czwartek, 15 maja 2008

Znowu się udało

VII ArcelorMittal Cracovia Maraton

(4 maj 2008)

To miał być mój pierwszy maraton w sezonie 2008. Przygotowywałem się do niego kilka miesięcy trenując od lutego po dłuższej przerwie. W międzyczasie, miesiąc wcześniej przebiegłem półmaraton w Warszawie. Sprawdziłem w ten sposób swoją formę i nie było źle. Ostatni miesiąc przepracowałem jednak mało intensywnie. Czy wiosenne przesilenie, czy niezbyt sprzyjająca pogoda czy też zwykłe lenistwo sprawiły, że nie poświęciłem na trening tyle czasu ile początkowo planowałem. Biegałem nierównomiernie, 40 – 60 km tygodniowo. Najczęściej stosowałem dwa rodzaje treningów: bieg szybszym tempem na 10 km (wydłużenie kroku, ćwiczenie szybkości) i nieliczne, spokojne wybiegania po 20 km. Zwłaszcza szybkość była istotna gdyż planowałem poprawić „życiówkę” z Poznania (3:42) i pobiec 12 minut szybciej, czyli poniżej 3 godzin i 30 minut.

Cieszyła mnie myśl o zbliżającym się maratonie między innymi, dlatego, że w Krakowie jeszcze nigdy nie biegłem. Zawody w cieniu historycznych budowli tego zabytkowego miasta zapowiadały się bardzo ciekawie. Dla niewtajemniczonych przypomnę, że Cracovia Maraton zaliczany jest do Korony Maratonów Polskich, czyli pięciu najbardziej prestiżowych biegów maratońskich w tym kraju. Powód do zmartwień był w zasadzie jeden: W majowy weekend miało lać bezlitośnie, nie oszczędzając Krakowa. Także w dniu startu.


3 maja w sobotę spakowałem rzeczy i wyruszyłem do dawnej stolicy Polski. Trasa z Wisznic przez Parczew, Lubartów, Lublin, Kraśnik i Sandomierz liczyła prawie 400 km. Po drodze zatrzymałem się w Zawichoście. Moją uwagę zwróciła świątynia wykazująca cechy stylu gotyckiego. Był to kościół św. Jana Chrzciciela pobudowany w XIII wieku. Obejrzałem budowlę z zewnątrz nie udało mi się jednak dostać do środka. Kilka pamiątkowych fotografii, drobny posiłek i mogłem jechać dalej.



Następny przystanek zorganizowałem
w Sandomierzu. Zwiedziłem tzw. lochy sandomierskie oraz wyst
awę w ratuszu. Lochy to dawne piwnice kupieckich kamienic, których wąskie korytarze wiją się na głębokość nawet 14 metrów. Prawie półkilometrowa trasa nie zrobiła na mnie takiego wrażenia jak się spodziewałem. Piwnice zostały sztucznie połączone przez górników ratujących w latach 60-tych zapadające się miasto. Ich ściany są w większości przypadków wzmocnione współczesną obudową. Ta nowość i sztuczność sprawia, że zwiedzanie lochów traci wiele na atrakcyjności. W kolejnych komnatach można oglądać skromne wystawy poświęcone archeologii, historii i etnografii okolic Sandomierza. Także wystawa w ratuszu niewiele ma do zaoferowania. Znajdują się tam m.in. dokumenty ważne dla historii miasta, w znacznej części niestety kopie.


Najciekawszym eksponatem są według
mnie tak zwane szachy sandomierskie. Jest to zestaw figurek szachowych wykonanych z rogu jelenia pochodzących z XII – XIII wieku. Przy opisie nie zaznaczono, że to kopie przypuszczam więc, że oryginały. Na szczęście bilet do ratusza jest bardzo tani, dlatego nawet dla tych kilku eksponatów warto wejść do środka.


Po ponad dwóch godzinach w Sandomierzu, wyjechałem na ostatni odcinek, do Krakowa. W Krakowie jadąc przez Nową Hutę dotarłem na drugi koniec miasta i po kilku omyłkowych skrętach, dotarłem przed bazę. Była nią hala TS „Wisła” w dzielnicy Czarna Wieś. Nazwa dzielnicy może być myląca: „mrocznych” klimatów tam nie zauważyłem a ponadto bardzo blisko stamtąd do ścisłego centrum Krakowa. Miłym zaskoczeniem był strzeżony parking tuż przed bazą zapewniony przez organizatorów. Wypakowałem bagaże i poszedłem odebrać pakiet startowy. Oprócz standardowej zawartości (chip, numer startowy, garść ulotek, napój, koszulka) miał on ładnie wydaną broszurę z informacjami o bieżącym maratonie i historią poprzednich edycji. Można było prześledzić dzieje krakowskich maratonów od 2002 roku. Bardzo fajna sprawa. Niestety nie było już koszulki w moim rozmiarze i dostałem dużo za dużą (chyba XXL). By na mnie pasowała musiałbym ważyć grubo ponad sto kilo. Obym nigdy jej nie założył.

Po weryfikacji i prawie dziesięciu godzinach podróży, zmęczony udałem się na halę. Noc spędziłem w warunkach harcerskich, śpiąc w śpiworze i na karimacie pośrodku hali. Razem zemną nocowało kilkadziesiąt, może ponad sto osób. Trafiały się tam różne ciekawe osobistości. Poznałem chłopaka wyglądającego na niewiele starszego ode mnie, który jak twierdził przebiegł już ponad sto maratonów. Szczerze podziwiam, ma zdrowie i zacięcie. Z tego, co mówił wynikało jednak, że nie biega na czas, lecz na ilość. Można i tak. Byli też różni obcokrajowcy i jakiś zwariowany człowiek biegający boso także w zimie.

Niedziela 4 maja. Nie wyspałem się zbyt dobrze i z oporami wstałem po szóstej rano. Śniadanie popijałem wodą z dodatkiem jakiegoś proszku, który kupiłem dzień wcześniej na stoisku z odżywkami. Musiałem uzupełnić składniki odżywcze a na Pasta Party już się nie załapałem. Sprzedawca twierdził, że koktajl taki zastąpi z powodzeniem Pasta Party. Bałem się różnych „komplikacji” żołądkowych, ale w końcu uwierzyłem na słowo i łyknąłem cudowną miksturę.

Godzinę startu ustalono na 9:30 rano. Spakowałem wszystko, co potrzebne i odpowiednio wcześniej wyruszyłem na krakowskie Błonia. Po drodze kląłem pod nosem jak szewc. Padało. Co prawda niezbyt intensywnie ale jednostajnie i bez jakichkolwiek oznak krótkotrwałości. Niebo zasnute było na dobre deszczowymi chmurami. Martwiło mnie to gdyż miałem za sobą cztery maratony, ale żadnego nie biegłem w trakcie deszczu. Wprawdzie czytałem kiedyś, że najlepsza pogoda do bicia „życiówek” to właśnie lekki deszczyk, ale nie bardzo w to wierzyłem. Jak może się podobać bieg, gdy chlupie w butach, deszcz zacina a na drodze jest pełno kałuż? To przecież niemożliwe, coś się musiało autorowi pomylić lub to ja źle przeczytałem. Nienawidzę deszczu i byłem przekonany, że krakowski maraton będzie dla mnie katorgą.

Zwlekając do ostatnich minut chowałem się w namiocie nie chcąc sterczeć na deszczu dłużej niż potrzeba. Zwiedzałem stoiska ze sprzętem sportowym i skusiłem się na kupno tzw. „nerki”. Jest to pas, który z tyłu ma pojemnik wraz z bidonem oraz kieszonkę na drobne rzeczy (dokumenty, klucze). Dzięki niemu można mieć uwolnione ręce i picie dostępne w każdej chwili. W moim przekonaniu powinna być jeszcze trzecia kieszonka na drobne przekąski, które zabiera się na dłuższe wybiegania. Dobre jednak i to a dodatkową kieszonkę może jeszcze dokupię. Bardzo ciekawą rzecz znalazłem przy stoisku New Balance. Ustawiono tam specjalną maszynę przy pomocy której każdy, kto chciał mógł bezpłatnie zbadać stopy. Uzyskiwał w te sposób szczegółowe informacje o ich wymiarach, nacisku i wszelkich nieprawidłowościach w budowie. Stojący obok specjalista doradzał najlepszy typ obuwia. Bardzo przydatne urządzenie i dobra reklama dla firmy.

Nie można jednak włóczyć się po stoiskach bez końca. Kilka minut przed 9:30 jako jeden z 1923 zawodników ustawiłem się na linii startu. Na koszulce nosiłem numer startowy 380. Bardzo liczyłem na obecność „zajęcy”, czyli peacemakerów. Są to osoby, które biegną równym tempem prowadząc grupę na określony wynik. Mój „zając” biegnący na 3:30 gdzieś się początkowo zapodział na szczęście zdążył pojawić się przed startem. Wszystko było gotowe, czekaliśmy tylko na uroczysty sygnał do rozpoczęcia zawodów.

Start! Powoli, przy wolno padającym deszczu przeszliśmy do lekkiego truchtu. Mijając bramkę startową włączyłem stoper mając w planach notowanie międzyczasów, co kilometr. Grupa biegnąca na 3:30 okazała się całkiem liczna. Jeden z chłopaków, z którym rozmawiałem przyjechał aż ze Szczecina. Większość była w moim wieku lub starsza. Jedna przedstawicielka płci pięknej była ozdobą grupy.

Trasa tegorocznej edycji Cracovia maratonu była umiarkowanie atrakcyjna. Szczerze mówiąc spodziewałem się więcej, ale może oczekiwałem zbyt wiele. Pierwsze pięć kilometrów biegliśmy dookoła Błoni by następnie skręcić w kierunku najciekawszego turystycznie etapu, czyli Starego Miasta. Pozwoliło nam to zobaczyć sztandarowe zabytki miasta takie jak Rynek Główny z Bazyliką Mariacką i Sukiennicami oraz Barbakan. Na tym etapie bieg był jak zwykle stosunkowo komfortowy, pomimo padającego deszczu. Część biegnących ucinała sobie pogawędki, część zbyt ufna we własne siły wyrywała się do przodu. Prowadzący spowalniał grupę i przestrzegał, aby nie szarżować. „Maraton zaczyna się po trzydziestym kilometrze” – przypominał i miał rację. Ci, co biegają wiedzą dlaczego.

Trzymałem się blisko „zająca” starając się utrzymać równe tempo. Niestety pomiar międzyczasów, co kilometr musiałem sobie odpuścić. Organizatorzy umieścili oznaczenia kilometrów w niezbyt widoczny sposób, przez całe 42 km widziałem ich raptem kilka. Zdałem się całkowicie na prowadzącego grupę, który kontrolował tempo. Chcąc złamać 3 godziny i 30 minut musieliśmy każdy kilometr biec nieco poniżej 5 minut. Nie sprawiało mi to trudności i łatwo utrzymywałem zakładaną szybkość. Przynajmniej na razie.

Ze Starego Miasta skierowaliśmy się nad Wisłę mijając po drodze Wawel. Dalej trasa prowadziła wąskimi alejkami wzdłuż lewego brzegu rzeki, w kierunku Nowej Huty. Po kilkunastu kilometrach biegło mi się ciągłe stosunkowo dobrze. Co jakiś czas popijałem Powarade’a którego z czasem zamieniłem na zwykłą wodę. „Nerka” okazała się bardzo przydatna. Przeszkadzał nie tyle sam deszcz ile powstające i powiększające się kałuże. Utrudniały bieg zwłaszcza na wąskich ścieżkach i ulicach pełnych kolein. Czasem przy większej kałuży robiło się naprawdę ciasno i nieprzyjemnie. Łatwo było ochlapać sąsiada a bieg maratoński przypominał bieg przez przeszkody. Oczywiście o suchości w butach nie mogło być mowy. Już po pierwszych kilometrach miałem mokre skarpety. Oprócz kałuż można było „zaliczyć” pachołki oddzielające nas od części ulicy przeznaczonej dla ruchu. Mam wrażenie, że szerokość trasy biegu krakowskiego była nieco mniejsza niż analogicznych biegów w Poznaniu czy Warszawie, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Tam oddano biegaczom całe ulice a nie tylko ich część. Maraton krakowski liczbą startujących zbliża się do wymienionych imprez, dlatego czas chyba, by i trasa była adekwatna do ilości uczestników. Tym bardziej, że w rywalizacji uczestniczyli (oczywiście w odrębnej kategorii) także wózkarze i rolkarze.

Półmetek znajdował się blisko centrum Nowej Huty. Wykonaliśmy tam kilkukilometrową pętlę a następnie nawrót po tej samej trasie w kierunku Wisły i Starego Miasta. Mijając trzydziesty kilometr czułem się nadspodziewanie dobrze. Powoli przekonywałem się, że zawody rozgrywane w deszczu to nie taki zły pomysł. W butach, co prawda chlupało, kałuże przeszkadzały, ale rozwiązana była sprawa chłodzenia. Bilans wychodził zdecydowanie na korzyść.

Moja pewność siebie zachwiana została około 31 kilometra. Ni stąd ni zowąd złapała mnie „kolka”. Byłem bardzo zaskoczony gdyż przypadłość ta wynikająca z nierównego oddechu nie zdarzyła mi się już od dawna. Najpierw, przy narastającym bólu pomyślałem, że to już koniec biegu, lecz później przypomniałem sobie jak postępować z „kolką”. Nie przerywając biegu wykonałem kilka skłonów na jedną i na drugą stronę i wszystko wróciło do normy. Udało się, można biec dalej.

Najciężej było około 35 kilometra, już tyle za sobą a jeszcze daleko do mety. Do tego od czasu do czasu podbiegi pod górę. „Zając” trzymał tempo a ja miałem wrażenie, że nawet przyśpieszał. Część naszej grupy już się wykruszyła, czasem mijaliśmy idących, którzy zbyt ostro przycisnęli na początku i później musieli się zatrzymać. Jak w transie biegłem ze spuszczoną głową wpatrując się bezmyślnie w stopy kogoś biegnącego przede mną. „Byle nie myśleć o zmęczeniu, byle nie odmierzać czasu, bo wtedy czas dłużej leci. Zająć czymś umysł” – powtarzałem w myślach.

W końcu wbiegliśmy na Błonia i ujrzeliśmy metę! Nie ma jednak tak dobrze. Najpierw trzeba zrobić rundkę wokół parku przebiegając (o zgrozo!) o włos od mety i dopiero po trzech kilometrach na drugiej pętli można wbiec w upragnioną bramkę. Po czterdziestu kilometrach byłem zmęczony, lecz zachowałem jeszcze sporo rezerwy sił. Dwa kilometry przed metą odrzuciłem butelkę z wodą i delikatnie przyśpieszyłem. Podobnie jak kilka innych osób oderwałem się od grupy 3:30 chcąc powalczyć o dodatkowe minuty i miejsce w klasyfikacji. Ostatnie kilkaset metrów biegłem coraz szybciej i walczyłem o czas i miejsce do ostatnich metrów. Na metę wbiegłem w pełnym pędzie i odebrałem medal. Udało się! Czas brutto wyniósł 03:28:36 zaś czas netto 03:28:19. Poprawiłem wynik z Poznania o 14 minut. Przybiegłem na 323 miejscu. Do mety dobiegło 1355 osób spośród 1923 startujących. Stosunkowo duża liczba biegaczy zrezygnowała zapewne z powodu nieprzyjemnej pogody. W swojej kategorii wiekowej (M30) zająłem 102 miejsce spośród 386 startujących. Wygrał obywatel Białorusi Andrey Gordeyev z czasem 02:13. Drugi był Polak zaś trzeci także Białorusin. Wśród kobiet pierwsze miejsce zajęła Olga Kotowska z Ukrainy z czasem 02:39. Dziwnym było, że tym razem czołowych miejsc nie zajęli biegacze czarnoskórzy. Widać nie lubią deszczu.

Po chwilowym odpoczynku, przebraniu się w suche rzeczy i pamiątkowych zdjęciach udałem się na poczęstunek. Ciepła grochówka zapewniona przez organizatorów smakowała wyśmienicie. Wyżebrałem nawet dokładkę. Stamtąd do samochodu i pośpieszny wyjazd z Krakowa. Nie było już na nic czasu gdyż godzina popołudniowa a ja miałem przed sobą prawie 400 km drogi powrotnej.

To były jedne z moich najprzyjemniejszych zawodów. Zaskakujące było, że z jednej strony poprawiłem „życiówkę” o 14 minut a z drugiej zmęczyłem się najmniej spośród moich dotychczasowych maratonów. Nie jest to kwestia wytrenowania, bo wiem, że w tym roku wcale nie ćwiczyłem więcej niż w poprzednim. Zasługa leży najprawdopodobniej po stronie deszczu, na który początkowo tak bardzo narzekałem a który jak się potem okazało bardzo pomagał. Dobre chłodzenie może mieć jak widać bardzo duże znaczenie. Od dziś nie mam nic przeciwko bieganiu w deszczu o ile nie jest to oberwanie chmury.

Pozostałe aspekty także były w porządku. Trasa w miarę interesująca choć osobiście nie lubię ciasnoty i biegania dwa razy po tym samym. W przyszłym roku organizatorzy powinni pomyśleć o poszerzeniu trasy i lepszym umieszczeniu tablic oznaczających kilometry. Imprezę uznaję za bardzo udaną i wszystkim polecam.

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Po przeczytaniu Twoich relacji z maratonów widzę jeszcze inne błędy w przygotowaniach do maratonu. W 3 miesiące po pierwszej połówce nie da się dobrze przygotować do królewskiego dystansu. Należy powyżej 30 km kilka razy pobiec. pytałem różnych ludzi to biegają nawet po 43km czy 45km szykując się do maratonu. Nie wiem czy to dobre. Organizacja super i na duży plus częste punkty za wodą bo bym nie doczłapał. Pasta party, nocleg, trasa wszystko fenomenalnie przygotowane. Wolontariusze, ludzie na trasie dopingujący uśmiechnięci to bardzo budowało i niosło zwłaszcza na ostatnich 10 km pomogło nie zrezygnować. Jak wszystkie maratony takie są to ja na debiucie kończę. Maraton uczy pokory i charakteru z tym się zgadzam. Trasa jak dla mnie była trudna i pogoda zrobiła swoje. Teraz regeneracja i odpoczynek. Buty wiszą na kołku. Jednak już myśli mi przychodzą kiedy zacząć rozbieganie?czy 4-5 dni odpoczynku wystarczy? W tym roku nie wiem czy jakiś jeszcze maraton ruszyć. Jak narazie to polówki powinienem pobiegać.
ŁUKas

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Jeśli chcesz trenować do maratonu to nie musisz biegać ponad 40 km, profesjonaliści robią wybiegania do 40 km według klasycznej szkoły biegowej. Ja jak łamałem 3:30 to biegałem chyba 20 lub 24 km najdłuższe wybiegania. Tak do trzydziesty możesz sobie od czasu do czasu pobiec.

4-5 dni odpoczynku po maratonie wystarczy, jak nic nie boli to nawet 3 będą OK. Wyjdź sobie po 4 dniach potruchtać. Jak nic nire boli możesz zacząć spokojnie biegać. Do końca tygodnia po-startowego proponuję tylko spokojne, regeneracyjne i niezbyt długie biegi. Dopiero w następnym tygodniu wróciłbym do normalnych treningów z akcentami.

Jak dobrze się czujesz w półmaratonach to biegaj półmaratony. Maratony trochę bardziej mogą zabić ci szybkość. Ale w przyszłym roku możesz sobie znowu maraton strzelić.

Anonimowy pisze...

Sądzę, że połówek kilka trzeba zrobić w tempie, potem można będzie myśleć o maratonie. Czuję się zaskakująco dobrze. Dzisiaj porozciągam się trochę a jutro już trochę potruchtam kilka km. O poniedziałku wracam do treningów na polówkę do Krasnegostawu 24 sierpnia. Zakładam atak na złamanie 1:40. Zastanawiam się teraz jak to rozłożyć treningowo. W między czasie będzie start w Kodniu na 15 km. Do połówki max ile biegać km 22?. Skoro tempo 4:57 wytrzymałem na maratonie lubelskim to trzeba siłę ćwiczyć i wytrzymałość.
ŁUKas

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Do połówki możesz biegać tylko 20 km, w tym przypadku nie dystans jest ważny a utrzymanie szybszego tempa przez dłuższy czas. Zostawiłbym na Twoim te długie wybiegania takie jak są a skupił się na tempówkach. Zrób sobie przynajmniej raz w tygodniu bieg na 6 lub 8 lub 10 kilometrów w takim tempie, jak się ścigasz na 10 km (czyli z tego co pisałeś dycha w 45 min). Możesz też porobić 400 m i 1 km na stadionie po kilka, kilkanaście razy. Siła biegowa jak najbardziej, Na końcu nie zapomnij o rozciąganiu i ćwiczeniach rozluźniających.