niedziela, 21 czerwca 2009

Pierwsza dyszka

XVII Ogólnopolskie Biegi Ekologiczne „Urszulin 2009”

(7 czerwca 2009)

Stoję na linii startowej i jak zwykle minę mam nietęgą. Słońce smaży, pierwsza połowa trasy będzie pod wiatr. Dosyć silny wiatr. Pocieszeniem jest to, że na drugiej połowie będzie mocno dmuchać w plecy. Ale co, jeśli spuchnę już na początku? Wtedy na ostatnich kilometrach i sprzyjający wiatr nie pomoże. Co gorsza przed startem spotkałem swojego byłego dyrektora i lapnąłem jęzorem, że chcę się zakręcić w okolicach 40 minut. Biec około 4 minut na kilometr. Jak tu sromotnie polegnę to i wstyd będzie większy. Trudno, klamka zapadła. Zobaczymy, co będzie. W końcu na treningach tempowych te 40 minut łamałem. Dziś dodatkowo adrenalina działa, powinno się udać. A nawet jeśli nie to życiówka i tak będzie. W końcu to mój pierwszy start na dyszkę. Obok mnie około pięćdziesięciu innych biegaczy. Dosyć kameralnie. Tłoku nie ma - to nie to, co miejskie maratony. Czekam na sygnał startowy. Wypożyczony numer startowy o dziecięcym rozmiarze przywiązywany do tułowia nieco uciska. Nogi mam trochę miękkie. Wiem, że od początku trzeba trzymać tempo. Startujemy. Pierwsze setki metrów. Biegniemy dosyć sfatygowaną asfaltową drogą prowadzącą z Urszulina do Załucza Starego. To okolice Poleskiego Parku Narodowego; ładny, typowo wiejski krajobraz. Nie mam jednak czasu na podziwianie widoków. Już na pierwszej prostej startujący dzielą się na dwie grupy. Szybsza i z tyłu wolniejsza. Sam jestem pośrodku, waham się kilka sekund. Nie powinienem biec zbyt szybko na początku - to rzecz oczywista. Ryzykuję jednak i usiłuję dogonić szybszą grupę. Chodzi o wiatr. Przy silnym wietrze czołowym będę tracił sporo energii. Optymalnie byłoby dogonić kogoś szybszego i chować się za jego plecami. Usiłuję tak zrobić, ale nie potrafię. Biegną zbyt szybko. Co oni za tempo mają? Chyba ze 3.30 na kilometr. Sam biegnę trochę poniżej 4 minut - za szybko. Pierwszy kilometr mija i już wiem, że zacząłem fatalnie. Za szybko wystartowałem i nie dogoniłem przeciwwiatrowej osłony. Słabnę, więc zwalniam tempo. Może jeszcze nie wszystko stracone. Doganiają mnie mądrzejsi, którzy zaczęli spokojniej. Dołączam do ich grupy, chowam za plecami. Chwila ulgi, nadają tempo, ale niestety dla mnie nadal za szybkie. Po 3 kilometrach odpuszczam ich grupę nie będąc w stanie utrzymać prędkości. Ponownie minimalnie zwalniam, od słońca i wiatru w ustach zrobiło się sucho. W myślach żegnam się ze złamaniem 40 minut. Biegnę dalej samotnie w kierunku półmetka. Tempo pewnie w granicach 4.00 – 4.10 na kilometr. Zakręty asfaltowej drogi wiją się na różne strony, mijamy łąki, zagajniki, niewielką wioskę (Dębowiec). Na dłuższe partie cienia nie ma co liczyć. Kibiców prawie żadnych. Trochę zrezygnowany dobiegam do półmetka. Na stoperze widzę 19 minut z hakiem. Może jeszcze się uda? Szybki łyk upragnionej wody, część wylewam na głowę. Z sił trochę opadłem, ale jeszcze powalczę. Za półmetkiem ktoś biegnący z naprzeciwka pyta mnie o kategorie wiekową. Chce mnie dogonić? Z obawą ukradkiem oglądam się do tyłu. Następny jest daleko. Niestety biegnący przede mną również. Nie mam w ogóle nastroju do walki. Byle dobiec trzymając swoje tempo. Żadnych przyśpieszeń, żadnych eksperymentów. Jak będą siły to może na ostatnim kilometrze przyśpieszę. Mijają kolejne kilometry. Za każdym zakrętem wypatruję mety. Jeszcze nie, jeszcze nie. Ale patelnia, mam już serdecznie dosyć. Ostatni kilometr. Słaby jestem, jednak wstrzymam się z przyśpieszeniem do ostatnich 500 metrów. W końcu widać metę. Zbieram rezerwy sił i jak najszybszym tempem wpadam na metę. Nie ma tam wielkiego zegara wyświetlającego czas. Na moim stoperze druga połowa w 20 minut i 3 sekundy. Cholerne trzy sekundy. W zmęczeniowym amoku wydaje mi się, że zabrakło 3 sekund do złamania 40 minut. Robię z siebie durnia opowiadając komentatorowi, który dopadł mnie z mikrofonem, jak to chciałem złamać czterdziestkę i zabrakło kilku sekund. Po chwili podchodzi znajomy dyrektor. Mierzył mi czas, wyszło kilkanaście sekund poniżej czterdziestu. Czyli jednak! Dopiero teraz ochłonąłem i spojrzałem jeszcze raz na stoper. Tym razem we właściwą rubrykę. 39 minut i 44 sekundy. Pomimo nieroztropnego początku i niesprzyjającej pogody udało mi się zrealizować przedstartowe założenia. Złamałem czterdziestkę.

Biegania w pięknych okolicach parków narodowych ciąg dalszy. Tym razem padło na Urszulin, niewielką miejscowość położoną w wschodniej Polsce. Ma w niej swoją siedzibę dyrekcja Poleskiego Parku Narodowego. Od wielu lat są tam rozgrywane Ogólnopolskie Biegi Ekologiczne oraz Bieg Parkowca i Leśnika. Gros uczestników to dzieci i szkolna młodzież biegająca krótsze dystanse. Starsi wiekowo biegacze startują w biegu otwartym w ramach Grand Prix Polski Środkowo-Wschodniej seniorek i seniorów. Mężczyźni rywalizują na dystansie 10 km, kobiety na 5 km. Trasa prowadzi pomiędzy Urszulinem a oddalonym o ok. 5 km Załuczem Starym, w którym stoi Muzeum Poleskiego Parku Narodowego. Trasa biegu ma atest PZLA. W tym roku w biegu głównym mężczyzn wystartowało 50 uczestników w tym kilku z Ukraińców. Wygrał Taras Salo z czasem 31:59. Pierwszy Polak (Dariusz Kuzdra) zajął drugie miejsce. Była to moja pierwsza próba na 10 km (starty w biegach ulicznych zacząłem od półmaratonu). Z czasem 39:44 zająłem 20 miejsce. Podczas oficjalnego zakończenia wręczono mi dyplom za 5 miejsce w kategorii wiekowej M3, ale według listy z wynikami byłem w swojej kategorii siódmy. Nie mam pojęcia jak organizatorzy wyliczyli moje piąte miejsce, z resztą nie jest to istotne. Ważne, że start był udany, wynik zadowalający. Będę próbował częściej startować na podobnym dystansie, gdyż chcąc osiągnąć lepsze wyniki w dłuższych biegach muszę więcej uwagi poświęcić trenowaniu szybkiego tempa.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

No proszę, zwykle zaczyna się od krótszych dystansów startowych, aby stopniowo je wydłużać. Ty zrobiłeś odwrotnie, i wynik bardzo dobry :) to chyba musi być miłe zaskoczenie, gdy zna się swój wynik z połówki, a potem biegnie się coś krótszego.
Okolice Poleskiego PN są rzeczywiście śliczne, kiedyś byłam tam na rowerach. A w samym Urszulinie, przejazdem, kupowaliśmy jesienią dynie.
W Warszawie nie zabraknie Ci krótszych dystansów. Wpadnij we wtorek na Kabaty, plusem jest bieg w środku tygodnia, który można potraktować jako szybki trening.
Pozdrawiam, Ula
ps. a będzie relacja z Bieszczad?