(Dębno Maraton 2011)
Niedziela, dziesiąty kwietnia. Pierwsza rocznica smoleńskiej katastrofy. Stoimy na linii startu. Ja gdzieś w czwartej czy piątej linii, gdzieś tam jest moje miejsce. Jest słonecznie. Temperatura: kilkanaście stopni. Odpowiednia do bicia rekordów. Wiaterek odczuwalny ale wydaje się niezbyt silny. Sędziowie odliczają sekundy do startu. Poszli!
Na początku byle nie za szybko, byle nie za szybko. Jeszcze nie wrzucam zaplanowanego tempa. To dopiero za trzy, cztery kilometry. Na razie muszę się spokojnie rozkręcić. Pierwszy kilometr może być w 4:20, może być w 4:15. Jest sporo osób koło mnie, pytam kogoś biegnącego obok z Garminem jakim tempem biegniemy. 4:15 na kilometr. Idealnie. Wybiegamy z Dębna i zaczynamy pierwszą z trzech pętli o długości około 14 kilometrów pomiędzy miejscowościami Dębno – Dargomyśl – Cychry. Kolejne kilometry wychodzą zgodnie z planem: 4:11, 4:09, 4:05. Po czwartym kilometrze wchodzę w zaplanowane tempo 4:05 na kilometr które planuję utrzymać do mety. Na razie czuję się świetnie choć trasa nie jest wcale tak płaska jak się spodziewałem. Jest za to bardzo ładna. Lekko pofałdowana asfaltowa droga wzdłuż której rosną wysokie drzewa. W słoneczny dzień tworzą cienisty szpaler chroniący maratończyków przed zbyt ostrym słońcem. Piękny widok. Biegnę w trzyosobowej grupie mężczyzn trzymających podobne do mnie tempo. Po drodze minąłem Marinero (Robert Derda) – ultramaratończyka z którym ścigałem się do ostatnich metrów ubiegłorocznego biegu na 100 km w Kaliszu. Robert też planuje poprawę życiówki ale nie o tyle co ja. Mijam go więc i biegnę dalej. Coś czuję, że może się skończyć tak jak Kaliszu. W połowie dystansu to ja jestem szybszy ale na końcówce puchnę, konkurent mnie dochodzi, wyprzedza i ogrywa. Czy dziś nie będzie podobnie? Zobaczymy. Na razie dźwięczy mi w uszach wspomniane rosyjskie techno które nadaje rytm. „Dawaj, dawaj !!”
Kończę dziesiąty kilometr w 41 minut i 24 sekundy. Ostatni nawrót i długa prosta do Dębna. Trochę zaczyna tu dmuchać ale na razie niezbyt dokuczliwie. W Dębnie tłumy kibiców, nawrotka i zaczynamy drugą pętlę. Tu już tak lekko nie jest. Chłopcy z którymi dotychczas biegłem chyba puchną i zwalniają do tempa w okolicach 4:12. Ja sam nie mam ochoty wyskakiwać do przodu i grzać 4:05. Biegnę dalej z nimi. Wmawiam sobie, że do półmetka tak sobie odpocznę parę kilometrów a potem przyśpieszę. Minął półmetek i około 22 kilometra dochodzi mnie Marinero. Coś mi tam tłumaczy, że pędzi bo jest taki i taki czas a on planuje taki i taki wynik. Zupełnie jak by się śpieszył na pociąg mający za chwilę odjechać z peronu. Czuję się już średnio, dystans dał się we znaki ale mówię Marinero że zabieram się z nim. Zostawiam chłopaków i próbuję ambitnie nadążyć za Robertem. „Dawaj, dawaj !!” Udaje mi się przez jakieś 2 kilometry. Tempo 4:05 do którego na chwilę wróciłem wpędza mnie w konkretną zadyszkę. Kurna - nie mam siły, już po życiówce. Nie uda się. Robert biegnący z przodu coraz bardziej się oddala. Jak się później okaże na mecie będzie 7 minut przede mną i nieznacznie poprawi swoją życiówkę. Mi tymczasem nogi ciążą coraz bardziej. Gdzieś od 25 kilometra zaczyna się droga krzyżowa. Biegnę długą prostą do Dębna. Niewinny lekki wiaterek teraz jakby zmienił się w wiatr wiejący centralnie w twarz. Szlag by trafił! Tempo spada do 4:30 na kilometr. Jeszcze walczę choć wiem że walka jest przegrana. Po drodze widzę, że nie tylko ja mam ciężko. Jakaś dziewczyna z elity idzie zapłakana poboczem, obok pocieszający ją kolega. Jedyny czarnoskóry zawodnik także ze ścisłej czołówki padł gdzieś ponoć na trasie i został zwieziony przez karetkę. Nieszczęścia innych wcale mnie nie cieszą. Choć to zupełnie inny poziom to w jakiś sposób czuję solidarność i przynależność do tej samej grupy co oni. Do grupy tych, którym się dziś nie powiodło. Na razie jednak człapię swoje. Dobiegam do Dębna. Na nawrotce jakiś człowiek który pewnie obserwuje zmagania w ramach Mistrzostw Polski zagrzewa mnie do walki krzycząc że jestem „.......nasty”. Nie usłyszałem dokładnie co mówił. „Któryś-nasty”? - to nie jest jeszcze tak źle, no chyba że startuje tylko 15 osób. W każdym razie ten człowiek nieco mnie zmobilizował. Patrzę na zegarek, wyniku 2:53 już nie zrobię ale jest jeszcze szansa na złamanie trójki. Wiatr teraz wieje w plecy. Przyśpieszam wychodząc na ostatnią pętlę. „Dawaj, dawaj !!”
Niestety, na ostatniej pętli udaje mi się nieco przyśpieszyć tylko przez pierwszych kilka kilometrów. Potem wraca stare tempo: 4:30 na kilometr. Walczę, przecież nie zejdę. To ostatnie kilka kilometrów. Na trasie sytuacja jest zróżnicowana. Z jednej strony ja dubluję innych, z drugiej inni mnie wyprzedzają. Zazdroszczę tym mającym siły, pewnie zgodnie z zaleceniami teoretyków pobiegli spokojnie na początku, potem przyśpieszyli i teraz wyprzedzają jak furmanki takich jeleni jak ja. Parę kilometrów dalej sytuacja jest jednak zgoła inna. Ci sami co mnie niedawno wyprzedzili teraz idą poboczem! Momentami też mam ochotę przejść w marsz bo warunki na ostatniej prostej do Dębna są masakryczne. Jestem potężnie zmęczony. Wiatr wieje ostro od frontu, czuję się jak bym miał żagiel przymocowany do pleców albo co najmniej spadochron hamujący. No rzesz cholera jasna! Ciągle truchtam ale już żenującym tempem: około 5 minut na kilometr. Już tylko oglądam się, kto z biegnących obok ma tak jak ja dwa numery startowe: na plecach i na piersi. Jeśli ktoś z Mistrzostw to może choć z nim powalczę. Nikogo takiego nie widzę ale za to w końcu widać Dębno. Na ostatnich paruset metrach ktoś próbuje mnie prześcignąć. Włączam szybki bieg bo jakieś rezerwy jeszcze zachowałem. Nie daję się, wpadam na metę z czasem 3:03:44 Do życiowego rekordu zabrakło 4 minut. Jestem 57 na 806 startujących. W kategorii wiekowej M-30 jestem 22 na 306. W ramach Mistrzostw Polski zająłem 18 miejsce na 28 startujących. Miejsce na szczęście nie ostatnie ale czas, cóż... Mistrzostwa i wynik powyżej 3 godzin w maratonie jakoś zupełnie do siebie nie pasują. Stojąc obok siebie brzmią tak trochę... obciachowo.
To był ciężki maraton i nie tylko dla mnie. Dramaty rozgrywające się na trasie mogłyby zainspirować niejednego scenarzystę brazylijskich telenoweli. Ze ścisłej czołówki (numery 1 do 10) połowa nie ukończyła biegu. Dla mnie to 10 bieg na tym dystansie i pierwszy, w którym planowałem życiówkę a się nie udało. Do tej pory zawsze było tak, że co start to poprawa wyniku. To bardzo przyjemnie i bardzo mobilizujące uczucie. Nie liczę oczywiście startu w charakterze pacemakera w ostatnim Maratonie Warszawskim. Tym razem po raz pierwszy na maratonie połamałem sobie zęby. Najwyraźniej byłem za słabo przygotowany i przeliczyłem się z siłami. Może gdyby ten watr w drodze do Dębna nie przeszkadzał tak bardzo. Może gdybym zaplanował tempo o 5 sekund wolniejsze na kilometrze. Może....
P.S. Lubię, gdy w pakiecie startowym są nietypowie rzeczy takie jak np. suszona bukwica w Hajnówce. W Dębnie też była niespodzianka: pamiątkowy proporczyk z Dębno Maraton. Wiecie, taki jakie jeszcze czasem wiszą w autobusach PKS-u z napisem „Jasna Góra 1983” albo podobnym. Startuję już około pięciu lat a jeszcze czegoś podobnego nie dostałem. Super! Może kiedyś zostanę kierowcą autobusu, będę miał co powiesić pod dachem ;)
Zdjęcie pierwsze od góry: Mateusz Głasik, zdjęcie drugie od góry: Piotr Grzybowski.
Linki:
do mojej galerii zdjęć z maratonu [link]
do oficjalnej strony zawodów [link]
do podsumowującej relacji na portalu maratonypolskie.pl [link]
do tekstu Krzysztofa Bartkiewicza [link]
4 komentarze:
a do czego teraz się przygotowujesz? chyba że już gdzieś zamieściłeś rozpiskę, to przepraszam i powiedz gdzie;) (kas)
Ja nie pisuję raczej o planach by nie zapeszyć (bywam przesądny. Z UTMB tak właśnie zapeszyłem pisząc sporo przed) a poza tym zawsze mogę złapać kontuzję, choróbsko (jak ostatnio) i to pokrzyżuje mi plany.
Tak, że mam takie zawody o których myślę ale nie powiem:)
Przyznaję się tylko do Biegu 7 Dolin bo już jestem na liście (wrzesień) i może pojadę do Kalisza po raz trzeci. Ale to jesienią.
Jej, Paweł dopiero teraz zauważyłem. Biegłeś w Buffie? Masakra, ja bym się ugotował na twardo :) . A proporczyk old schoolowy jest ;) .
No biegłem w buffie, przyznam że chyba trochę przesadziłem, bo potem zrobiło się ciepło ale z drugiej strony przez cały bieg nie odczuwałem z tego powodu dyskomfortu. Po prostu w punktach odświeżania moczyłem buffa gąbką z wodą i to dawało przez dłuższy czas fajne uczucie schłodzenia.
Prześlij komentarz