc zwalniam do 4:20, na podbiegu 4:30. Tak mija pierwsza połowa. Nikt mnie za bardzo nie wyprzedza, ale i ja nikogo specjalnie nie doganiam. Stawka się rozciągnęła. Czasem mijamy jakieś Nordiki, ostatnich biegaczy na 5 km. Czasem pomacham do moich uczniów stojących na skrzyżowaniach. Chłopak biegnący przy mnie sapie głośno jak parowóz wydając przy tym rytmiczne dźwięki, przywodzące na myśl krótkie i wulgarne polskie słowo. Może bym się zaśmiał, ale nie mam siły. 

Trasa jest rzeczywiście trochę pokręcona, ale też dobrze oznaczona. Zdarzają się krótkie odcinki po betonowej kostce, oraz niewielki podbieg koło nowej siedziby bialskiego „Medyka” – mojego dawnego miejsca pracy. Agrafka jest jedna. W sumie nie jest to trasa ani bardzo szybka, ani też trudna. Rzekłbym średnia.

W II połowie cierpię umiarkowanie. Tętno przekracza 190 pomimo, że zwolniłem.  Tętno maksymalne (HRMax) to podobno 220 minus wiek, czyli u mnie powinno być 172. A jak mi serce pęknie?! Mogłoby jeszcze pokochać jakąś kobietę, więc jak pęknie to co? Strata będzie nieodżałowana, strach myśleć. Trudno, biegnę. 

Traf chce, że znowu jestem za jakąś dziewczyną, nie znaną mi i nie najmłodszą chyba, ale mającą mocne nogi. Cisnę, cisnę i ledwo, ledwo udaje mi się z nią zrównać. Dopiero na 8 kilometrze. Planuję taktycznie zachomikować siły na końcówkę, gdzie może nastąpić kontratak. Ktoś mi może wyskoczyć zza pleców na 300 metrów przed metą. Zapewne są tu takie wspominane wcześniej, „przyczajone tygrysy”. Marzę, aby mieć skitrany jakiś Jet (Fallout), Fisstech (Wiedźmin), Skoomę (Oblivion) bądź abym potrafił spalić cynę z ołowiem (Z mgły zrodzony). Niestety, to nie książka fantastyczna ani gra komputerowa. To prawdziwe życie. „Przyjaciela oszukasz, mamusię oszukasz, ale życia nie oszukasz” – deklamował swoje mądrości Król sedesów w kultowej polskiej komedii. To jest  wyścig; tu jest jak na lekcji matematyki. Biegałeś po tyle i tyle, takim a takim tempem. Rozciągałeś się bądź nie, robiłeś gimnastykę siłową bądź nie. Wszystko zsumowane da Ci taki a nie inny wynik. Zawody to Temida – bezwzględna sędzia, która daje ci to, co sam sobie wcześniej uwarzyłeś. 


Na metę wbiegam niezagrożony z czasem 43 minuty i 40 sekund. Dwie minuty słabiej, niż mi się wcześniej marzyło. Garmin pisze, że koryguje moje maksymalne tętno do 195 i gratuluje super wyniku na 10 km. Młody jest. Skąd może wiedzieć, że 2014 roku pobiegłem tu ten sam dystans w 37 minut i kręciłem nosem, że za wolno. Teraz miejsce 23 na 132. W kategorii wiekowej 7 na 32. Chwilę później wbiega dziewczyna, którą tak ciężko było mi wyprzedzić. Jest druga wśród kobiet ale za metą pada na trawę i muszą się nią zająć ratownicy. Nie nią jedyną zresztą. Za jakiś czas jeszcze jakąś dziewczynę przeprowadzają przez metę, słania się na nogach. Duchota, stąd chyba interwencji było sporo.


Czy jestem zadowolony? Mawiają, że nawet najgorsze zawody są lepsze, niż najlepszy trening a zatem jestem. Zważywszy, że to nie były wcale najgorsze zawody. Pomimo wyniku gorszego od oczekiwań fajnie było się znowu zmordować. Jak za dawnych czasów. Fajna była cała część towarzyska. A telewizor? Cóż, nie udało się go wylosować teraz, może uda się za rok.

piątek, 18 kwietnia 2025

Ekstremalna Droga Krzyżowa + I Bieg Zająca

    Sobota rano. Jadę do Sokołowa Podlaskiego na bieg na 10 km. To znaczy jadę swoim samochodem tylko do Janowa. Bałem się, że zasnę za kierownicą więc poprosiłem Kasię i Jacka, którzy jechali tam samo, aby zabrali mnie z Janowa do Sokołowa. Dobrze zrobiłem bo istotnie, czułem się śpiący. Gdy tylko wsiadłem do samochodu Kasi od razu oznajmiłem, że idę spać. Całą noc nie spałem tylko szedłem. Należało mi się. Ale po kolei…

„Edek”

Początek i koniec trasy - kościół św. Antoniego w Białej Podlaskiej

- Paweł, mam grupę uczniów, którzy chcą przejść w tym roku Ekstremalną Drogę Krzyżową. Może z nami pójdziesz? - powiedział mój kolega z pracy w szkole. Trasa EDK zaczynała się w piątek wieczorem, wiodła przez 14 stacji rozłożonych na dystansie 41 km z Białej Podlaskiej do sanktuarium w Leśnej Podlaskiej i z powrotem do kościoła św. Antoniego w Białej. Następnego dnia rano miałem wyjazd na Leśny Bieg Zająca (LBZ) do Sokołowa Podlaskiego. Robienie takich combo bywa niebezpieczne, łatwo złapać kontuzję. Robiłem już takie wyzwania jak 4-dniowy Bieg Pamięci Dzieci Zamojszczyzny na 100 km ale to w czasach, gdy byłem w dobrej formie. Nie wahałem się jednak bo na biegu o nic wielkiego nie zawalczę, może go sobie tylko przetruchtam, a jak coś mnie będzie bolało po EDK, to nie pojadę.

W piątek po powrocie z pracy przygotowałem ubranie i sprzęt na EDK, w lasu wyniosłem dwie gałęzie brzozowe, z których wykonałem krzyż. Widziałem, na zdjęciach, że EDK ludzie chodzą ze swoimi krzyżami – nie kupczymi, ale skleconymi samodzielnie i pod siebie. Na własną miarę, własne barki. Została mi jeszcze godzina na drzemkę przed mszą świętą o 18:30 w kościele św. Antoniego w Białej Podlaskiej.

Po mszy wyruszyliśmy. Było ok 19:30. Lekko mżyło, lecz pogoda zapowiadała, że powinno to z czasem ustępować. Temperatura z plus 7 miała nad ranem spaść do zera. Trasę EDK robiłem opiekując się kilkoma uczniami. Przy poszczególnych stacjach zatrzymywaliśmy się na modlitwę, na odczytanie bądź wysłuchanie rozważań, które wraz z przebiegiem trasy znajdowały się w aplikacji EDK. Szliśmy głównie asfaltami, czasem polnymi drogami. Problemów nawigacyjnych nie było, więc kompas, który na wszelki wypadek wziąłem, był mi zbędny. Tak samo mapa papierowa. Wystarczył telefon z powerbankiem. Nie przeżywałem żadnych fizycznych katuszy, gdyż byłem dobrze przygotowany. To, co z tej wyprawy zapamiętam oprócz treści rozważań, czasu modlitwy i obaw o moich uczniów to piękny księżyc święcący wprost na nas, prawie w pełni. Można było iść przez pola bez latarki - tak było widno. Niezapomniany efekt.

Trasę pokonywaliśmy wolno, z licznymi postojami na 10-15 minut lecz i tak szybciej, niż inne grupy z naszej szkoły. Na 15 kilometrze jeden z chłopców źle się poczuł dlatego poczekałem wraz z nim na przyjazd mamy. W środku nocy byliśmy już w sanktuarium w Leśnej, gdzie dwie młode i sympatyczne dziewczęta czekały na nas z ciepłą herbatą i kawą. Dziękuję! Gdy zostało ostatnie 10 kilometrów włączyłem szybsze tempo i wraz z Jankiem - uczniem klasy III - o 6:30 zameldowaliśmy się pod pomnikiem Jana Pawła II, z pod którego niecałe 11 godzin wcześniej wyruszyliśmy. Jan i  Paweł pod pomnikiem Jana Pawła – taki imionowy zbieg okoliczności. A może nie zbieg? Niektórzy mówią, że w życiu nie ma przypadków..


I Bieg Zająca

Po powrocie z EDK spędziłem w domu 15 minut i musiałem wyjeżdżać do Janowa, skąd Jacek i Kasia mieli mnie zabrać do Sokołowa. Dobrze, że na Sokołów miałem już wszystko przygotowane. W samochodzie tak jak napisałem wcześniej – spałem. Obudziłem się już w Sokołowie aby wspomnieć, że to tu na rynku Rosjanie powiesili księdza Brzóskę – ostatniego przywódcę jednego z partyzanckich oddziałów powstania styczniowego. Ksiądz Brzóska urodził się u nas, w Dokudowie. Podczas długich wybiegań regularnie dobiegałem z Wisznic do Dokudowa, gdzie na skrzyżowaniu dróg, pod krzyżem stoi głaz upamiętniający księdza Brzóskę.

Dzięki pinezce przesłanej przez organizatora bezbłędnie trafiliśmy do lasu, na miejsce startu. Było słonecznie i coraz cieplej - na tyle ciepło, że zasadnym stało się rozważanie, czy nie pobiec na krótko. Wziąłem spodenki ¾ i jednak długi rękaw; czułem się jeszcze wychłodzony po nocy na EDK. Minąwszy wesołą ekipę strażaków od organizatora, przeszedłem kilkaset metrów z parkingu do biura zawodów. Tam.. dostałem drzewo. Takie małe, sadzonkę do zasadzenia. Niespodziewany i bardzo fajny podarunek. Ogólnie widać było, że Nadleśnictwo Sokołów jest w ten bieg bardzo zaangażowane i ładnie to wszystko wyszło. Z resztą i innych sponsorów i partnerów było dużo, tak, że jak ktoś czegoś nie wygrał to mógł potem wylosować – od odkurzacza po karnet na spływ kajakowy czy wizytę w muzeum.

Zdjęcie: obieżypowiat

A jak bieg? Dobrze, nawet nadspodziewanie dobrze. Wystartowało 56 osób, jedna pętla w całości po leśnych drogach. Podbiegi lekkie i krótkie. Miejscami piach, ale w większości dobra do biegania droga gruntowa. Ustawiłem się w połowie stawki. Z wyniku ostatniego startu na piątkę wynikało, że powinienem pobiec dychę w 42-43 minuty. No, ale to nie uwzględniało całonocnego spaceru kilka godzin przed. Zacząłem biec tempem w okolicach 4:15. Już na pierwszym kilometrze zauważyłem, że żadne „orły” tu nie przyjechały. Długo widziałem prowadzących pomimo, że  biegłem powyżej 4 na kilometr, a zatem rywalizowałem jedynie ze średnio wytrenowanymi biegaczami z regionu. 

Po kilku kilometrach stawka się rozciągnęła. Pierwsza piątka minęła mi prawie bezboleśnie. W II połowie zacząłem umiarkowanie cierpieć. Ciut zwolniłem, do 4:30 na kilometr. Pomimo tego dziewczyna - chyba Monika - która przez połowę trasy biegła za moimi plecami, nie zdecydowała się na wyprzedzenie. Na dwa kilometry przed metą wyprzedził mnie jakiś „rzeźnik” – chłopak ubrany od stóp do głów w stylu miłośnika górskich ultra. Nie cisnąłem, cieszyłem się z tego co mam oraz z tego, że już blisko do mety, że trasa jest dobrze oznaczona i ładna. Wyglądało na to, że załapię się do pierwszej dziesiątki. 

Gdy został ostatni kilometr zostało mi jeszcze energii, aby przyśpieszyć. Monikę stopniowo odstawiłem do tyłu, tak dla bezpieczeństwa. Gdy 200 m przed metą zupełnie spokojny obejrzałem się za siebie zobaczyłem pędzącą niczym rozpędzona lokomotywa Kasię. Oho! Ta to zawsze na końcu zachowa w rękawie turbodoładowanie – przekonałem się na ostatnim biegu Tropem Wilczym, gdzie ta sama Kasia nie miała dla mnie litości na ostatnim kilometrze przed metą. Tym razem i ja też miałem coś-niecoś w zapasie. Przyśpieszyłem i nie dałem się.

Czas nędzny,  45:16 brutto (45:10 netto) dał mi 7 miejsce OPEN  i 2 w kategorii wiekowej M40-49 na 33 startujących. Cieszyłem się z drewnianego klocka za kategorię, bo dawno już nie stałem na podium. Jest to – co tu ukrywać – bardzo przyjemne. Wygrał Kamil Rafalik z czasem 41:18. Bieg ogólnie był bardzo udany. Piękna pogoda, ładna trasa, dobrze oznaczona, zdrowa dla nóg, mnóstwo nagród od sponsorów. Mam nadzieję, że impreza w lesie pod Sokołowem będzie już cykliczna.

czwartek, 6 marca 2025

„Piątka” dla upamiętnienia antykomunistycznych partyzantów

2 marca, w niedzielne południe w Białej Podlaskiej odbył się XIII Bieg „Tropem Wilczym” na honorowe 1963 metry a następnie wyścigowe 5 kilometrów. Przygotowałem się do niego fizycznie i mentalnie. Fizycznie bo w lutym zacząłem trochę więcej biegać dochodząc prawie do 200 kilometrów w miesiącu. Jak na mnie w ostatnich 2 latach – wynik WOW! Mentalnie bo na tydzień przed startem przesłuchałem audiobooka Luizy Łuniewskiej „Szukając Inki. Życie i śmierć Danki Siedzikówny”. Dobry reportaż. Pokazuje nie tylko samą sanitariuszkę-nastolatkę zamordowaną strzałem w tył głowy w 1946 roku, ale też jej podlaskie a potem pomorskie środowisko. Autorka nie boi się przytaczać skrajnie różnych opinii o „Ince” i jej dowódcy „Łupaszce”, także tych nieprzychylnych. Dobra książka – bo jest też książka papierowa – polecam. Zbiegiem okoliczności okazało się, że po ukończeniu biegu honorowego na mecie zawieszono mi medal właśnie z wizerunkiem Danuty Siedzikówny.


Wyścigową „piątkę” Tropem Wilczym pobiegłem po raz szósty. Różnie mi to kiedyś szło: w 2024 nie biegłem, w 2023 miałem 19:41. Najlepiej wyszło w 2016 roku, gdy nabiegałem 17:50 i 5 miejsce OPEN. Cóż - piękne czasy - nie wrócą już. Zawsze można je jednak z nostalgią powspominać. W Białej przed biegiem gdzie się człowiek nie obrócił, tam widział znajomych sprzed lat. Z czasów, gdy co miesiąc gdzieś się startowało.

W tym roku trasa była podobna jak wcześniej. Start po uroczystościach przed więzieniem na Prostej, gdzie przetrzymywano bojowników o niepodległość. O 12:45 ruszyliśmy. Grupa w porównaniu do biegu honorowego nieliczna – 51 osób. Nie miałem Ambita bo akurat mi się rozładował. Nie wygłupiałem się też z ubieraniem startówek. Jak ktoś nie biega dychy poniżej 40 minut to nie ma to sensu. A poza tym, przy mojej wadze – o zgrozo 87 kg – bezpieczniej w butach przyzwoicie amortyzowanych. Było dosyć chłodno, ledwie kilka stopni na plusie, wiatr północy, miejscami wyraźnie odczuwalny. Trasę o dwóch pętlach, obfitującą w zakręty obstawiali dzielni uczniowie z mojego liceum. Trochę to mobilizowało, aby nie wyglądać na fajtłapę i nie wlec się gdzieś z tyłu.


Po starcie biegłem w okolicach 10 miejsca. Za mną Łukasz – tegoroczny maturzysta, przede mną Jacek i Rafał. Stawka wiadomo, z czasem się rozciągnęła. Starałem się nie szarżować, aby nie wypalić paliwa w połowie wyścigu. Pomimo asekuranctwa na trzecim kilometrze poczułem, że ciut zwalniam. Chłopcy z przodu się oddalili, Łukasz czaił się za moimi plecami. Chętnie bym go puścił, ale nie chciał. Za nim był jeszcze ktoś więc już wiedziałem, że spokojnego finiszu nie będzie. Będzie ścigańsko do końca. I tak było. Ostatni kilometr – pozujemy do obiektywu fotografa Krzyśka i za chwilę Łukasz uruchamia dopalacze i ucieka mi do przodu. Za nim ten drugi. Ha – ja też mam jakieś rezerwy więc gdy wychodzimy na ostatnią prostą – nomem omen ulicę Prostą – przyśpieszam i ja. Nie przynosi to jednak poprawy miejsca, co najwyżej niweluje stratę do uciekinierów. I jeszcze na ostatnich kilkuset metrach wyprzedza mnie Katarzyna – pierwsza wśród kobiet.

Na mecie jestem zdyszany, ale zadowolony. Obstawiałem 2 dziesiątkę OPEN i rzeczywiście przybiegłem 14-sty z czasem 20:31 brutto. Też mniej więcej tego czasu się spodziewałem. Jeszcze pamiątkowe zdjęcia, jeszcze ciepła grochóweczka i można z czystym sumieniem udać się do domu. Wygrał Tomasz Borowski z Janowa z czasem 16:15. Drugi był Rafał Golec, trzeci Dawid Skraburski. Gratuluję!

Najlepsi


środa, 29 stycznia 2025

Sportowe podsumowanie roku 2024

 Bieganie

Biegam dla zdrowia i kondycji, gdy mam czas i chęci – tak mógłbym jednym zdaniem podsumować miniony rok pod względem biegowym. Brak jest systematyczności i kilometrażu co wyraźnie widać w tabelce powyżej. Przebiegłem o 1/3 mniej, niż w 2023 roku (1517 km), a kiedyś potrafiłem biegać nawet 3500 km w roku. To, oraz 5 kilogramowa nadwaga sprawiły, że nie zapisywałem się na zawody. 

Jedyny bieg, w jakim dosyć przypadkowo wystartowałem to I Bieg Niepodległości w Barcelonie zorganizowany w niedzielę 10 listopada dla tamtejszej Polonii. Dystans wynosił symboliczne 1918 metrów. Była to pierwsza edycja biegu, bez profesjonalnego pomiaru czasu z użyciem chipów. Nie mam oficjalnego czasu ani wyników. Wiem, że przybiegłem 4-ty na kilkadziesiąt osób. Sympatyczne wydarzenie, które mam nadzieję w kolejnych latach będzie kontynuowane.

SUP

Bardziej wciągające, niż bieganie było w tym roku pływanie na SUP-ie, którego przecież też nie trenuje, ale lubię wyskoczyć na dłuższe wyprawy. W tym roku przepłynąłem 355 km, czyli prawie połowę tego, co przebiegłem. Po raz pierwszy zapisałem się też na SUP-owe zawody. Nie jestem technicznie dobry, deskę mam budżetową turingową: Hydroforce Fastblast - nie wyścigową. Jestem ultrasem-emerytem więc naturalnym wyborem był długi dystans. Niestety zawody na desce z wiosłem dopiero w Polsce raczkują więc na pierwszy SUP-owy maraton – I Parsęta River Trophy – musiałem pojechać aż do Kołobrzegu. 43 km zrobiłem w około 5,5 godziny, co dało mi 7 (ostatnie) miejsce. I tak fajnie było a rzeka Parsęta w sierpniu – bardzo ładna i wcale nie płytka. Pierwsze koty za płoty.


Drugim wyścigiem miał być All Sup Race w Warszawie – 11 km po Wiśle, w niedzielę pierwszego września. To głównie impreza integracyjna z możliwością ścigania dlatego mając możliwość przepisania się z grupy Race do Chill, obładowany zakupami, zrezygnowałem z wyścigu. Przepłynąłem sobie relaksacyjnie robiąc zdjęcia, nagrywając filmy. W drugiej połowie trasy włączyłem żwawe tempo więc w grupie Chill byłem jednym z pierwszych. Fajna impreza i co niezwykłe – darmowa. Warto być za rok.

Drugi rodzaj aktywności to długodystansowe wyzwania robione własnym sumptem. Eksploruję najchętniej rzeki: Krznę i Bug. W końcu kwietnia poprawiłem się na Krznie robiąc jej cały spławny fragment ciągiem, w jeden dzień. Wyszło 75 km z Jelnicy do Nepli w niecałe 13,5 godziny. Fajna wyprawa, pomimo niesprzyjającego wiatru. Niestety, taki odcinek można na Krznie robić tylko do maja – potem rzeka zarasta, spłyca się i jest spławna tylko w dolnym biegu. Opis wyprawy ukazał się w periodyku turystyczno-krajoznawczym „Poznaj Swój Kraj” (nr spóźniony 12/2023)

Drugie wyzwanie to kontynuacja wyprawy Bugiem. Z ubiegłego roku miałem już zrobiony cały Bug polski – od Serpelic do Narwi i potem jeszcze Narwią do Wisły (240 km). Został Bug graniczny i ukraiński. W połowie sierpnia z Kasią wzięliśmy się za Bug polsko-ukraiński. Zaczęliśmy we wsi Gołębie koło Hrubieszowa, gdzie Bug wpływa z Ukrainy. Dalej przez 4,5 dnia – od piątku rano do wtorku w południe płynęliśmy do trójstyku granic Polski, Ukrainy i Białorusi w Orchówku robiąc 230 km. Nocowaliśmy na brzegu. Czy się skąpaliśmy? Do rzeki przypadkowo wpadłem tylko raz, Kasia też raz. Ogólnie była to świetna wyprawa i mam nadzieję ją kiedyś opisać. Na razie ukazało się tylko krótkie wspomnienie na portalu Meteolu.pl o odkrytych przez nas po drodze archeologicznych „skarbach”. [LINK]

Czekając na Kasię. Ranek gdzieś przed Dorohuskiem

Rok zakończyłem ciekawie płynąc Krzną w Sylwestra, o północy, 6 km z Porosiuk do Ul. Orzechowej w Białej Podlaskiej. Nie – nie robiłem tego pierwszy raz – ćwiczyłem już wcześniej. Byłem ubrany w piankę, miałem na głowie czołówkę. Zacząłem spływ w 2024 roku, skończyłem w 2025. Ciekawie się pływa nocą. Poziom wody był niski więc było w miarę bezpiecznie. Zauważyłem, że trzeba jednak uważać na lód, który po kilku km zaczyna pokrywać deskę. Nie polecam takich wypraw na dalej niż kilka kilometrów, chyba że ktoś ma suchy skafander.

Spływ sylwestrowy 2024

Jeden z nocnych treningów w grudniu 2024

Na grupie SUP My Race, gdzie 754 SUP-erów z różnych stroń świata chwali się swoim dystansem  miałem niezłe miejsce w rankingu w sierpniu. W całorocznym podsumowaniu zostałem sklasyfikowany na 258 miejscu, 25 wśród Polaków. Pierwszym z rodaków był Józef Truszkowski (2205 km). Warto zauważyć, że najwięcej pływają Anglicy, Australijczycy i Francuzi. Polacy wysoko – na 4 miejscu – przed Włochami, Holendrami, Niemcami i Amerykanami.

Tyle ze sportu. Dużo tego nie ma. Było też trochę wycieczek rowerowych, trochę nurkowania, ale nie na tyle dużo, aby o tym pisać. Moja uwaga w tym roku, tak jak i w latach poprzednich przesunęła się bardziej w zajęcia pozasportowe: praca, pisanie o historii, gry, modelarstwo. Niestety z powodu braku czasu zawiesiłem też malowanie. Może i o innych aktywnościach kiedyś napiszę bo o bieganiu już nie bardzo jest co.

środa, 23 października 2024

75 km SUP-em non-stop

W 2023 roku przepłynąłem rzeczkę Krznę na Południowym Podlasiu w dwóch etapach (34+35 km) o czym i tu pisałem. 30 kwietnia 2024 udało się zrobić całość za jeden raz co było jednym z moich celów-wyzwań. Wyszło 75 km w 13h i 21 minut. Płynąłem od wioski Jelnica (Krzna Północna 5 km na zachód od Międzyrzeca Podlaskiego) przez Międzyrzec i Białą Podlaską do Nepli, gdzie Krzna wpada do Bugu. 



Wrażenia z wyprawy opublikował szacowny polski miesięcznik krajoznawczo-turystyczny „Poznaj Swój Kraj” (numer 702 - 12/2023). Kto chętny – zapraszam do poczytania. Niestety, czasopismo można kupić jedynie wysyłkowo bądź przez prenumeratę. Podobno koszty pobierane przez Empik są na tyle wysokie, że wydawca zrezygnował z tej formy dystrybucji. Smutne. Dobrze, aby miesięcznik, z tak długą historią, propagujący piękno rodzimego kraju; jego przyrodę i zabytki trwał i docierał do jak najszerszych kręgów.




poniedziałek, 30 września 2024

All SUP Race – po raz pierwszy na Wiśle

    Zakończenie wakacji to czas, gdy w wielu miejscach kuszą różne atrakcje. Czasem trudno zdecydować się, co wybrać, zwłaszcza gdy pogoda piękna. Na ostatni weekend przed rozpoczęciem szkoły postanowiłem pojechać na festiwal archeologiczny ARTE-fakty do Pruszkowa, który odbywał się w sobotę a w niedzielę na spływ Wisłą All SUP Race organizowany przez SUP Academy z Warszawy i MIAMI WARS. Impreza – o dziwo darmowa - miała mieć głównie charakter towarzyski. Cel: integracja warszawskiego środowiska supowiczów. Kto jednak chciał się pościgać, zamiast do grupy chill (chillout) mógł się zapisać do grupy RACE. Mam żyłkę do ścigania więc zapisałem się na RACE.


Trasa niezbyt długa i niezbyt krótka lecz w sam raz – około 11 km. Limit startujących: 100 osób. Na start na Plażę Romantyczną (Wawer) dojechałem autobusem 146, sporo przed czasem. Po drodze zahaczyłem niezdrowego Maca. Na miejscu o dziwo – tłumy! Nie tylko supowiczów, ale i wszelkich innych miłośników wypoczynku nad wodą. Ba, byli tacy, co się w Wiśle kąpali! Ja bym jednak nie wlazł. W biurze zawodów przepisałem się z grupy RACE na Chill. Miałem ze sobą różne bambetle, w tym 2 książki, które kupiłem w księgarni, ciężki power-bank, lampkę oliwną kupioną u „Rzymian”. Jak tu się ścigać z tobołami? Poza tym cóż – obiektywnie pisząc, znając swojego SUPa, swoje możliwości i pomny doświadczeń z maratonu w Kołobrzegu byłem świadomy, że nie miałem dużych szans w wyścigu.  Ostatecznie moje bambetle zabrała przemiła, nowo poznana dziewczyna (hematolog), która stanowiła support innej dziewczyny, ale trasy już nie zmieniałem. Popłynę sobie dla funu.


Schodzimy do startu. Zejście z wysokiej skarpy jest strome, schodkowe, ale dno kamienisto muliste. Trzeba uważać, aby taszcząc SUPa na dół nie skręcić stopy. Wyszło słońce i jest naprawdę ciepło i słonecznie. Zdejmuję long sleeva i płynę na górze w samej kamizelce. Tu wyjątkowo może być asekuracyjna a nie ratunkowa. Wedle regulaminu – musi być założona. Ma być też zapięty leash. Pomagam Mariance z SUP-em, wchodzimy na wodę. Przypięcie leasha i organizator daje sygnał, że można ruszać. Wygląda to dużo bardziej chaotycznie niż w biegach, ale płyniemy. Około 85 osób, kolejne kilkanaście wybrało ściganie i wystartują kilkanaście minut po nas.


Jak się płynie? Na początku tłumnie i radośnie. Ludzie gadają o tym i o tamtym. Większość wiosłuje na stojąco, część na siedząco. Niektórzy się przebrali. Słońce świeci, wiatr od frontu tak 10-12 km/h, ani nie słaby, ani nie silny. Wywołuje umiarkowane fale na rzece. Pomyślałem, że te 100 SUP-ów na Wiśle, fajnie musi wyglądać z mostu. Dopiero po kilkuset metrach przypomniałem sobie o Ambicie, dlatego długość zmierzonej trasy jest u mnie skrócona. Oglądam się, to kogoś zagadnę, robię zdjęcia, nagrywam filmy. Fajnie jest. Tak upływa pierwsze 3 km. Raz mało nie wpadłem bo tylko co minąłem duży konar, wystający z dna. Jednak Wisła i tu jest płytka, trzeba uważać na zatopione drzewa.


Gdy już z wszystkimi pogadałem, nakręciłem filmy i zrobiłem zdjęcia, zaczęło mi się nudzić. Włączyłem szybszy bieg i szybszą kadencję ćwicząc przy okazji technikę wiosłowania. Tym sposobem wysunąłem się na czoło chilloutowców, wkrótce jednak wyprzedził mnie zwycięzca opcji RACE – Józef Truszowski. Za nim jeszcze kolega z maratonu w Kołobrzegu oraz czwórka wiosłująca razem na dużym wieloosobowym SUPie – tzw. Dragon SUP. Cała rodzina, od małego na dziobie, po ojca na rufie. Muszę przyznać, że mieli tempo i mieli szybkość. Wraz z upływającymi kilometrami stawka się rozciągnęła. W II połowie trasy wiatr prawie zupełnie ustał. Zakłócenia powodowały jedynie łodzie motorowe, sporadycznie nas mijające. Ustawiałem się wtedy dziobem do fali, lub siadałem. Minęliśmy jeden most (Siekierkowski), w oddali majaczył już drugi (Łazienkowski). Za nim, na Czerniakowie, po lewej stronie stała barka i była meta. Na ostatnich 100 metrach ścigałem się jeszcze z kimś, ale przegrałem. Gdy wszyscy dopłynęli wybrali się na integrację do knajpy. Chciałem zostać ale nie mogłem, gdyż za 1,5 godziny miałem pociąg do Białej. Pluję sobie w brodę, że jednak mogłem bo Warszawa po raz kolejny nie chciała mnie wypuścić z objęć. Pociąg spóźnił się 45’. Szkoda.


Było fajnie. Chętnie wezmę udział za rok. Dzięki SUP Academy i MIAMI WARS.