poniedziałek, 18 lipca 2011

Napisał ktoś...


Foki


Kolejne cytaty to dalej wojsko i dalej oddziały specjalne tylko tym razem z drugiej strony dawnej barykady. Amerykanie. W zeszłym roku na targach przy 32 Maratonie Warszawskim kupiłem książkę „Przetrwałem Afganistan”*. Na tym samym stoisku kupiłem też „Bieganie metodą Danielsa” bo obie książki wydało jedno wydawnictwo: „Inne Spacery”. „Przetrwałem Afganistan” z bieganiem ma jednak niewiele wspólnego. Są to wspomnienia jednego z żołnierzy elitarnej jednostki Navy SEALs, którzy walczyli w Afganistanie. Autor wraz z trzema kolegami został w czerwcu 2005 roku wysłany w góry z zadaniem zabicia lokalnego, talibskiego watażki. Pisząc bardzo skrótowo sprawy nie poszły tak jak powinny. Z czteroosobowego oddziału zginęło trzech. Jatkę przeżył tylko autor. Wycieńczony, ranny, załamany i nękany halucynacjami. Większość książki opisuje okoliczności tej porażki, spora jednak jej część poświęcona jest wcześniejszej selekcji i treningowi przyszłych fok. To z tej części chciałbym zacytować fragmenty**, gdyż kojarzą mi się z przeżyciami, których podobno doświadczają uczestnicy rajdów przygodowych rozgrywanych na najdłuższych dystansach.


Marcus Luttrell będąc wraz z innymi kandydatami na szkoleniu przechodzi na końcu test. Wielodniowy, wyczerpujący i bardzo ciężki test. Po którejś kolejnej dobie on i koledzy są już masakrycznie zmęczeni. Tamte chwile na jednej ze stron autor opisuje tak:


„Muszę przyznać, że poza pierwszymi trzydziestoma godzinami, słabo pamiętam pozostałe pięć dni. Nie chodzi o to co się działo, ale to w jakiej kolejności. Kiedy zbliżasz się do czterdziestej bezsennej godziny, twój umysł zaczyna płatać figle. Zamienia przelatujące przez niego myśli w rzeczywistość. Potrząsasz głową żeby nie zasnąć i nagle zastanawiasz się, gdzie do diabła jesteś. Dlaczego twoja mama trzyma wielki, soczysty stek i wiosłuje nim siedząc obok ciebie. To pierwsze objawy prawdziwych halucynacji, takie półhaluny. Przychodzą powoli. Z czasem stają się coraz głębsze. A pamiętajcie, że instruktorzy robią wszystko żebyśmy nie zasnęli. Dostawaliśmy piętnastominutowe dawki ciężkich ćwiczeń fizycznych przed i po śniadaniu. Biegaliśmy do oceanu szybko i często. Woda była lodowata, a za każdym razem, kiedy ścigaliśmy się przez wielkie fale z pozostałymi czterema załogami, dostawaliśmy rozkaz przewracania łodzi. Ściągaliśmy sobie te cholery na głowy, stawialiśmy, właziliśmy z powrotem i dalej wiosłowaliśmy do mety”.


Kilka kartek dalej:


„Niektórzy mieli już poważne halucynacje, więc zastosowaliśmy taki system: jeden śpi, podczas gdy trzech pozostałych wiosłuje. Nie potrafię wyrazić jak bardzo byliśmy zmęczeni. Każde światełko zmieniało się w ogromy budynek stojący przed nami na wodzie, a każda przypadkowa myśl stawała się w mgnieniu oka rzeczywistością. Kiedy myślałem o domu, a myślałem dużo, wydawało mi się, że wiosłuję prosto na bramę rancza. Jedynym błogosławieństwem tej nocy było to, że nasze ubrania nadal pozostawały suche.


Pewien chłopak z naszej załogi był tak blisko całkowitego wycieńczenia, że w pewnym momencie po prostu fiknął do wody i wciąż trzymając wiosło uderzał nim automatycznie, jakby nadal popychał łódkę do przodu. Wciągnęliśmy go z powrotem na pokład, a on nawet nie zauważył, że właśnie spędził pięć minut w wodach zatoki San Diego. Myślę, że pod koniec tej nocy wszyscy już spaliśmy, oczywiście nadal wiosłując”.


W rajdach przygodowych nigdy nie startowałem. Od czasów, gdy 100 kilometrów na orientację pokonuję prawie ciągłym biegiem, nie mam problemów z sennością. Czytałem i słyszałem jednak od uczestników kilkudniowych rajdów przygodowych*** o bardzo podobnych jak powyżej doznaniach. Któryś kolejny dzień zawodów i uczestników dopada tak zwany sleepmonster: mają halucynacje, zasypiają idąc. Bywa, że jadą na rowerze i w trakcie tej czynności zasypiają wjeżdżając do rowu. Niesamowite.


Jak widać z powyższego cytatu podobne przygody mają też żołnierze jednostek specjalnych.


Historia całej niefortunnej operacji też jest bardzo ciekawa. Pokazuje jak trudnych wyborów muszą nieraz dokonywać ci ludzie i jakie czekają ich konsekwencje. Autor kierowany z jednej strony pobudkami chrześcijańskimi a z drugiej strachem przed procesem w decydującym momencie podjął decyzję taką, jaką podjął co pośrednio przyczyniło się do śmierci jego trzech kompanów. Odnoszę wrażenie, że ta książka jest jakby pośmietrym epitafium lub laurką - rodzajem podziękowania a jednocześnie sposobem na upamiętnienie kolegów, za których śmierć autor czuje się winny. Trudno mi się postawić w jego sytuacji, ale myślę, że choć Luttrell na łamach książki żałuje podjętej decyzji to postąpił właściwie. Sam będąc wtedy na jego miejscu chyba zrobiłbym to samo. Błąd polegał na tym, że po wykryciu stanowiska nadal w nim zostali. Powinni byli brać nogi za pas i wiać stamtąd w podskokach. Wiem, że piszę zagadkami, ale nie mam tu zamiaru opisywać całego zdarzenia ani też pisać recenzji książki. Kto ją przeczytał będzie wiedział o czym piszę.


W każdym razie ciekawa lektura.


* M. Luttrell, P. Robinson, Przetrwałem Afganistan, przekład Magdalena Rusak, Zielonka 2010.


** Tamże, s. 139, 143-144.


*** Sport zespołowy gdzie na zmianę się biegnie, jedzie na rolkach lub rowerem, wspina, wiosłuje – wszystko przez kilka dni i setki kilometrów. Śpi się przy tym godzinę, dwie na dobę. Taki masochizm na życzenie, za który trzeba jeszcze słono zapłacić.


2 komentarze:

Maki pisze...

Ja miałem halucynacje na pierwszej setce. To był naprawdę zimny i śnieżny skorpion. W środku lasu widziałem szopki świąteczne, znaki drogowe, i dużo czaszek.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

:))