Jazda bez trzymanki
Start sztafety |
Cały mój tegoroczny wyjazd do
Krynicy stał pod znakiem zapytania z powodu odległości i braku czasu. Traf
chciał, że tuż przed zawodami zmieniłem pracę i wróciłem do rodzimych Wisznic.
Kombinowałem jak tu dojechać na wieczór w góry skoro jeszcze w piątek do
południa prowadziłem lekcje. Myślałem już o wypożyczeniu samochodu z
wypożyczalni w Lublinie, ale ostatecznie udało mi się pożyczyć pojazd od
rodzinki. Przejechałem kilkaset kilometrów i dojechałem do biura zawodów w
Krynicy na 21:50. Do 22:00 miały być wydawane pakiety startowe więc zdążyłem na
styk. Następnego dnia o trzeciej w nocy zaplanowany był start. Do pobudki
pozostały 4 godziny. Skoczyłem jeszcze na smażone pierogi do gospody, w której
byliśmy ze znajomymi dwa lata temu, potem po zakupy do nocnego i w końcu na
nocleg do MOSiR-u. Byłem tak zmęczony, że nawet nie rozpakowałem pakietu
startowego. Czym prędzej położyłem się spać. Sen był ciężki. Śniły mi się
jakieś koszmary. Miałem ich po dziurki w nosie, więc wstałem w miarę sprawnie.
Dalsze przygotowanie do biegu szło jednak opornie. Gdy wlałem już wodę do
bukłaka okazało się, że czyszcząc rurkę przed wyjazdem zdjąłem ustnik i
zostawiłem go w domu. Bukłak był bezużyteczny. Rad nie rad spakowałem do
plecaka picie w 4 plastikowych butelkach. Fatalnie wyglądała też sprawa
przepaków. Mogliśmy pozostawić w kilku miejscach na trasie rzeczy na zmianę,
napoje bądź żywność. Tak się guzdrałem nad ranem, że owych przepaków nie
zdążyłem przygotować. Kilkanaście minut przed godziną startu byłem jeszcze w
proszku. Jakiś zupełnie mi nieznany dziadek, który spał obok zaczął mnie w
końcu poganiać ostrzegając, że nie zdążę. Zostawiłem te wszystkie worki od
przepaków całkowicie z nich rezygnując. Potruchtałem do pobliskiego miejsca
startu na deptaku w Krynicy. Gdy tam dobiegłem zostało jeszcze 7 minut.
Na co mogłem liczyć
Bieg na 100 kilometrów po górach
w okolicach Krynicy organizowany był już po raz trzeci. Startowałem w pierwszej
edycji Biegu Siedmiu Dolin dwa lata temu. Na 65 osób, które wystartowały byłem
8. Było to ostatnie miejsce nagrodowe, można powiedzieć ostatni stopień bardzo
pojemnego podium. Wygrałem wtedy całe 500 zł, zwrócił mi się przejazd i jeszcze
zostało na buty. Były to świetne zawody a jednocześnie przeprowadzone w
trudnych warunkach. Najpierw mgła, w której część zawodników pogubiła trasę,
potem deszcz i w konsekwencji tony błota na szlakach. Osiągnąłem czas 12:49.
Adam Długosz (zwycięzca) przybiegł w 11:17. Wtedy wydawało nam się, że to
świetny czas. W następnej edycji z przed roku w Biegu Siedmiu Dolin nie wystartowałem,
choć byłem na liście startowej. Kilka tygodni przed startem, na Rajdzie
Konwalii dopadła mnie rwa kulszowa. Wyeliminowało mnie to z treningów i
poważniejszych startów na jakieś dwa miesiące. W każdym razie pod moją
nieobecność na krynickim ultramaratonie działy się ciekawe rzeczy. Przyjechało
spore grono naprawdę mocnych ultrasów. Nagrody za pierwsze miejsca były wysokie,
więc było o co walczyć. Do tego dopisała pogoda. Rekord trasy został wyśrubowany
przez zwycięzcę (Jan Wydra) do wyniku 9:45. Wow! Złamał 10 godzin. Wtedy,
podobnie jak przed rokiem także wydawało nam się, że to świetny czas. W tym
roku zapisałem się znowu. Po raz trzeci. Liczba zgłoszonych kilkakrotnie wyższa
niż podczas pierwszej edycji (ponad 300 osób) oraz mocne nazwiska groziły nowym
rekordem trasy. Patrząc jak dosłownie w oczach podnosi się poziom rywalizacji w
Krynicy byłem raczej świadom swojego miejsca w szeregu. Walka zapowiadała się
bardzo ciężka. Na ścisłą czołówkę liczyć nawet nie śmiałem, ale okolice 8-12
miejsca, przy odrobinie szczęścia wydawały się w zasięgu. Miałem nadzieję, na
zajęcie przynajmniej ostatniego miejsca na długim pudle (dwunastego), co dałoby
mi rzadką w tym hobby okazję do podreperowania budżetu (za ostatnie na pudle,
12 miejsce przewidziano nagrodę w wysokości 1500 zł. Na każde kolejne miejsce
wyżej kilkaset złotych więcej). Prognozowanie miejsca było oczywiście
przedstartowym gdybaniem, którego raczej nie lubię. Na liście startowej było
pełno nazwisk, które nic mi nie mówiły. Mogli wśród nich być bardzo mocni biegacze,
o których nawet nie słyszałem. Czymś bardziej konkretnym był czas. Mój wynik z
przed dwóch lat z dzisiejszego punktu widzenia był bardzo taki sobie.
Zdecydowanie domagał się poprawy. Kolejna sprawa, która na pewno liczyła się,
gdy jechałem do Krynicy to możliwość sprawdzenia się. Czasem zdarza mi się
zajmować miejsce na pudle, ale cóż to za sztuka być trzecim skoro na zawody
dojechało tylko trzech mocnych zawodników? Krynica to zupełnie inna para
kaloszy. Tu zdecydowanie jest się z kim pościgać i można obiektywnie porównać
swoją moc na tle innych. Na co zatem liczyłem jadąc na trzecią edycję Biegu
Siedmiu Dolin? Na poprawę czasu, jedno z ostatnich miejsc na podium,
podreperowanie budżetu i ostre ścigańsko z najlepszymi w naszym regionie. A
piękne widoki i przygoda? Zapyta ktoś. Owszem, owszem. To tak oczywiste, że
nawet o tym nie wspominam.
Bieg – 95% według planu
Początek pobiegłem standardowo
jak na mnie, czyli spokojnie. Po drodze prowadziłem luźne rozmowy z napotkanymi
kolegami i psychicznie odpoczywałem, przed zbliżającym się wysiłkiem. Niedaleko
od startu zaczęliśmy się wspinać. Było jeszcze zupełnie ciemno i dosyć chłodno.
W tym momencie starałem się już wskoczyć we właściwy rytm pracy, dostosować
tempo do panujących warunków. Ciekawiło mnie, że niektórzy biegacze mieli
zupełnie różną ode mnie taktykę. Mijałem się na przykład kilkakrotnie z pewnym
starszym uczestnikiem biegu. Miał on wszędzie takie same tempo: było stromo pod
górę – lekko truchtał; było płasko lub z górki – truchtał tak samo wolno jak
pod górę. Nigdy nie widziałem, by gdzieś przeszedł w marsz. Oryginalna taktyka,
ciekawe jak mu się sprawdziła.
Gdy wbiegliśmy na grań i
posuwaliśmy się w stronę Hali Łabowskiej (22 kilometr) biegliśmy już w dużo
bardziej rozciągniętym szeregu. Widziałem przed sobą jednego, czasem dwóch
zawodników. Mgły utrudniającej orientację tym razem nie było. Przez część tego
odcinka miałem dodatkowe oświetlenie gdyż przez dłuższy czas jechał za mną
quad. Z jednej strony jego światła dawały lepszy widok na nierówności terenu, z
drugiej bałem się wywrotki i wpadnięcia pod koła nadjeżdżającego pojazdu. Na
szczęście nic takiego nie nastąpiło. Na punkcie odżywczym na Hali Łabowskiej
nie spędziłem nawet kilkunastu sekund. Miałem jeszcze sporo zaopatrzenia ze
sobą, więc wypiłem zdaje się kubeczek napoju i ruszyłem w drogę. Byłem nawet
tak zaaferowany parciem do przodu, że po dwudziestu metrach zacząłem się
zastanawiać, czy zeskanowano mi chipa. Chciałem nawet wracać, ale biegnący tuż
za mną kolega uspokoił, że wszystko jest OK i polecieliśmy dalej.
Na zbiegu do Rytra (33 kilometr)
zaczynało świtać. Trasa w tym miejscu była czasem mocno techniczna i w półmroku
wymagająca dużej uwagi. Szczęśliwie buty trzymały dobrze i żadnej wywrotki nie
zaliczyłem. Na szlaku stała Pani fotograf, od której dowiedziałem się, że
biegnę sporo poza pierwszą trzydziestką. Daleko. Niedługo potem dogonił mnie
Maciej Więcek. Normalnie byłby dużo przede mną, ale że miał po drodze różne
przygody i był tydzień po 24-godzinnym rogainingu w górach to w Krynicy biegł
poza ścisłą czołówką. Razem dobiegliśmy do punktu kontrolnego w Rytrze gdzie
choć nie miałem zostawionego worka przepakowego wyprosiłem obsługę, by
przechowała latarki-czołówki: moje dwie i jedną Macieja. Ludzie na punkcie
załatwili sprawę szybko stąd mogłem ponownie w bardzo krótkim czasie wyruszyć
na trasę.
Kolejny etap to przede wszystkim
podejście do schroniska na Hali Przehyba (45 kilometr), potem bieg grzbietem
przez Radziejową (1262 m. n.p.m.) i zbieg do Piwnicznej-Zdroju (66 kilometr). Z
tej części najbardziej bałem się tego stromego podejścia, tuż za Rytrem.
Pamiętam, że dwa lata wcześniej to na nim bardzo spuchłem i musiałem regularnie
przystawać dla złapania oddechu. Wyprzedził mnie wtedy Jan Michałowski. Tym
razem czułem się znacznie lepiej i to ja wyprzedzałem innych. W międzyczasie
trochę popsuła się pogoda. Zaczęło padać. Gdzieniegdzie powstało błoto lecz
szlaki w lesie pozostawały raczej suche. Na dobiegu do schroniska na Hali
Przehyba należało zrobić „agrafkę” – dobiegało się do punktu a następnie przez
jakiś czas wracało tą samą drogą. Była okazja podejrzeć, kto i jak daleko jest
przede mną. Ku mojej uciesze okazało się, że biegnie przede mną kilka osób i są
całkiem nie daleko. Na punkcie zeskanowano mi chipa i chyba nawet nie wziąłem
niczego do picia. Byłem zaaferowany informacją, jaką usłyszałem od obsługi.
Ponoć prowadził jakiś Węgier. A niech to! Czyżby to ten mocny Węgier, który
kończy w pierwszej dziesiątce UTMB? Przypuszczalnie. Nowinami o prowadzeniu
Węgra podzieliłem się w biegu z Maciejem, który podążał niedaleko za mną.
Czułem się w tym momencie trochę jak uczestnik i kibic jednocześnie. Starałem
się w miarę sprawnie przebierać nogami a równocześnie myślałem, jakim wynikiem
zakończy się starcie pomiędzy polską czołówką ultra a mocnym Węgrem. W drodze
do Piwnicznej forma ciągle mi dopisywała. Wyprzedziłem kolejne kilka osób przesuwając
się w klasyfikacji.
Kolejny etap to bieg przez
Łomnicę Zdrój do Wierchomli Małej. Z perspektywy czasu, gdy piszę tę relację miesiąc
po wydarzeniach niewiele z tego odcinka pamiętam. Wiem, że po raz kolejny punkt
kontrolny w Piwnicznej opuściłem szybko zostawiając w nim kilku uczestników, dzięki
czemu znowu podskoczyłem w klasyfikacji. Dalsze kilometry pokonałem w dobrym
humorze zagadując lokalsów i wyprzedzając innych zawodników. Punkt w Wierchomli
Małej (77 kilometr) opuściłem pośpiesznie czując na plecach oddech konkurentów.
Tuż za Wierchomlą znajdował się jeden z trudniejszych etapów biegu: przeklinane
przez wszystkich podejście pod wyciąg narciarski. Bałem się go trochę, ale
poszedł w miarę bezboleśnie. Energii do sprawnego podchodzenia dodawał mi widok
dwóch innych zawodników przede mną. Byli tak blisko! Na wierzchołku czy też
później na zbiegu – pamięć już mnie zawodzi - wyprzedziłem jednego, potem
drugiego. Tym drugim był Jacek Michulec z Żywca, biegacz, który wygrał trasę 80
km „Chudego Wawrzyńca” dokładając mi ponad godzinę. Tym razem Go dogoniłem, co
znacznie mnie podbudowało. Wskoczyłem na 10 miejsce w klasyfikacji, nie na
długo jednak. Kilka kroków przed punktem kontrolnym w Szczawniku Jacek
mobilizowany przez jakiegoś kibica-zaklinacza wziął się do roboty. Wyprzedził
mnie i powoli acz konsekwentnie zaczął truchtać pod ostatni dłuższy a bardzo
łagodny podbieg – do schroniska Bacówka nad Wierchomlą. Podbieg ten, długi na
jakieś 5 km jest owymi 5 procentami planu, którego nie udało mi się
zrealizować. Założenie przedstartowe było takie, że będę tak gospodarował siłami
by ten bardzo łagodny podbieg przytruchtać. Moje plany zweryfikowała wyścigowa
rzeczywistość. Nie dałem rady przebiec tego odcinka. Próbowałem jeszcze przez
jakiś czas nadążyć za Jackiem, ale stopniowo coraz bardziej zostawałem w tyle.
Czasem trochę podbiegałem, ale głównie szedłem. Oglądałem się nerwowo do tyłu
ile osób mnie za chwilę „pożre”. Okazało się, że oprócz Jacka na odcinku do
Bacówki „pożarły” mnie jeszcze 2 osoby. Tomek Kobos, młody, bo 24-letni, ale
silny biegacz oraz inny młody chłopak. W tym drugim przypadku udało mi się
jednak odzyskać straconą pozycję, dzięki czemu na tym kryzysowym dla mnie
odcinku ze Szczawnika do Bacówki nad Wierchomlą straciłem 2 pozycje spadając na
12 miejsce. Wybiegając z ostatniego punktu kontrolnego, nieco wypoczęty po
kilkukilometrowym marszu postanowiłem bronić zajmowanej pozycji jak lew.
Końcówka była nerwowa, ale
przebiegła na szczęście bez większych atrakcji. Najpierw było lekkie podejście
potem długi, najczęściej łagodny zbieg do Krynicy. Oglądałem się, co chwila czy
ktoś mnie nie dochodzi, biegłem wypoczęty znowu w dobrej formie. Na końcu
zacząłem nawet mocniej przyciskać licząc, że a nóż dogonię Tomka lub Jacka.
Jednak nic z tego. Widok ogrodzenia, obok którego przebiegaliśmy na zbiegu obwieścił
mi, że meta jest tuż, tuż. Wybiegłem szczęśliwy na ulicę, odrzuciłem butelki z
piciem, teraz już do niczego nie potrzebne i pogrzałem w stronę nieodległej
mety. Wbiegałem do niej po deptaku obsadzonym przez kibiców. Pozdrawiałem ich,
kłaniałem się, wygłupiałem. Nie byłem nawet świadomy, że 40 sekund za mną
biegnie kolejny biegacz. Wpadłem na metę z czasem 10:48:08, Miejsce 12 w
kategorii OPEN, 12 wśród mężczyzn i 10 wśród Polaków. Pierwsza dwunastka
przedstawia się następująco:
1. Csaba Neneth 08:51:10
HUN
2. Marcin Świerc 08:55:09
POL
3. Jan Wydra 09:35:46 POL
4. Jakub Wolski 09:53:22 POL
5. Adam Długosz 10:04:43 POL
6. Gediminas Grinius 10:10:05 LTU
7. Tamas Juhasz Karlovitz 10:27:34 POL
8. Tomasz Kłodnicki 10:28:25 POL
9. Marcin Rembiasz 10:34:38 POL
10. Jacek Michulec 10:41:24 POL
11. Tomasz Kobos 10:46:32 POL
12. Paweł Pakuła 10:48:08 POL
Wśród kobiet wygrała Ewa Majer z
czasem 11:59:01. Druga była Irina Safranova z Rosji (12:25:20), trzecia
Agnieszka Malinowska–Sypek (12:43:18). Ogólnie trasę 100 km ukończyło 293
osoby. Wśród nich było 19 kobiet.
Podsumowanie
Tegoroczny Bieg Siedmiu Dolin potwierdził
swoją renomę świetnej imprezy. Organizacja była bez zarzutu, oznaczenie trasy
też. Pogoda była całkiem dobra, prawie idealna na długodystansowe ściganie. Niewielki
deszczyk padał krótko i nie zdążył porządnie rozmoczyć szlaków. Frekwencja
znowu była wyższa niż poprzednio, także poziom sportowy czołówki znacznie
wzrósł. Nie prowadziłem kwerendy, ale chyba po raz pierwszy na polskie zawody w
górskim ultra przyjechał ktoś ze ścisłej, światowej czołówki. Wynik zwycięzcy
poniżej 9 godzin robi wrażenie, choć moim zdaniem jest on do poprawy, nawet
przez samego autora. Trzeba pamiętać, że Węgier nie pobiegł na 100 %
możliwości, bo tydzień wcześniej zrobił skrócone UTMB, co z pewnością
pozostawiło ślady w jego nogach. Po drugie biegł przez większość trasy na czele
i w zasadzie nie miał motywacji, by kogoś ścigać. Przypuszczam, że tegoroczny
zwycięzca mógłby w optymalnych warunkach złamać 8:30. Czy da się zejść jeszcze
niżej? Można z gdybaniem posunąć się dalej i prognozować, co by było, gdyby do
Krynicy przyjechał kiedyś jakiś Iker Carrera.
W każdym razie z roku na rok
poziom Biegu Siedmiu Dolin znacznie się podnosi. Nie odkryję Ameryki, jeśli
napiszę, że oprócz dobrej organizacji pierwszorzędną rolę odgrywają w tym
wysokie nagrody finansowe, które skutecznie ściągają na festiwal najlepszych
biegaczy z kraju oraz mocnych zawodników z zagranicy. Z tego co się dosyć
mgliście orientuję, w europejskich ultradystansowych biegach górskich wysokie
nagrody wcale nie są normą. Pozwala to snuć przypuszczenia, że w przyszłym roku
mocnych gości z za granicy może być więcej. To dobrze. Przyjazd cyborgów
światowej klasy powinien podziałać inspirująco; pokazać możliwym to, co wydaje się
być niemożliwe.
Jak się zapatruję na mój wynik i
mój start? Ogólnie - jestem zadowolony. Miejsce mogłoby być wyższe; przyznam,
że marzyła mi się pierwsza dziesiątka. Nie udało się, trudno. W każdym razie
było blisko. Zabrakło kilku minut, a może kilku kropel silnej woli by zacisnąć
zęby i walczyć mocniej na końcówce. Nie ma co już tego drążyć. Trzeba się
cieszyć z dwunastego miejsca, gdyż w jego okolicach było całkiem tłoczno.
Jedenasty przybiegł 1,5 minuty przede mną, trzynasty 45 sekund po mnie.
Niewiele brakowało a nie załapałbym się do pierwszej dwunastki. Znacznie
bardziej niż z miejsca cieszę się z czasu, który osiągnąłem. Nie jest to jakiś
czas graniczny jak 10:00:09 na Chudym Wawrzyńcu. Te 10:48:08 to jak na mnie
dobry wynik; taki, na jaki mnie aktualnie stać i taki, który dał mi poprawę
życiówki o 2 godziny. Przy okazji porównywania stosunku czasu do miejsca można
się zastanowić: skoro dwa lata temu z czasem 12:49 byłem ósmy, w tym roku z
czasem 10:48 byłem 12-ty to jakie miejsce zapewni podobny czas w edycji A.D.
2013? Czy złamanie 11 godzin zapewni miejsce w pierwszej dwudziestce? Ha! Patrząc
na rosnącą w geometrycznym tempie konkurencję i coroczne śrubowanie wyników obawiam
się, że może być problem.
Swoją relację zakończę inaczej niż zwykle złotą myślą - poradą, którą kilka lat temu wyczytałem na pewnym rajdowym
forum:
„Trzeba świczyć
wiency!” ;)
P.S. Poniżej kilka zdjęć ze Skansenu Archeologicznego "Karpacka Troja" w Trzcinicy. Wstąpiłem do niego wracając z Biegu Siedmiu Dolin.
3 komentarze:
100 km po górach, a jak się czyta relację to (poza tym jednym podbiegiem) można by uznać, że było łatwo;)
A w jakich biegłeś butach?
Biegłem w butach Columbia Ravenous Lite, tych samych, w których pokonałem Chudego Wawrzyńca a wcześniej Transjurę. Więcej o tym, jak te buty się sprawdziły jest w moim teście na bieganie.pl i w komentarzach pod nim:
http://bieganie.pl/?show=1&cat=20&id=4265
Czy na B7D było łatwo? Zastanawiam się co odpowiedzieć. To długi dystans i góry ale ja już nawet się nie zastanawiam czy jest ciężko. Nigdzie w tym biegu, może poza ostatnim podbiegiem żadnych dramatycznych przeżyć nie miałem. Napiszę tu nieskromnie, że jestem już chyba na tyle doświadczony i wytrenowany w podobnych biegach, że raczej nie doprowadzam się do stanu "umierania" (to raczej cecha debiutantów). Stąd z takiego biegu jak B7D pamiętam raczej rywalizację, ciekawą trasę, adrenalinę, warunki pogodowe. Względna "ciężkość" biegu ultra jest tak oczywista, że aż przestaje być zauważalna.
Gdybym pojechał na coś cięższego niż B7D, coś do czego nie jestem przygotowany (Badwater Ultramarathon na przykład) - wtedy bardziej bym się skupił na ciężkości.
Prześlij komentarz