Podstawowe informacje:
Nazwa: XI Bieg Sapiehów
Termin: 7 sierpnia 2010, sobota
Miejsce: Kodeń nad Bugiem
Dystans: 15 km
Trasa: 100 % asfalt, atest PZLA
Kodeń – niewielka nadbużańska miejscowość położona w północnej części województwa lubelskiego, rzut kamieniem (dosłownie) od granicy z Białorusią. Pierwsze o niej wzmianki pochodzą z XV wieku. W kolejnym stuleciu dostawszy się w ręce litewskiego rodu Sapiehów nabyła prawa miejskie. W XVII wieku Mikołaj Sapieha przywiózł do Kodnia skradziony z Rzymu obraz przedstawiający Matkę Bożą z Guadalupe. Malowidło zasłynęło z cudownych właściwości toteż miasteczko stało się w kolejnych latach celem pielgrzymek. W 1723 roku biskup łucki dokonał koronacji cudownego obrazu. Rozwijająca się w XVII i XVIII wieku miejscowość podupadła w okresie zaborów. Najpierw doznała zniszczeń w wyniku wojen napoleońskich. Po upadku powstania styczniowego ukarano wspierających rebelię mieszkańców Kodnia odbierając mu prawa miejskie. Mało tego. W 1875 roku rozkazem cara kościół z cudownym obrazem zamieniono na cerkiew. Malowidło wywieziono do Częstochowy. Obraz Matki Bożej Kodeńskiej wrócił do nadbużańskiej miejscowości w 1927 roku, po odzyskaniu niepodległości. Dziś Kodeń słynie jak za dawnych lat głównie z Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej, do którego co roku w połowie sierpnia odbywają się pielgrzymki.
W Kodniu odbywają się także biegi. W tym roku miała mieć miejsce jedenasta edycja kodeńskiej piętnastki. Bieg uliczny, atestowany, obsada raczej kameralna. Polskie gwiazdy tu raczej nie zjeżdżają, częściej błyszczą mocni zawodnicy zza wschodniej granicy. Na regionalnych biegach w okolicy to już chyba standard. Wybierałem się na ten bieg od dawna gdyż rozgrywany jest blisko moich rodzinnych Wisznic. Tym razem w przeciwieństwie do Biegu Powstania Warszawskiego przygotowałem się poważniej. Nie robiłem zbyt eksploatujących treningów, odpocząłem przed startem. Forma nie była zła. Tylko ta pogoda martwiła. Ponoć zwykle na kodeńskich biegach jest gorąco, to w końcu środek lata, więc nie dziwota. Niestety tegoroczna edycja nie zapowiadała się wyjątkowo. Prognozowano 29 – 30 stopni. Dla mnie i planowanej życiówki to zabójstwo. Już przypominałem sobie męczarnie z Półmaratonu Rejów. Dobrze, że i inni będą mieli ciężko. Jak nie o czas to, może, choć o miejsce powalczę? Zgłosiło się około 100 osób. Być w pierwszej dziesiątce byłoby świetnie. Tak marzyłem przed wyjazdem.
W sobotę rano przyjeżdżam do Kodnia. W miejscowej szkole odbieram pakiet startowy. Obok krząta się jakiś zagubiony młody chłopak. Może jeden z tych dwóch Białorusinów, których widziałem na liście? Zagaduję i rzeczywiście. Sergei przyjechał z Brześcia, biegnie w Kodniu pierwszy raz. Przypuszczam, że należy do elity, ale jeszcze się upewniam. „Startowałeś gdzieś w Polsce?” – pytam. Startował, w niedawnym Biegu Powstania Warszawskiego na 5 km był trzeci. Zrobił to w jakieś 15 minut. Czyli dychę biega w okolicach 32 minut. „Wygrasz tutaj” – mówię (jak się potem okazało proroczo). Mój samochód dla Sergeia i znajomych biegaczy z Hajnówki pełni rolę depozytu. Po przebraniu, przygotowaniu lecimy na start. Kodeń jak już wspomniałem jest do dziś pielgrzymkowym centrum stąd i na zawodach biegowych widać elementy religijne. Kilka godzin przed startem była msza w intencji biegaczy, organizatorów i sponsorów (kazanie z akcentem politycznym, a jakże). Potem mieliśmy okazję zwiedzić Sanktuarium; tuż przed startem odmówiono krótką modlitwę. Nawet jeden z duchownych wystartował w biegu. Zebrani na linii startu wysłuchujemy krótkiego przemówienia organizatorów i przedstawicieli miejscowych władz. Jest rzeczywiście gorąco, około 29 stopni. Dochodzi godzina 13-ta (kto wpadł na pomysł by w środku lata organizować bieg o tej godzinie?). Na szczęście pochmurno. Przy trasie niezbyt liczne grupki kibiców. Padają ostatnie słowa. Na sygnał sędziego ruszyliśmy.
Początkowo jak zwykle tłok. Robimy rundkę po centrum, potem nawrót i bieg na obrzeża miejscowości. Byle się o nic nie potknąć, nie przewrócić, no i przede wszystkim nie zacząć za szybko. Pierwsze setki metrów prowadzi jakiś chłopak o mocnej, nietypowej jak na biegacza posturze. Chwilowy zryw. Szybko spuchnie, wyprzedzi go Sergei i prowadzenia nie odda do mety. Sam biegnę standardowo - stosując złą taktykę. Początek za szybko (około 3:50/km) potem lekko puchnę (4:07/km). Bieg nie obfituje zbytnio w przygody, zwroty akcji. Na początku wyprzedzam kilka osób (w tym i bohatera pierwszych kilkuset metrów), ktoś też łyka mnie. Po ośmiu kilometrach asfaltu pośród pól i lasów dobiegamy do wsi Kopytów. Kilka łyków wody, nawrót i bieg z powrotem. Jest już coraz ciężej, szczęście, że słońca nie ma. Jest wręcz nudno. Nikogo nie wyprzedzam, nikt mnie nie dogania. Skupiam się tylko na utrzymaniu tempa. Widzę przed sobą dwóch zawodników, ale są zbyt daleko i nie odpuszczają. Nie mam też żądnych rezerw. Robię swoje. Dopiero kilkaset metrów od mety przyśpieszam schodząc znowu poniżej 4 minut na kilometr. Wbiegam na metę z czasem 00:59:29. Godzina złamana. Stoper pokazuje średnią prędkość 3:57 na kilometr. Zająłem 11 miejsce na 105 mężczyzn, którzy ukończyli. W swojej kategorii wiekowej (M30) byłem drugi na 23. Obiegł mnie ultras, młodszy z braci Kuryło, Paweł Kuryło (00:56:13). Na podium kategorii Open stanęli młodzi i szybcy. Bieg wygrał Sergei Krulov z Dynamo Brześć (00:53:13). Drugie miejsce zajął Piotr Chodun (00:54:35), trzecie Paweł Młodzikowski (00:55:23). Wśród czternastu kobiet, które dobiegły pierwsza była depcząca mi po piętach Magdalena Karpińska z Zamościa (00:59:55). Po biegu mogliśmy obejrzeć dekorację zwycięzców, liczyć na szczęście podczas losowania nagród (wygrałem dwie książki J. Skarżyńskiego) i skoczyć na porządny obiad. Następnego dnia organizator przewidział kilkunastokilometrowy spływ Bugiem dla uczestników biegu. Niestety ta część imprezy nie wypaliła gdyż nie było chętnych. Szkoda. Byłem chętny i byłem w Kodniu następnego dnia. Po porannej ulewie około dziewiątej wyjrzało piękne słońce, idealne na kajakowy spływ. Ci, co się rozmyślili niech żałują.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz