poniedziałek, 28 września 2009

31 Maraton Warszawski – ćwierć kroku do przodu


Przygotowania


Znowu Warszawa. To już moja trzecia. Poranne przygotowania dosyć pospieszne. Śniadanie na 2,5 godziny przed startem w postaci kanapek a marmoladą. Do tego herbata. Całość obficie zapijam wodą. Wychodzę z domu, metrem do Centrum i jestem prawie na miejscu. Gdy dochodzę do biura zawodów jest pół godziny do startu. Trochę późno. Pędzę po agrafki do przypięcia numeru startowego. Przebranie w holu biblioteki i jestem prawie gotowy. Do startu 15 minut, na zewnątrz tłum maratończyków i kandydatów na maratończyków. Do tego rodzina, znajomi, kibice. Usiłuję dopchać się do pierwszej strefy, tam gdzie kręci się zając z balonikiem opisanym „3:00”. Tak, chcę złamać magiczną trójkę. Mój poprzedni wynik uzyskany wiosną tego roku w Krakowie to 3:12. Jestem dobrej myśli. Może nawet zbyt dobrej. Trójka padnie jak nic. Przez chwilę rozważam nawet czy nie pobiec szybciej niż zając na 3:00. Czy aby grupa na trójkę nie będzie mnie spowalniać? Jak pobiegnę szybciej to może osiągnę niezły wynik w Powarade Challenge? To taka dodatkowa konkurencja, kto lepiej poprawi życiówkę. Jest o co walczyć - nagrodą są bilety lotnicze na wybrany maraton europejski w przyszłym roku. Z pewną siebie miną opowiadam o planach koledze poznanemu na forum maratonypolskie.pl. Wersję bardziej optymistyczną jednak odpuszczam. Nie ma co szarżować. Pogoda nie jest najlepsza, zapowiadają słońce i 21 stopni. Trochę ciepławo. Poza tym zobaczymy w trakcie. Jeśli rzeczywiście poczuję się wyjątkowo dobrze to ucieknę grupie na 30 bądź 35 kilometrze. Do przodu oczywiście. No dobra, starczy tych rozważań. Teraz tylko plany trzeba wcielić w życie. Nic prostszego. Chwilę się rozgrzewam potem odpoczywam. Spiker – wodzirej zaczyna odliczać. Ostatnie sekundy, poszli!

Bieg

Początek jak to początek jest lekki, łatwy i przyjemny. Biegniemy ulicami Starego Miasta całkiem żwawym tempem, ale bez wielkiego wysiłku. Na wynik 3:00 musimy utrzymać tempo 4:15 na kilometr. Początek pokonujemy trochę wolniej, przyśpieszymy później. Trasa kluczy uliczkami w kierunku południowym, do Śródmieścia, przez ścisłe centrum stolicy by następnie skierować biegaczy Mostem Gdańskim na drugi brzeg Wisły. Mija piąty kilometr, dziesiąty, piętnasty. Trzymam się z tyłu grupy na 3:00. Trochę się przerzedziło, nie jest tak tłoczno jak na początku. Podziwiam prowadzącego nasz zespół zająca. Starszy pan, siwiutki, chudzielec. Przebiera nogami wyjątkowo sprawnie. Ponoć bardzo doświadczony biegacz, startował w maratonach na wszystkich kontynentach.
Kończę myślenie o zającu, bo coś mi tu przestaje pasować. Już nie jest tak lekko jak na początku, robi się podejrzanie ciężko. Jeszcze nie ma półmetka a ja czuję, że przy każdym następnym kilometrze wkładam w bieg coraz więcej wysiłku. Samopoczucie dużo gorsze niż na takim samym etapie w Krakowie. Niedobrze, oj, niedobrze. Niedaleko mostu Poniatowskiego mijamy półmetek. Na zegarku godzina i 29 minut. Biegniemy zgodnie z planem. Tylko moja moc daleka jest od założeń. Myśl o nieukończeniu biegu poniżej 3 godzin z mało prawdopodobnej robi się coraz bardziej realna. Dochodzi jedenasta, słońce coraz odważniej przygrzewa. W nerce mam butelkę Powarade, strasznie nie lubię tego słodkiego dziadostwa. Butelek z wodą jednak nie było. Zmuszam się by regularnie popijać Wiem, że inaczej padnę z odwodnienia. Tracę siły, coraz trudniej nadążyć za grupą. Zmęczenie sprawia, że przestaję myśleć o kibicach patrzących na moją niepoprawną politycznie koszulkę. 23 lub 25 kilometr. Dla mnie moment decydujący. Wtedy właśnie zając 3:00 zaczyna odbiegać a ja się poddaję. Czuję, że nie wytrzymuję tempa, więc z bólem serca zaczynam biec swoim, o pięć, dziesięć sekund wolniejszym. Grupa się oddala, najpierw pięćdziesiąt, potem sto metrów. Już wiem, że trójki nie złamię. Biegnę jeszcze w miarę przyzwoitym tempem przez 2 lub 3 kilometry. Potem coraz wolniej i wolniej. Tempo spada do 4:30 potem do 4:40 na kilometr. Myślałem, że przejście do dużo wolniejszego biegu pomoże, że potruchtam do mety bez zatrzymania. Niestety, nadal jest coraz gorzej. Na tyle gorzej, że około 28 kilometra muszę przez chwilę przejść. Malutką chwilę. Ze sto, dwieście metrów. Ale spuchłem, niech to dźwiczki. A przed startem zastanawiałem się czy tempo na 3:00 nie będzie dla mnie za wolne. „Durniu ty” – myślę sobie. Czuję jakby ktoś wyłączył prąd, nie mam za grosz mocy. Po chwili znowu truchtam, ale z dużym wysiłkiem. Dobiegamy do Mokotowa, tam pętla i nawrót w stronę Centrum. W oczach mam żal i smutek. Oczyma wyobraźni widzę jak dochodzi mnie grupa na 3:15, potem na 3:30. A może zejść z trasy, nie kończyć biegu? Skoro życiówka nie padnie to po co się męczyć? Dla medalu? Dla dystansu? Wiem, że jestem w stanie przebiec maraton, nie muszę tego udowadniać. Mógłbym zejść z trasy mniej wyczerpany i przygotować się do maratonu w Poznaniu za dwa tygodnie. Chyba jednak potruchtam do końca. Dwa tygodnie do Poznania to za mało by poprawić formę. Nie da rady. Trzeba walczyć do końca. Truchtam więc dalej, tempem około 4:50 na kilometr, czasem szybciej. Jeszcze kilkakrotnie i na krótko przechodzę w marsz. Najczęściej przy punktach odżywiania. Trzydziesty siódmy kilometr. Po kilku kilometrach marszobiegu czuję, że wracają siły. Niewiele, ale szczyt kryzysu mam chyba za sobą. Jestem już pogodzony z porażką chcę tylko dobiec. Mijam organizatora Rzeźnika, pytam o zawody w przyszłym roku. Nie sile się już na żadne solidne tempo, byle potruchtać do mety. Czterdziesty kilometr, na zegarku jest punkt dwunasta. Gdybym łamał trójkę właśnie teraz wbiegałbym na metę. Przede mną jeszcze dwa kilometry. Może jednak będzie życiówka? Niewieka, ale zawsze. Zawsze to krok do przodu. Mobilizuję się na ostatnich kilometrach, wszelkie spacery odkładam na bok. Na mecie pospaceruję sobie do woli. Jesteśmy znowu na Starym Mieście, kluczymy brukowanymi uliczkami. Gdzie ta meta? Ostatnie kilkaset metrów, kilka zakrętów, wbiegam na Krakowskie Przedmieście. Ostatkiem sił prostuję sylwetkę by kończąc nie wyglądać jak ofiara losu. Lekko przyśpieszam i mijam ostatnią bramkę. Zegar pokazuje 3 godziny i 10 minut. Chwilę później dostaję SMS-a ze szczegółowymi informacjami. Czas 3:11:00 brutto, 3:10:53 netto. Miejsce ogólnie 150, w kategorii wiekowej M30: 68. Wygrał Etiopczyk Gelane Etana Teshome z czasem 2:12:03. Deptał mu po piętach Adam Draczyński (2:12:56). Trzecie i czwarte miejsce także zajęli Polacy (Giżyński i Karczmarek). Wszystkich zgłoszonych było około 4000, ukończyło 3166. Uczucia mam mieszane, ale najważniejsze, że wreszcie koniec. Jeszcze pamiątkowe zdjęcie i idę się przebrać.

Przyczyny porażki

Nie wiem, dlaczego ale źle mi się biega w Warszawie. Zawsze mam tam krzyż Pański; za każdym razem, kiedy startowałem w stolicy umierałem na trasie. Zawsze jest za gorąco. Nigdy jeszcze nie przebiegłem warszawskiego maratonu od początku do końca. Poznań – tak, Kraków – tak , Cork – tak, Warszawa - nie. Nie jest to oczywiście wina organizatora, lecz moja. Gdzieś popełniłem błąd. Chyba zlekceważyłem to trójkołamanie. Myślałem, że będzie łatwiej. Co gorsza nie wiem gdzie dokładnie leży źródło porażki. Raczej nie byłem przetrenowany. Pamiętałem by nie forsować się na tydzień przed zawodami. Najbardziej prawdopodobne jest moje niedotrenowanie. Podszedłem do startu na luzie, biegałem jak zazwyczaj. Miesiąc przed startem pojechałem na tydzień do Mołdawii i nie ćwiczyłem wcale. Potem trenowałem około pięciu dni w tygodniu. Może było tego za mało? Nie wiem. Innymi przyczynami porażki mogło być niewłaściwe odżywianie i niesprzyjająca pogoda. Czytam właśnie na forum maratonypolskie pl, że Jerzy Skarżyski w przeddzień startu odradzał życiówki. Będzie za gorąco – mówił. Być może wszystko po trosze sprawiło, że nie udało mi się złamać trzech godzin i wejść do bardziej elitarnego grona amatorów zaawansowanych. Cieszę się jednak i z tej drobnej poprawy - tych dwóch minut, które udało mi się uszczknąć z życiowego rekordu. Nie jest to progres, jakiego się spodziewałem, ale lepsze to niż zastój albo regres. Lepszy rydz niż nic – mawiają, trochę mi jednak szkoda tej trójki. Póki co muszę się obejść smakiem. A miało być tak pięknie, wywiady miały być…

Intencja

Wspomniałem wcześniej o niepoprawnej politycznie koszulce. Już wyjaśniam, o co chodzi. Otóż w maratonach, biegach ulicznych biorą czasem udział ludzie, którzy swój wysiłek poświęcają jakiejś idei. Biegną na przykład dla chorego dziecka, dla wsparcia czegoś, kogoś, w podzięce za coś. I ja także znalazłem sobie intencję, której chciałem poświęcić start. Od jakiegoś czasu sporo czytuję o przemianach kulturowych, społecznych i religijnych w Europie. Szczególnie interesują mnie rosnące wpływy Islamu. Problem wydaje się bardzo poważny i może mieć daleko idące konsekwencje w przyszłości.
Polskie media za wyjątkiem nielicznych (konserwatywnych) zdają się nie widzieć problemu. Środowisko „Gazety Wyborczej” przekonuje, że przyjęcie Turcji do UE jest koniecznością, inaczej ten sześćdziesięciomilionowy muzułmański kraj wpadnie w ręce radykałów. Inne czasopisma regularnie produkują mniej lub bardziej tendencyjne artykuły, często odpowiednio zakamuflowane (by nie budzić podejrzeń zamiast słowa muzułmanin używa się pojęcia Arab lub jeszcze ogólniej imigrant). Przykładem niech będzie promujący islamizację artykuł, który przeczytałem w „Przeglądzie” p.t. „Wpuśćcie ich!” (nota bene wydany 11 września, w ósmą rocznicę ataku na WTC). Autor (Łukasz Wójcik) już w tytule nie pozostawia złudzeń, co do wymowy tekstu. Na kilku stronach dowodzi, jak zbawienny dla gospodarki jest swobodny przepływ siły roboczej pomiędzy państwami rozwiniętymi i rozwijającymi się. Same plusy po prostu, gospodarka idzie jak burza. Jeśli argumenty racjonalne nie wystarczą autor bierze czytelnika na litość dołączając do tekstu zdjęcie biednych, nielegalnych imigrantów więzionych za kratkami na jednej z greckich wysp (a więc muzułmanów). Serce się kraja. Irytują mnie takie i podobnie płytkie artykuły. Autor analizuje tylko jedną stronę problemu, wygodną dla udowodnienia swojej tezy. Pozostałe, mniej wygodne - przemilcza. Nawet, jeśli gospodarka odniosłaby rzeczywiście korzyść (co moim zdaniem jest wątpliwe biorąc pod uwagę kryzys obecnie nam panujący i wysokie bezrobocie) a napływ imigrantów pracujących za niższe stawki nie doprowadziłby do napięć społecznych to są jeszcze inne strony. Dlaczego Łukasz Wójcik nie zastanowił się, jaki wpływ migracja muzułmanów do Europy będzie miała na kulturę (a w zasadzie jej ograniczenie bo to lub tamto muzułmanów obraża), na demografię (Ponoć w Holandii imię Mohammed jest najpopularniejszym dla nowo narodzonych dzieci. W Wielkiej Brytanii jest na drugim miejscu. We "francuskim" mieście Marsylia 60 % noworodków to pociechy muzułmańskie), na prawo (W niektórych miastach UE wprowadza się już łagodniejszą wersję szariatu – islamskiego prawa), na bezpieczeństwo (Nie trzeba nikogo przekonywać, że najniebezpieczniejsze dzielnice to te zamieszkałe przez imigrantów. Vide przedmieścia Paryża), na religijność (W zubożonej duchowo Europie Islam ma piękne pole do działania), na zagrożenie terroryzmem (tu chyba wyjaśniać nic nie muszę) czy wreszcie na politykę (Nikt chyba nie łudzi się, że imigranci przyjadą, popracują i wyjadą. Trzeba im będzie prędzej czy później nadać prawa polityczne. Bardzo za tym optują socjaliści, bo to ich przyszły elektorat. Ponoć Włosi rozważali nawet nadanie praw politycznych imigrantom nielegalnym).
Dlaczego nie rozważa się wymienionych przeze mnie stron? Nie nadają się do poparcia z góry założonej tezy? Nie podoba mi się takie widzenie sprawy. Mam odmienne zdanie. Nie lubię Islamu jako religii a właściwie ideologii. Nie podoba mi się jej agresywny, nietolerancyjny i antydemokratyczny charakter. Nie podoba mi się jej ogromny wpływ na politykę. Nie popieram islamskiego stosunku do kobiety, uboju zwierząt według reguł „halal” (powolne uśmiercanie w pełni świadomego zwierzęcia poprzez upuszczenie krwi). Nie podoba mi się, że ludzie, którzy przybywają do Europy wierzą świętej księdze, która głosi „Nie okazujcie słabości wobec wroga. Nie zachęcajcie go do pokoju. Szczególnie, jeśli macie przewagę. Zabijajcie niewiernych gdziekolwiek są. Oblegajcie ich, zwalczajcie za pomocą wszelkich zasadzek” [cytat z Koranu]. Islam jako ideologia me wiele cech wspólnych z totalitaryzmami jak komunizm czy faszyzm a te nigdy mnie nie pociągały. Podoba mi się demokracja, wolność słowa, wolność w kulturze. Podoba mi się dużo bardziej pokojowa religia, jaką jest Chrześcijaństwo. Podoba mi się tolerancja i dlatego jestem nietolerancyjny wobec nietolerancyjnych. Brzmi to jak przeciwieństwo, ale ma sens. Uważam, że to nasza bolączka, słaby punkt. Że w swoim umiłowaniu tolerancji posunęliśmy się za daleko. „Zachód sam sobie wmówił, że powinien być tolerancyjny względem większości nietolerancyjnych sił naszej planety. To szczyt oszustwa, które zwolennikom dżihadu udało się bardzo dobrze zinstrumentalizować” – mówi prof. Walid Phares, specjalista od dżihadu. Ja też tak uważam.
Zanim ktoś nazwie mnie rasistą i homofonem chciałbym wyjaśnić, że nie jestem zwolennikiem przemocy. Uważam, że należy wprowadzić takie zmiany prawne, które uniemożliwią rozprzestrzenianie się tej niebezpiecznej ideologii. Pewnie, że nie jest tak, że każdy muzułmanin to zabójca, który tylko czyha by wbić nam nóż w plecy. Znam muzułmanów, pracowałem z nimi. Nie mam żadnych personalnych urazów i mogę się z nimi przyjaźnić. Co nie zmienia mojego zdania, że z globalnego punktu widzenia islamizacja jest bardzo groźna. Nie wierzę, że wpływ kultury europejskiej zneutralizuje islamski radykalizm. Mohammed Atta, przywódca bojowników, którzy zaatakowali WTC nie był na wpół dzikim Arabem, który dopiero, co przybył do Europy i nie zdążył wpaść w podziw. Był magistrem architektury wykształconym na niemieckim uniwersytecie. Podobnie zamachowcy z Londynu. Uważam, że dzięki dużo większej dzietności oraz napływowi nowych imigrantów Islam może szybko urosnąć w siłę (obecnie w UE żyje 20 milionów muzułmanów). Wtedy wykorzystując demokrację będzie mógł zmienić inne dziedziny życia nie zważając na miejscową tradycję, której zresztą nigdy nie szanował. Będzie to ciche przejęcie, podbój bez jednego wystrzału. Taka jest pesymistyczna, ale przez wielu uważana za prawdopodobną wizja przyszłości Europy. Boję się takiej wizji, myślę, że przy braku przeciwdziałań jest realna.
Na szczęście Zachód powoli zaczyna się budzić, szkoda, że z ręką w nocniku. Alarmują nie tylko Chrześcijanie, ale i ateiści. Lewica wspierająca islamizację przeżywa kryzys najpoważniejszy od dziesięcioleci, tamuje się napływ nowych imigrantów, odsyła do domu nielegalnych. Powstają międzynarodowe organizacje takie jak SIOE („Stop Islamization of Europe”). Tylko czy nie jest za późno? Albo czy nie skończy się jakąś rewolucją, wybuchem przemocy na ulicach? Nie wiem, ale przyszłość jest strasznie ciekawa. Być może napisałem właśnie kompletne bzdury. Być może koszulkę, w której biegłem maraton z napisem „Stop islamizacji Europy” (w wersji polskiej i angielskiej) wyrzucę do kosza i będę się jej wstydził. Mam nadzieję, że tak się stanie i czarne wizje się nie sprawdzą. Jeśli za kilka dziesięcioleci (czy aby dożyję?) okaże się, że niepotrzebnie trąbiłem na alarm to będzie to jedna z najprzyjemniejszych pomyłek w moim życiu.

10 komentarzy:

Grzegorz Łuczko pisze...

Mimo wszystko gratuluję życiówki, a za rok po prostu zostaw już tą Warszawę! :) .

Co do drugiej części tekstu - na początek mała uwaga. Dziel, proszę, tekst na akapity! :) . Przepływ myśli w jednym bloku naprawde ciężko się czyta.

Nigdy nie miałem zadeklarowanych poglądów politycznych, a teraz w związku z odcięciem się od telewizji i portalów newsowych nie oglądam w zasadzie wiadomości z Polski i świata (o aferach z Polańskim i Marczuk-Pazurą dowiedziałem się zupełnym przypadkiem, zresztą trudno byłoby nie słyszeć o Polańskim, nawet jeśli nie ogląda się TV czy portali).

Można powiedzieć, że skupiam się do tego, co lokalne. Jeśli mogę to próbuje coś zmienić własnym sumptem vide akcja Eco Challenge. Polityka natomiast jest mi obca. Co nie zmienia faktu, że przeraża mnie wizja islamskiej Europy.

Myślę, ze to jest problem, odpowiedzieć sobie na pytanie gdzie leży granica tolerancji? I co chyba ważniejsza, kwestia tożsamości. My, oni? Co to znaczy? Czy mamy prawo bronić NAS? Naszej kultury, obyczajów przed tak obcą kulturą?

Mieszanie się kultur to coś pięknego. Z pewnością. Ale myślę, że obaj obawiamy się tego, że kultura islamska nie tylko wymiesza się z kulturą zachodnią, nie tylko doda nowe wartości, ale w końcu stłamsi nas i wyruguje zupełnie naszą tożsamość. Boję się kultury nakazów i zakazów.

Wspólne, nieinwazyjne, nieagresywne istnienie szeroko pojętego Islamu i takiego też Chrześcijaństwa (szeroko pojęty, bo przecież wielu ludzi nie da się wpisać w schemat religijny - dla mnie osobiście każda religia ostatecznie jest tylko ograniczeniem i jako takie należy porzucić) tak, ale stanowcze NIE dla zmuszania kogokolwiek do swoich świętych prawd...

Na koniec jeszcze uwaga - nie jestem znawcą ani Chrześcijaństwa, ani Islamu. Powyższe słowa to głównie moje obawy jako człowieka, który obraz Islamu czerpie (a w zasadzie czerpał) z telewizji, gazet - może to obraz przekłamany, ale nie mogę pozbyć się uczucia, że coś w tym musi być...

Ufff :) .

Marta pisze...

kilka uwag:
-Turcy to nie Arabowie
-muzumanin jest dość szerokim pojęciem to może byc Bośniak, Turek lub ktoś z Al-Kaidy
np. w Europie mamy muzumańską Bosnie i Hercegowinę i to ona "dostała" najbardziej podczas wojny na bałkanach
-też nie zgadzam sie na wejście Turcji do Unii

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Moim zdaniem wielokulturowość to piękna idea, ale raczej w teorii niż w praktyce. Nie wchodząc w szczegóły uważam, że państwo wielokulturowe jest wielokrotnie bardziej narażone na krwawą wojnę domową i tendencje odśrodkowe. Przykładem jest choćby wspomniana przez Martę Jugosławia. Pół biedy, jeśli różnice pomiędzy ludźmi dotyczą tylko narodowości, rasy. Gorzej, jeśli dodatkowo dzieli ich religia. Zwłaszcza, jeśli część wyznawców stanowią muzułmanie. Oni nie tolerują świeckiego państwa gdyż ich zdaniem to bluźnierstwo. Wilkiem też patrzą na inne religie. Przykład Darfuru jest pouczający. Uważam, że jeśli mamy budować europejskie super-państwo to powinniśmy je budować z elementów jak najbardziej zbliżonych. Jeśli nie potrafimy poradzić sobie z dzietnością i wymagającym systemem emerytalnym powinniśmy w pierwszej kolejności sprowadzać chrześcijan z Europy Wschodniej. W ostateczności wyznawców religii (w zasadzie filozofii) Wschodu. Wydają się być bardziej pokojowe. Pewnie powstaną jak zwykle getta (China Town w stanach, „Wietnam Town” w Polsce), ale być może prawdopodobieństwo będzie mniejsze, że religia stanie się w przyszłości przyczyną przemocy. Dobrze działający mechanizm powinien być budowany z elementów jak najbardziej do siebie pasujących. Podobnie powinniśmy myśleć o Europie.

Krytykuję muzułmanów, ale chyba i my nie jesteśmy bez winy. Pamiętam, że niedługo po zamachach na WTC pytałem profesora, u którego pisałem pracę magisterską jak to możliwe, że do tego doszło. Jak to możliwe, że dobrze wykształceni ludzie, i to wykształceni w kulturze zachodniej dokonali takiej rzeczy? Dlaczego nie szanują i nie podziwiają naszej kultury? Nie potrafiłem tego zrozumieć. Profesor często bywający na niemieckich uczelniach odpowiedział mi mniej więcej w ten sposób: Niech Pan sobie wyobrazi muzułmanina, który przyjeżdża do Europy na studia i na bramie uczelni widzi ogłoszenie: „Rektor zaprasza gejów i lesbijki na przyjęcie/potańcówkę [tu data, miejsce i inne szczegóły]”. Jak taki muzułmanin musi się czuć? – zapytał profesor. Rzeczywiście coś w tym jest. Mam wrażenie, że w tym rozluźnianiu zakazów i nakazów, którymi pętał nas dawniej Kościół posunęliśmy się za daleko. Jakiś czas temu myślałem, że prawie niczym nieskrępowana wolność to cel naszych dążeń. Dziś zaczynam myśleć, że to pozorne dobro może być źródłem upadku. Najpierw upadku moralnego, który następnie przerodzi się w upadek państw, kultury, cywilizacji. Teraz chętniej słucham ludzi, którzy mówią o wymaganiach i tradycji niż tych, którzy domagają się więcej wolności w stylu „róbta, co chceta” [bez obrazy dla J. Owsiaka].

Pytasz, gdzie leży granica tolerancji. Nie wiem dokładnie gdzie leży, ale wiem, że jest. Że powinna być. I to nie gdzieś daleko. Powinna być widoczna, jasno określona. Czy mamy prawo bronić naszej kultury? Moim zdaniem mamy prawo tak samo jak mamy prawo bronić naszego domu przed nieproszonymi gośćmi. A jeśli gości zapraszamy to powinni się zachowywać tak, by nie obrazić gospodarza. Nie byłem na Bliskim Wschodzie, ale gdybym tam pojechał, to zachowywałbym się tak by szanować miejscową tradycję. Tego samego oczekuję od Muzułmanów w Europie.

Jacek pisze...

„Rektor zaprasza gejów i lesbijki na przyjęcie/potańcówkę [tu data, miejsce i inne szczegóły]” (...) Mam wrażenie, że w tym rozluźnianiu zakazów i nakazów, którymi pętał nas dawniej Kościół posunęliśmy się za daleko.

A jak powinno według Ciebie być? "Rektor prosi gejów i lesbijki, aby udawali na uczelni kogoś innego."? Czy może nawet "Rektor nakazuje gejom i lesbijkom, aby wynosili się z tej uczelni jak najprędzej."?

Największą krzywdę robi brak akceptacji, próba ukrywania istnienia "innych". Jeśli akceptacja będzie, można bez problemu żyć razem. Mam za sobą podobne doświadczenia - niewierzące dziecko dorastające w małej wiosce to jeszcze rzadszy przypadek niż gej czy lesbijka - miałem sporo szczęścia, że miejscowy ksiądz był porządnym człowiekiem, który nie postawił sobie za cel zwalczania mnie i mojego rodzeństwa, tylko zaakceptował stan rzeczy i traktował nas jak normalnych ludzi.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

W sprawie stosunku do homoseksualizmu mam uczucia mieszane. Uważam je za lekkie upośledzenie, chorobę psychiczną. Nie jest winą homoseksualisty że nim jest więc trudno taką osobę za to karać czy prześladować. Uważam natomiast, że homoseksualizm nie powinien być manifestowany tak jak to wygląda obecnie. Myślę, że manifestowanie go w formie parad itp. może mieć negatywny wpływ na społeczeństwo. Robi się z tego rodzaj mody, może to powodować rozluźnienie w obyczajowości, moralności. Dalsze konsekwencje to rozpad rodziny, niż demograficzny i konieczność sprowadzanie imigrantów gdyż nie jesteśmy w stanie sprostać wymaganiom systemu emerytalnego. Stąd właśnie zbyt duża swawola w tych sprawach, promowanie dewiacji seksualnych osłabia naród, państwo i pośrednio sprzyja islamizacji.

Szczerze mówiąc nie wiem i chyba nikt nie wie, na ile wpływ na bycie lub nie homoseksualistą mają geny a na ile jakieś wydarzenia w życiu człowieka.

Wspomnę jeszcze jedno. Podobno Działalność wywiadu ZSRR polegała w dużym stopniu na wspieraniu we wrogich państwach różnych ruchów takich jak gejowskie. Miało to przynieść osłabienie narodu i państwa. Dziś nie trzeba ZSRR, sami sobie to fundujemy.

Wracając do twojej wypowiedzi: Jestem w stanie zaakceptować homoseksualizm ale raczej schowany w sypialni a nie manifestowany na paradach czy balach organizowanych przez rektora. Chyba podobne zdanie miała Oriana Fallaci.

Jacek pisze...

"Nie jest winą homoseksualisty że nim jest więc trudno taką osobę za to karać czy prześladować."
A zmuszenie do ukrywania się to jest prześladowanie, zdecydowanie nie jest to przyjemne. Jak byś się czuł, gdyby z jakichś dziwnych powodów społeczeństwo uznało za "lekko upośledzonych" ludzi, którzy mają potrzebę pobiegać? Gdybyś mógł trenować tylko w nocy, pilnując cały czas żeby Cię nie zauważono?

Wiem że to dość absurdalny przykład :) ale często nie widzimy, że jakieś zachowanie, z pozoru nieszkodliwe, jednak może mocno przeszkadzać temu, kto zostanie nim potraktowany.

"Myślę, że manifestowanie go w formie parad itp. może mieć negatywny wpływ na społeczeństwo. Robi się z tego rodzaj mody"
Tzn. sądzisz, że jeśli obejrzę wystarczającą ilość gejowskich parad, to przestaną mi się podobać moje koleżanki i zacznę podrywać kolegów? Przecież to jakaś całkowita paranoja :)

"Działalność wywiadu ZSRR polegała w dużym stopniu na wspieraniu we wrogich państwach różnych ruchów takich jak gejowskie. Miało to przynieść osłabienie narodu i państwa."
Patrząc na to, że to właśnie państwo radzieckie upadło z wielkim hukiem, a jego przeciwnicy istnieją do dzisiaj, myślę że metody używane przez wywiad radziecki niekoniecznie były słuszne, gdyby tak dobrze działały, to przez 70 lat istnienia ZSRR zobaczylibyśmy ich efekty w postaci upadku co niektórych jego wrogów :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Z jednej strony Jacek cię rozumiem a z drugiej się z tobą nie zgadzam. Różnica między nami polega na tym, że ty patrzysz na sprawę z punktu widzenia dobra homoseksualistów ja zaś szerzej, z punktu widzenia społeczeństwa i państwa. Nie podobają mi się żadne dyskryminacje mniejszości chyba, że owa mniejszość może mieć negatywny wpływ na ogół. Propagowanie biegania może co najwyżej sprawić, że społeczeństwo będzie zdrowsze zaś promowanie homoseksualizmu, stawianie go na równi ze związkiem kobiety i mężczyzny? Widzisz, cały problem polega na tym, że nie wiemy jak rodzi się pociąg do tej samej płci. Jeśli wszystko byłoby ustalone zawczasu w genach sprawa byłaby prostsza. Obawiam się jednak, że człowiek jeszcze normalny może stać się homoseksualistą lub innym zboczeńcem pod wpływem impulsów z otoczenia. Może założyłby zdrowy związek gdyby nie był bombardowany informacjami i obrazami o dewiacjach seksualnych przedstawianych jako normalne i równoprawne ze związkiem kobiety i mężczyzny. Nie wiem jak to powstaje, moda (jeśli jesteś artystą ale nie homoseksualistą to słaby z ciebie artysta), przygoda, ciekawość, niewinna zabawa która budzi dziwne skłonności. Uważam że eksponowanie homoseksualizmu może budzić podobne skłonności u zdrowej części społeczeństwa. Jeśli zaakceptujemy promowanie homoseksualizmu to co będzie następne? Pedofilia? Ciekawi mnie co o tym myślisz. Czy pedofil jest winny, że jest pedofilem? Nie jest. Jest ofiarą swojego chorego umysłu. Czy pedofil który w ukryciu przed wszystkimi przegląda zdjęcia nieletnich dziewczynek (nie mówię tu o gwałcicielu) robi komuś krzywdę? Niby nie robi. Może więc zaakceptujmy oprócz poszkodowanych homoseksualistów także biednych pedofilii? W Holandii są już takie propozycje. Jak ludzie się z tym oswoją w kolejce stoją następne, mało popularne dewiacje. Czy w którymś momencie należy powiedzieć stop? W którym według ciebie?

Widzisz, boję się takiego mrocznego świata nieraz przedstawianego w literaturze i filmach SF. Świata pełnego zboczeńców, świata "róbta co chceta" gdzie zatarła się różnica pomiędzy tym co chore a tym co normalne. Wydaje mi się że w tym kierunku zmierzamy. Chodzę nieraz po Warszawie i widzę pełno ulotek ze zdjęciami zapraszającymi do burdeli. Niby nic szkodliwego, kto chce skorzysta, kto nie chce - nie. Tylko pozornie. Co pomyśli dziecko które będzie rano szło do szkoły i znajdzie pełno takich ulotek? Co pomyśli gdy zajrzy do internetu i będzie wręcz bombardowane seksualnością? Co pomyśli oglądając paradę półnagich gejów? A póżniej się dziwimy jak to możliwe, że młodzież jest zepsuta, że trzynastolatki chodzą w ciąży. Że ludzie nie chcą stworzyć normalnych związków. Że bawią się w burdelach i eksperymentują z różnymi dewiacjami. Sami taki świat budujemy.

Przechodzę do puenty bo rozpisałem się bardzo. Podoba mi się, że stajesz w obronie mniejszości, to dobrze świadczy o twojej wrażliwości. Przykro mi, że homoseksualiści nimi są ale ze względu na dobro ogółu społeczeństwa i państwa należy hamować eksponowanie tego i innych zboczeń. Należy jasno powiedzieć co jest zdrowe i normalne a co nie jest. Państwo powinno propagować i wspierać zdrowy model rodziny. Rozumiem Jacek twoje argumenty ale pozostaję przy swoim zdaniu.

Jacek pisze...

"homoseksualistą lub innym zboczeńcem"
A, w ten sposób to odbierasz. No cóż, zboczeńców zapewne trzeba tępić.

Mam nadzieję że kiedyś zdarzy Ci się być tym "innym", który będzie tępiony. Nic przyjemnego, ale może dzięki temu coś zrozumiesz, bo patrząc po radykalności Twoich poglądów, innej metody nie ma.

"trzynastolatki chodzą w ciąży"Trzynastolatka w ciąży to akurat było dużo powszechniejsze wydarzenie kilkaset lat temu, niż teraz.

Jestem w stanie zaakceptować homoseksualizm ale raczej schowany w sypialni
To nie jest akceptacja. To jest właśnie całkowity brak akceptacji, ubrany w ładne słowa, który dodatkowo pozwala udawać, że zjawiska, które Ci się nie podoba, nie ma w ogóle (bo jest schowane).

Czy pedofil który w ukryciu przed wszystkimi przegląda zdjęcia nieletnich dziewczynek (nie mówię tu o gwałcicielu) robi komuś krzywdę?
Robi. Zdajesz sobie sprawę, że w tym celu ktoś te nieletnie dziewczynki musiał kiedyś sfotografować?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

"Mam nadzieję że kiedyś zdarzy Ci się być tym "innym", który będzie tępiony"

Myślę, że odnośnie tego fragmentu ciągle się nie rozumiemy. Nie uważam, że należy homoseksualistów tępić. Nigdy tak nie napisałem i nie powiedziałem. Tak myśleli faszyści i co gorsza przeszli od słów do czynów. Jestem daleko od chęci fizycznej agresji. Jestem tylko przeciwny ostentacyjnemu manifestowaniu ich odmienności seksualnej która ma ostatnio miejsce. Myślę tak ponieważ mówiąc najkrócej według mnie może to działać demoralizująco na zdrową część społeczeństwa. Być może jest z tym tak jak z pornografią. Im więcej jej oglądasz tym mniej cię kręci wersja "soft" i z czasem potrzebujesz coraz silniejszych bodźców. Nazywa się to fachowo eskalacją. Nie piszę tego na podstawie własnych doświadczeń tylko informacji zawartych choćby w podręczniku do Wychowania w Rodzinie dla gimnazjum. Wracając do homoseksualizmu - myślę, że w tym przypadku będziemy także mieli do czynienia z eskalacją. Przykład krajów zachodnich pokazuje jak działa taki mechanizm. Najpierw oswojenie ludzi z homoseksualizmem, potem myśli się o zaakceptowaniu pozostałych zboczeń. Z czasem wydają się jakby mniej nienormalne. Co będzie następne? pedofilia? zoofilia? (można by zorganizować paradę zoofilską przy okazji Krajowej Wystawy Zwierząt Hodowlanych w Poznaniu:))

Z tą akceptacją czy też jej brakiem. Nazwij to jak chcesz. Na pewno nie jest to pełna akceptacja. Czy jej całkowity brak? Też chyba nie. Myślę, że ze swoimi poglądami jestem gdzieś pośrodku (akceptacja ograniczona). Uważam że w tej sprawie kluczowym jest, by sami homoseksualiści zrozumieli, że obnoszenie się, paradowanie ze swoim upośledzeniem tak jak by to było coś równego albo i lepszego niż zdrowy związek nie służy reszcie społeczeństwa.

Odnośnie pedofilii muszę przyznać Ci rację: pochopnie postawiłem znak równości pomiędzy homoseksualistą a pedofilem oglądającym niedozwolone zdjęcia. Krzywdzenie dziecka gorszym jest niż krzywdzenie dorosłego. Obawiam się jednak, że jeśli tak dalej pójdzie to i jakaś miękka odmiana pedofilii zostanie z czasem zaakceptowana. W końcu wszyscy "inni" to ofiary.

Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

Bardzo interesująca dyskusja!

tak ja sobie przeczytałem, i nasunęło mi się pytanie: co Jacku uważasz za zboczenie?

cytat z encyklopedii:
"Zboczenie płciowe, odchylenie od prawidłowego ukierunkowania popędu płciowego lub niewłaściwy sposób realizowania tego popędu."