sobota, 27 czerwca 2009

Bieganie na pół gwizdka

(Grand Prix Warszawy, Las Kabacki, 23 czerwca 2009)

Jeszcze nie odetchnąłem dobrze po Rzeźniku (relacja wkrótce) a już mnie podkusiło, aby znowu wystartować. Tym razem w Warszawie - jedna pętla licząca 10 km po ścieżkach Lasu Kabackiego. Bieg organizowany przez Klub Biegacza Gymnasion [strona www]. A co tam, pobiegnę sobie bezstresowo i na luzie. Zobaczę jak się tam startuje, jeśli przy okazji poprawię życiówkę to będzie znakomicie. Nie traktowałem, tego biegu jako wyzwania, raczej jako cześć treningu. Stąd niczym się nie przejmując zrobiłem w przeddzień półtorej godzinne wybieganie. W dniu zawodów, idąc na miejsce startu zostałem zaskoczony sporą ilością osób (ponad 300) i wysokością wpisowego (jeśli dobrze pamiętam 20 zł; za ten sam dystans w Urszulinie: 5 zł). Impreza poważniejsza niż się spodziewałem. Gdybym wiedział bardziej bym się przygotował. No nic, skoro jestem to pobiegnę. Szykuję się do startu. W oddali ciemne chmury i grzmoty. Będzie deszcz. W sumie nie mam nic przeciwko, jest parno więc orzeźwiający deszczyk jest nawet wskazany. Stajemy na starcie. To w miarę równa droga u wrót lasu. Jeszcze końcowe przygotowania. Organizatorka zawiadująca głośnikiem udziela ostatnich wskazówek. Między innymi przestrzega przed dzwonieniem z telefonów komórkowych podczas burzy.

Startujemy. Tym razem taktykę mam odwrotną do tej z Urszulina. Niby na nic się nie nastawiam i powtarzam sobie, że to tylko trening, ale jak już tu jestem to trzeba powalczyć. Rozpoczynam operację „spokojny początek”. Tuż po starcie zaczynam dosyć wolno. Wręcz leniwie. Chwilę później tłum się przerzedza, jest więcej miejsca. Trochę przyśpieszam, ale bez szaleństw. W zasadzie biegnę tak przez 9 km. Tempo szybsze niż trucht, ale dosyć spokojne. Po drodze zgodnie z przewidywaniami zaczyna padać. Deszcz nie przeszkadza, denerwuje tylko błoto powstające pod nogami. W sumie nie mam powodów do narzekań, warunki są niezłe. Cala trasa prowadzi po lesie, jest w większości płaska. Na nielicznych podbiegach przezornie zwalniam. Trzymam równe tempo, w zasadzie prawie nikt mnie nie wyprzedza. Ktoś przede mną biegnie w koszulce „OTK Rzeźnik”. Ciekawe jak mu poszło? Przyjemnie się tak spokojnie biegnie nie mając serca w przełyku, ale coś czuję, że rekordu dziś nie będzie. Przede mną biegną jakieś pulchniutkie postacie a ja nie potrafię ich dogonić. Ostatni kilometr, ostatnia prosta. Trzeba się spiąć, chociaż na końcówce. Przed chwilą wyprzedził mnie jakiś niewysoki chłopak - gonię go przyśpieszając delikatnie i stopniowo. Wyprzedzam, potem jeszcze grupkę starszych biegaczy. Tempo mam niezłe i jeszcze bardziej przyśpieszam. Widać metę. Pędzę jak bym się ścigał na czterysta. Słychać tupot za mną. To ten drobny chłopak za mną spiął się na końcówce i pędzi jeszcze szybciej - jak by biegł na setkę. Próbuję powalczyć, ale wygląda to żałośnie. Łatwo mnie wyprzedza kilkadziesiąt metrów przed końcową linią. Jestem tuż za nim. W strugach deszczu wpadamy na metę. Czekają tam kubeczki z wodą i izotonikiem, pączki, jabłka. Zdyszany odpoczywam i czekam na losowanie oraz rozdanie nagród. Niestety - tym razem szczęście mnie ominęło.

Mój czas to 00:40:08. Miejsce 73 na 318. W swojej kategorii wiekowej (IV) byłem 20. Przybiegłem ponad 20 sekund wolniej niż w Urszulinie; warunki pogodowe były lepsze, ale trasa trudniejsza. Nie jestem zadowolony. Niby nie nastawiałem się na życiówkę, ale gdzieś tam tliła się nadzieja, że choć o parę sekund będę szybszy. Jednak nie. No cóż, przygotowałem się byle jak, pobiegłem byle jak to i wynik niesatysfakcjonujący. Wcześniej planowałem starty w dziesiątkach jak najczęściej. Teraz myślę, że nie będę tak startował na lewo i prawo. Muszę się wpierw przygotować, podnieść formę. Mieć realne szanse na poprawę wyniku a nie tylko chęci. Potraktować zawody jak zawody. Bieganie po to tylko by zapłacić 20 zł, treningowo wystartować, ubłocić buty, zmoknąć jak kura i nie poprawić wyniku ma niewielki sens.

No dobra, przesadzam. W sumie fajnie było. A doświadczenie jakieś z pewnością zdobyłem. Teraz wiem, że zbyt spokojnie zaczynać także nie można. Bohaterski zryw na ostatnim kilometrze na niewiele się zda, jeśli poprzednie dziewięć będę się obijał. Jak tu jednak utrafić w ten złoty środek, by nie pobiec za wolno a jednocześnie nie zajechać się zbyt szybkim tempem? Odpowiedzią jest słowo „pulsometr”. Chyba muszę w końcu zainwestować w to cudo, inaczej będzie trudniej.

Brak komentarzy: