niedziela, 19 grudnia 2010

Nawigator V – w tym roku mocno wilgotny


Przed startem


Śnieg, woda, zalane pola i leśne drogi. Na kałużach cienka warstwa lodu. Wcale nie myślałem, że tak będzie. To znaczy trochę się spodziewałem, ale nie, że aż tak. „A czy w przyszłym roku znowu będą punkty kajakowe na trasie pieszej?” – Żartobliwie pyta ktoś po tym, jak organizator na zakończeniu podziękował i zaprosił za rok. Inna z osób wracających z setki wymyśliła po drodze szczudła, na których można by się przeprawiać w trudniejszych miejscach. Wiadomo: potrzeba matką wynalazków. Oczywiście jest w tych żartach sporo przesady niemniej wody rzeczywiście było sporo. Niektóre punkty z trasy 50 km (o setce nie wspominając) stały tak, że nie sposób było do nich dotrzeć bez skąpania choćby jednej z nóg. Gdyby to było lato – pora, w jakiej zwykle Nawigator był organizowany – nie byłoby problemu. Tym razem termin zawodów przesunięto na koniec listopada a pech chciał, że akurat chwycił mróz i spadł pierwszy śnieg. Tegoroczny Nawigator nie był zatem rajdem jesiennym a zupełnie zimowym. Zacznijmy jednak po kolei.


Gdzie by tu jeszcze w tym roku pojechać? – Zastanawiałem się po powrocie z kaliskiej setki. Na nic wielkiego ochoty już nie miałem. Po pierwsze trochę się w tym Kaliszu dorżnąłem i bolał mnie spód przedniej części stopy. Co by tu nie mówić asfalt to jednak nie polna droga. Po stu kilometrach tłuczenia po asfalcie aparat ruchu dostaje w kość. Przynajmniej tak jest w moim przypadku. Dwa razy startowałem w ulicznym ultra i za każdym razem coś mnie później bolało. Musiałem na jakiś czas zluzować z treningami. Po Kaliszu odpoczywałem a ponadto zrobiłem się zwyczajnie leniwy. Jesienna plucha, ciemność i błoto nie zachęcały do wyjścia na trening. W dzienniczku treningowym coraz częściej zamiast liczby kilometrów, rodzaju treningu i butów pojawiało się słowo „wolne”, „wolne (leń)” albo „wolne (boli stopa)”. Chcąc, nie chcąc wyszło z tego jesienne roztrenowanie, więc wyrzutów sumienia wielkich nie mam. Prze końcem roku chciałem jednak gdzieś wystartować: w czymś niezbyt eksploatującym, niezbyt drogim a jednocześnie dobrym do treningu. Wybór padł na piątą edycję Nawigatora. Kto nie wtajemniczony temu powiem, że Nawigator to impreza na orientację rozgrywana w niewielkiej odległości na wschód od Warszawy. W tym roku składała się z trzech tras do wyboru: trasa piesza 50 km w maksymalnie 12 godzin, trasa piesza 100 km w maksymalnie 24 godziny i gwóźdź programu: rajd przygodowy. W zeszłym roku wystartowałem na pieszej setce zajmując drugie miejsce. W tym roku nie miałem sił ani ochoty katować się na tak długim dystansie. Poza tym nie byłem przygotowany i wiedziałem, że mocni koledzy, którzy dosyć licznie zgłosili się na trasę dłuższą łatwo skopaliby mi tyłek. Startując nic bym nie zyskał. Zajął słabe miejsce, wykręcił słaby czas i tylko skasował świeżo podleczone stopy. Stąd zdecydowałem się pobiec w znacznie łatwiejszej pięćdziesiątce. Wcześnie rano w sobotę 27 listopada spakowałem plecak i wyjechałem z Warszawy do Mińska Mazowieckiego. Chwilę później zameldowałem się w bazie rajdu. Pozostała godzina do startu.


Start


Mapy dostajemy na długo przed wyruszeniem na trasę. Mam jakieś pół godziny, by mniej więcej zaplanować przebiegi. Tuż przed startem o 10tej rano, już w pełnym rynsztunku robię przedstartowe zdjęcie stojących na starcie pięćdziesiątki. Jest nas około trzydziestu osób. Rajdowcy i setkowicze już od 12 godzin są w trasie. Noc była mroźna, pewnie lekko nie mają. Poszedłem zanieść aparat, wracam a tu już, poszli. Nic to – minuta spóźnienia chyba nie będzie miała znaczenia. Czołówki gonić nie zamierzam. Najpierw muszę się rozgrzać, rozkręcić. Na ściganie przyjdzie czas później. Zaczynamy od scorelaufu na mapie w skali 1:10.000. Pięć punktów kontrolnych (PK) do podbicia w dowolnej kolejności. Spokojnie truchtam w stronę pierwszego punktu kontrolnego (1A). Następne w kolejności są B,D,C,E. No nie wiem czy wybrałem optymalną, ale nawet jeśli nie to strata będzie niewielka. Punkty na tej mapie są bardzo blisko siebie. Bardziej niż kolejność martwi mnie nawigacja. Trochę wyszedłem z wprawy. Lampion 1A jest z daleka widoczny, problem w tym, że jest za rzeczką. Na kąpiel trochę za zimno. Biegnę za innymi do zwalonej kłody drewna i po niej cierpliwie czekając w kolejce przeprawiamy się na drugą stronę. Podbijam kartę, pierwsze koty za płoty. Następnie oddzielam się od innych (chyba część pobiegła do 1C – też dobry pomysł) i lecę samotnie do 1B. Tak na mniej - więcej lecę, trochę na czuja nie będąc przekonanym, na której dróżce jestem. Topornie mi idzie, ale bez większych perturbacji podbijam punkt. Jednak coś jest ciągle nie tak. Najpierw szarpię się z suwakiem od kieszeni na rękawie w kurtce Dobsoma. Niech ją cholera, chowam w środku kartę i nie mogę zasunąć. Walczę z kieszenią używając przy tym słów, których kulturalny człowiek używać nie powinien. Jeszcze się zgrzałem na dodatek. Wkurzony na wszystko zatrzymuję się i ściągam jedną warstwę ubrania. Za grubo się ubrałem, jak dalej będę w tym biegł to się zapocę i dodatkowo odwodnię. Uff, już lepiej. Biegnę do kolejnych punktów. Te już wchodzą gładko. Jedyną nowością jest niewielka ilość wody w bucie. Nie martwię się zbytnio. Mam sealskin’y [neoprenowe skarpety] a poza tym przy takich warunkach pogodowych sądzić, że ukończy się rajd suchą stopą byłoby naiwnością. Kończę scorelaufa z przeciętnym jak sądzę czasem. Pewnie jestem gdzieś w połowie stawki.



Teraz lecę do dwójeczki, już według mapy 1:50.000. Na tej, choć mniej dokładna czuję się pewniej. Patrzę na mapę i plan jest prosty: najkrótszą drogą do torów, potem wzdłuż nich i do przepustu. Prosta sprawa. Do dzieła więc. We wsi po drodze spotykam innego zawodnika, który duma nad mapą. Dołącza się, biegniemy razem, najpierw nad rzeczką, potem lasem. Kurcze, znowu coś nie halo. Chyba odbiłem za bardzo na południe. Biegnę wzdłuż torów zamiast w ich kierunku. Wybiegamy lasu i rzeczywiście. W oddali widać nasyp a po nim już zasuwają jacyś biegacze. Truchtamy teraz po podmokłej łące. Skąpałem się, teraz już konkretnie. Kolega za mną pewnie też. Szkoda mi go, pobiegł za mną myśląc, że to ja lepiej nawiguję. A tu prowadzę go okrężną drogą i jeszcze przez zalane łąki. Dobiegamy w końcu do dwójki i podbijamy punkt. Mój towarzysz pobiegł przodem i skręcił w lewo kierując się najkrótszą drogą do kolejnego punktu. Ja wybieram dłuższy, ale pewniejszy wariant przez wieś Grabina. Korzystając z długich prostych truchtam podjadając zapasy z plecaka. Droga mija mi bez przygód. Dobiegam do ulicy, potem polną drogą i wspinam się na górkę. Po drodze minąłem jednego z uczestników. Podbijam kartę i lecę dalej. Znowu kogoś mijam. Wygląda na to, że odrabiam straty. Rozkręcam się. Biegnąc jakąś piaszczystą drogą mam wrażenie, że rok temu też po niej biegłem ścigając się z Maćkiem na setce. Tuż przed czwórką doganiam kolejnych dwóch zawodników. To Janek Goleń z kolegą. Z chłopakami zamieniam dwa słowa i lecę dalej nie tracąc czasu. Jestem trochę w ścigackim amoku, potykam się o jakieś wystające dziadostwa, ale trzeba brnąć do przodu. Teraz liczy się tylko kolejny punkt. Biegnąc do piątki znowu coś mieszam z nawigacją. Skręciłem w jedną drogę za wcześnie. Orientuję się po drodze i koryguję błąd ścinając ustaloną marszrutę po zaoranym polu. Oj! Jak nie lubię tych zamarzniętych brył ziemi. Stopa wykrzywia się na wszystkie strony jak gdybym biegł po kamieniach. Na szczęście zaraz znowu droga. Zbliżam się do PK5. Minęło jakieś 40% trasy (ok. 20 km).


Lampion ustawiony jest w lesie, u ujścia rowu do zbiornika wodnego. Znowu jest mokro. Znajduję go i podbijam bez przeszkód wcześniej jednak widzę przez chwilę zawodnika z charakterystycznym pomarańczowym plecakiem. To Wojtek Wanat (klub Byledobiec Anin), wyprzedza mnie o kilkaset metrów. Wiem, że przesunąłem się już na czoło stawki, przypuszczalnie biegnę drugi. Dlaczego tak myślę? Przed startem patrzyłem na listę startową i przy całym szacunku do rywali nie wypatrzyłem tam żadnego wyjątkowo mocnego, utytułowanego zawodnika. Żadnego prócz Wojtka. Wojtek Wanat biegał maratony w okolicach 3 godzin, ma wieloletnie doświadczenie w biegach na orientację, dołożył mi dwa lata wcześniej na DYMnO a w tym roku DYMnO wygrał (ja nie startowałem). Jadąc na Nawigatora to Wojtka obawiałem się najbardziej i dawałem mu duże szanse na zwycięstwo. Teraz biegnę tuż za nim, przypuszczam, że prowadzi i stąd sądzę, że wskoczyłem na drugie miejsce. Od tej pory zaczynam ścigać kolegę. Niestety nie jest łatwo. Tuż po podbiciu punktu Wojtek gdzieś znika. Biegnę w stronę PK6, po rywalu ani widu ani słychu. Wyprzedziłem go czy może pobiegliśmy różnymi drogami? Biegnę do szóstki przez wioskę Kiczki. Trasa jest prosta nawigacyjnie i wygodna. Można znowu dojeść zapasy i odciążyć plecak. Gdzieś na półmetku w końcu pożeram większość prowiantu. Plecak już tak nie ciąży, można zacząć się ścigać. W bojowym nastroju zbliżam się do PK6. Kilkaset metrów przed nim zauważam Wojtka, który właśnie podbija kartę. Musiał pobiec innym wariantem. Podbijamy punkt i lecimy do piętnastki. Przelot tam jest banalnie prosty, wręcz liniowy. Nawigacji nie ma żądnej, więc przyciskam tempo. Po drodze, dzięki większej mocy udaje mi się w końcu dogonić i wyprzedzić Wojtka. Wychodzę na prowadzenie. Teraz tylko nie oddać pola rywalowi.


Piętnasty punkt to ujście rowu ze zbiornika wodnego położonego w centrum dużego lasu. Wchodzi bez problemów między innymi dlatego, że na śniegu widać ślady innych zawodników. Pewnie ci od setki lub rajdu przygodowego mieli ten sam lampion. Wybiegam w punktu będąc ze sto czy dwieście metrów przed Wojtkiem. Prowadzę, ale zdaję sobie sprawę, że może to być chwilowe. Wygląda na to, że mam więcej mocy, ale rywal przypuszczalnie lepiej nawiguje. Może odrobić straty, zwłaszcza na kolejnym scorelaufie wokół PK 16, do którego biegniemy. Dobieg do niego jest wielowariantowy. Wybieram wersję długawą, ale pewną. Po drodze usiłuję coś skrócić, wbiegam w leśną przecinkę, która na początku wygląda obiecująco. Niezbyt zarośnięta i niezbyt podmokła. Niestety wychodzę na tym, jak Zabłocki na mydle. Przecinka po chwili gęstnieje i znika. Wokół podmokłe krzaczory. Przedzieram się przez nie na azymut, tempo znacznie spada. No rzesz cholera by to wzięła, skrótów mi się zachciało. Dobiegam w końcu do drogi, nią docieram do ulicy i orientuję, gdzie jestem. Nie jest dobrze, straciłem trochę czasu. Wojtek pewnie już przede mną. Na drodze, którą biegnę pracują jacyś drogowcy. „Panowie, biegł tędy niedawno gość z pomarańczowym plecakiem?” Panie, tu już tylu było…”. Nic się nie dowiedziałem, działalność wywiadowcza nie przyniosła rezultatu. Nic to, niezależnie od tego, gdzie jest rywal muszę robić swoje. Przede mną PK 16 i scorelauf. Rozważam, czy nie wbiec na scorelaufową mapę od wschodu i nie zacząć podbijać punktów od 16B. Wariant trochę ryzykowny, ale najkrótszy. Nie wiem jednak, czy nie byłoby to wbrew regulaminowi. Zdaje się, że najpierw trzeba podbić PK16, (bo do tego momentu kolejność jest obowiązkowa) a potem pozostałe szesnastki w dowolnej kolejności. Na wszelki wypadek tak robię. Wyjdzie trochę dłużej, ale bezpieczniej. Wbiegam na PK16 i przechodzę na nawigację według mapy „letnisko” – skala 1:15.000.



Kolejność wybieram następującą: 16B,C,A,D. Wszystko wchodzi raczej gładko. Tylko na wyjściu z PK16B mam chwilę zawahania. Ambona myśliwska chyba nie stoi dokładnie w miejscu zaznaczonym na mapie. Jest jednak niedaleko stąd odnajduję się w miarę szybko. Lecę do pozostałych lampionów. Truchtając przez podmokłą łąkę przy 16C widzę na śniegu ślady ludzi i rowerów. Rajdowcy to mają przechlapane, przedzierać się przez te krzaczory i wodę pchając dodatkowo rowery. Jechać z pewnością się tu nie da. Szczęście, że jeszcze jest jasno. Spóźnialscy, którym przyjdzie czesać las po zmroku będą mieli ciężej. Podbijam punkt i lecę do kolejnego. Wybiegając z 16A znajduję w krzakach rowerowy kask. Zgubił ktoś z rajdowców. Jest mały, więc to pewnie dziewczyna. W plecaku nie mam miejsca, więc zakładam go na głowę i lecę dalej. Resztę trasy przebiegnę w rowerowym kasku. Biegnąc dalej co jakiś czas zaliczam kąpiel w kałuży. Lodowata woda regularnie dostaje się do buta. Straciłem czucie w palcach u jednej ze stóp, nawet sealskin’y nie pomagają. Boję się odmrożeń, więc w biegu ruszam palcami starając się rozgrzać. Po jakimś czasie czucie wraca, jest lepiej. Można spokojnie truchtać dalej. W którymś momencie wybiegam na ulicę i kieruję do ostatniego punktu ze scorelaufu – 16D. Po drodze mijam biegnącego z naprzeciwka Wojtka! Skubaniec, tak jak myślałem – w trudniejszych miejscach sprawniej nawigował i znowu wyszedł na prowadzenie. Niedawno podbił 16D i została mu już tylko siedemnastka. Mijając rywala gratuluję, ale i ostrzegam by nie zwalniał, bo będę ścigał. Równocześnie patrzę na zegarek. Będę wracał tą samą drogą, sprawdzę ile mam straty. Ostatni punkt ze scorelaufu leży wśród rowów i podmokłych lasów. Tu już chyba nie dało się nie skąpać. Chrzanić to, i tak do bazy niedaleko. Widok prowadzącego Wojtka trochę mnie zelektryzował. Nie ma co tracić czasu. Chlup, chlup - punkt podbity i z powrotem chlup, chlup. Wracając przebiegam obok miejsca niedawnego spotkania. Minęło kilkanaście minut. Strata spora, do mety tylko kilka kilometrów i jeden punkt do podbicia. Nie daję sobie wielkich szans. Widzę się w wyobraźni na drugim stopniu podium.


Do PK17 biegnę równym tempem. Chciałbym przyśpieszyć, włączyć gaz, ścigać Wojtka. Nie mam jednak siły. Jestem już trochę zmęczony, cieszę się w duchu, że zgłosiłem się tylko na pięćdziesiątkę. Mam już dosyć. Gdyby to była setka pewnie większość drugiej połowy bym szedł. Jak to dobrze, że został ostatni punkt. Robię go najprostszym wariantem. Truchtam przez jakieś wsie, w Mariance odbijam na północ w stronę lasu. Za nim powinien być punkt. Zaczęło się ściemniać, po raz pierwszy włączam czołówkę. Las przebiegam szybko i sprawnie, lampion także odnajduję bez problemów. Wytężam wzrok przed siebie łudząc się, że może wypatrzę rywala. Może osłabł, może da się go dogonić. A gdzie tam, ani widu ani słychu. Wtedy nie zdaję sobie sprawy, że Wojtek jest całkiem blisko, ale nie z przodu, a z tyłu! Widzi mnie jak podbijam punkt i wybiegam w stronę mety. Z tego, co później opowiadał na trasie niewiele jadł, osłabł na końcówce i dodatkowo popełnił błąd nawigacyjny na ostatnim PK. Dlatego ponownie znalazł się za mną. Niczego nie świadomy wybiegam z punktu kierując na północ, w stronę torów. Po chwili drogę zagradza mi wysokie, betonowe ogrodzenie jakiejś posiadłości i gęsty iglasty młodnik. Chwila zastanowienia. O.K., skaczę przez ogrodzenie i spróbuję przejść przez podwórko. Jeśli właściciele mają spuszczonego psa to będzie gorąco. Wyłączam czołówkę, cicho przemykam pomiędzy budynkami gospodarczymi na drugą stronę posesji. Czuję się trochę jak złodziej. Uff, jest płot. Szybki skok przez betonowe ogrodzenie i już jestem na ulicy przy torach. Teraz już tylko prosta droga wzdłuż torów w kierunku bazy rajdu. Co prawda pogodziłem się już z drugim miejscem ale może warto powalczyć o jak najlepszy czas i jak najmniejszą stratę do zwycięzcy. Ostatnie dwa, trzy kilometry wyraźnie przyśpieszam. Śnieg już sypie konkretnie. Widać, jak zima znowu zaskoczyła mińskich drogowców. Dodatkowo jest ciemno i będzie coraz zimniej. Pozostali walczący na trasie zawodnicy mają coraz trudniej. Zziajany wpadam na metę, oczywiście z kaskiem na głowie. Jest 16:15, minęło 6 godzin i 15 minut od startu. Rozglądam się po pokoju wypatrując Wojtka. Nie widać. Organizatorzy mówią mi, że jestem pierwszy. Co? A gdzie Wojtek? Jeszcze nie wrócił. Coś takiego. Cieszę się bardzo z niespodziewanego zwycięstwa. Trochę przypadkowo, ale jednak wygrałem. W końcu można odpocząć i poczekać do dekoracji. Wcześniej będzie posiłek oraz sauna i basen zapewnione startującym w ramach wpisowego. Piękna rzecz.



Zakończenie


Wojtek przybiegł o 16:36, 21 minut po mnie. Trzecie miejsce zajął Paweł Szymczak (KB Maniac Poznań) z czasem 7 godzin i 2 minuty. Ogólnie trasę 50 km ukończyło w limicie (maksimum 12 godzin) 16 osób spośród 25, które wystartowały. Trasę 100 km wygrał Maciej Więcek z czasem 13:10. Podobno po 40 minutach wrócił do bazy po rękawiczki. Koledzy w tym czasie czesali krzaki podbijając kolejne PK. Ten mając sporo straty wrócił do ścigania, dogonił rywali, przegonił i jeszcze wygrał. To jest Gość. Drugi był Marcin Krasuski (czas 13:55), któremu najwyraźniej służą imprezy rozgrywane w trudnych warunkach i z trudniejszą nawigacją. Trzeci był wracający do zdrowia Michał Jędroszkowiak (czas 14:11). W rajdzie przygodowym zwyciężył zespół Entre.pl Team: Paweł Janiak i Marcin Zdziebło (19:18). Drugi był zespół Entre.pl Team / IM 2010: Piotr Karolczak i Piotr Szrajner (19:19), trzeci dotarł zespół Nonstop Adventure: Andrzej Brandt i Marek Woźniczka (24:13). Wśród mixów (chłopak + dziewczyna) pierwsza była drużyna Funexsports (25:31), druga Hayabusa (27:09). Trzecie miejsce zajęła dwójka z mojego zespołu Sherpas Raidteam: Hubert Puka i Kasia Polak. Skończyli rajd z czasem 30 godzin i 3 minuty.


Ogólnie świetna impreza. W przyszłym roku powinno być łatwiej, bo organizator już ustalił termin na 5 – 7 sierpnia 2011. Warto wpaść.


P.S. Zdjęcie drugie i trzecie od góry: z galerii Daniela Szczepanika. Zdjęcie czwarte z galerii Oli Sucheckiej.


Brak komentarzy: