środa, 1 maja 2013

Bieg 12 – godzinny w Rudzie Śląskiej. Nieudany debiut


Miasto

Przyjeżdżając do Rudy Śląskiej nie zdawałem sobie sprawy, że miasto to ma zaledwie kilkadziesiąt lat. Powstało w 1959 roku z połączenia miast Nowy Bytom i Ruda. Oczywiście osadnictwo kwitło tu od bardzo dawna. W średniowieczu istniała wieś Ruda; w epoce nowożytnej i w XIX wieku region położony w centrum Górnego Śląska rozwijał się głównie w oparciu o wydobycie rudy żelaza i kopalnie węgla kamiennego. Na mnie, jako osobie z lesistego i bagnistego Polesia, gdzie przemysłu jest jak na lekarstwo taki industrialny krajobraz robi spore wrażenie. Patrząc na tę całą przemysłową infrastrukturę, na te charakterystyczne robotnicze osiedla złożone ze starych domów z czerwonej cegły zwane familokami miałem zaraz przed oczami podręcznikowe historie z II połowy XIX wieku opowiadające o dzieciach pracujących w kopalniach po kilkanaście godzin. I jeszcze „Łysek z pokładu Idy”. Brrrr.., ja jestem „chłop z lasu”. Takie krajobrazy mnie przygnębiają. Lubię mieszkańców Śląska; cenię to, że w plebiscycie z 1921 roku większość ówczesnych mieszkańców Rudy opowiedziała się za przynależnością do Polski, ale na pewno nie chciałbym tu mieszkać. Wolę drewniane chałupy, lasy pełne grzybów oraz pola z przydrożnymi kapliczkami i wiatrakami.

Bieg

W tym roku przypadła jubileuszowa, piętnasta edycja biegu 12h w Rudzie Śląskiej. Pętla, po której miało biegać 72 biegaczy miała długość 1309 metrów (atest PZLA). Wytyczona została w dzielnicy Nowy Bytom, z licznymi zakrętami pomiędzy Urzędem Miasta a Miejskim Ośrodkiem Sportu i Rekreacji, gdzie mieściło się biuro zawodów. Podłożem był w większości asfalt, czasem miejski chodnik. Teren lekko pofałdowany. Start przewidziany został na sobotę o 7 rano. Przed rozpoczęciem biegu organizator imprezy, doświadczony ultramaratończyk August Jakubik powitał zebranych i przedstawił faworytów. Wymienił między innymi dwukrotnego zwycięzcę biegu 12h w Rudzie Śląskiej Ireneusza Czapigę, mistrza Polski w biegu 24h z 2010 roku Adama Jagiełę, oraz rekordzistkę Polski w biegu 12h i 24h Aleksandrę Niwińską.

Wystartowaliśmy tuż po 7 rano. Było pochmurno, ale ciepło i dosyć parno. Trasa poprowadzona w otoczeniu budynków zapewniała osłonę od wiatru. Silniejsze powiewy można było zwykle odczuć przebiegając przez rynek naprzeciw kościoła (boski wiatr?). Pierwsze dwa okrążenia zrobiłem z aparatem bardzo lekkim truchtem. Pagórkowata trasa z dwoma wyraźnymi podbiegami na ulicy Objazdowej i Markowej początkowo trochę mnie przestraszyła, ale potem postanowiłem pomimo wszystko trzymać się założonego tempa w okolicach 5 minut na kilometr. Lekko przyśpieszyłem i robiłem pętelki po 6:30-6:45, w porywach po 6:15. Na podbiegach profilaktycznie lekko zwalniałem. Szybko zauważyłem zaletę biegu czasowego na niewielkiej pętli: dobrze widać, jak szybko biegnie konkurencja i w jakiej jest formie. W pierwszych godzinach widziałem wyraźnie, że czołówka trzyma tempo podobne do mojego, w okolicach 6:30 na pętelce. Po 2 godzinach miałem nabieganie 23 kilometry i plasowałem się na 5 miejscu. Prowadzący wyprzedzali mnie o kilkaset metrów. Nieraz straciłem trochę więcej czasu w punkcie odżywczym na Hallera gdzie można było poczęstować się jedzeniem (kanapki z dżemem lub wędliną, banany, czekolada, ciastka, suszone morele, plastry wędliny, pomarańcze) i napojami (woda, isostar, herbata, cola, sok, kawa). Muszę przyznać, że punkt odżywiania był bardzo dobrze zaopatrzony. Zaraz za punktem stały dwie miski z gąbkami i chłodną wodą oraz dwa stoły do masażu z młodymi, niebrzydkimi i chętnymi do masowania studentkami (czynne zdaje się od 5 godziny biegu). Po przeciwnej stronie, pod namiotem każdy z biegaczy miał swoje krzesełko, przy którym mógł zostawić potrzebne rzeczy: buty i ubranie na zmianę, własną żywność, napoje itp. Wybiegając z punktu odżywczego mijaliśmy jeszcze dwa niezbędne, niebieskie przybytki (toalety) i wybiegaliśmy w stronę rynku. Tam znajdowała się taśma pomiarowa licząca każdemu pokonane okrążenia, monitor, na którym każdy mógł zobaczyć, jaki dystans przebiegł oraz stanowisko komentatora. Organizacyjnie wszystko wyglądało na dobrze dopracowane.

Plan trasy
Niestety dopracowane nie było moje przygotowanie. Nie wiem, co się stało, ale gdzieś przed końcem trzeciej godziny biegu zacząłem słabnąć. Pojawił się jakiś płytki oddech, lekkie bóle w okolicach klatki piersiowej, przepony. Kurka wodna, co się dzieje?! Niecałe trzy godziny, lajtowe tempo a ja już wymiękam? Jest to jeden z pierwszych gorących dni (około 20ºC), parno, duszno. Może to przez to? A może przesilenie wiosenne? Przed startem obżarłem się naleśnikami z dżemem i ze śmietaną. Zawsze mi służyły, ale może tym razem zadziałały odwrotnie? Może coś z tego, co pochwyciłem ze stołu z punktu odżywczego mi nie posłużyło? A może jestem niedotrenowany? Ostatni raz przekroczyłem 400 km miesięcznego wybiegania w sierpniu 2012. Od jakiegoś czasu zmagam się z lekkimi kontuzjami, które rozbijają mi plany treningowe. Może tu jest przyczyna? A może odwrotnie - może przetrenowanie? W niedzielę i poniedziałek (6 i 5 dni przed startem) pocisnąłem dwa mocniejsze treningi. Może się nie zregenerowałem? A może po prostu to ciężkie, śląskie powietrze mi nie służy? Nie wiem. W każdym razie efekt był taki, że zacząłem przechodzić w marsz. Początkowo tylko na podbiegach i przy punkcie odżywczym, później też na płaskim. Widziałem jak ucieka mi czołówka, zaczęły się duble. Słabłem przez kolejne dwie godziny. Na uszy wrzuciłem odtwarzacz mp3 z audiobookiem o czarnych dziurach. W takiej „czarnej dziurze” właśnie się znajdowałem. Po 4 godzinach z wynikiem 41 km spadłem na 19 miejsce. Czołówka wyprzedzała mnie w tym momencie o 7 kilometrów. Jeden z kolegów zauważył mój kryzys i litościwie poczęstował mnie aspiryną, która ponoć rozrzedza krew. Rzeczywiście trochę jakby pomogło, wróciłem do biegania, włączyłem piosenkowe techno z ostatniej składanki Kompaktu. Dobry efekt był niestety krótkotrwały. Po jakiejś godzinie znowu osłabłem i znowu zacząłem maszerować. Po 7 godzinach z wynikiem 68 km byłem 26. Czołówka miała już 82 km, czternaście kilometrów przewagi. Walka w czubie była już dla mnie zakończona. Zastanawiałem się czy nie zejść z trasy, ale stwierdziłem, że muszę skończyć z tym schodzeniem i przynajmniej ukończyć zawody. Trzeba było mieć minimum 80 km by być sklasyfikowanym, więc przeszedłem jeszcze 10 kilometrów poczym po około 9 godzinach, gdy miałem nakręcone 81 km udałem się na masaż i przysiadłem na swoim krzesełku czytając książkę.

Zakończenie

Ostatnie kilkanaście minut biegu było żywe i emocjonujące. Ci, co niezagrożeni prowadzili już teraz wiwatowali podnosząc w biegu ręce do góry. Inni, którzy kręcili życiówki także cieszyli się i walczyli do ostatnich metrów. Ci, którzy jak ja przestali już biegać oraz nieliczni kibice zaczęli raźniej oklaskiwać biegających od prawie 12 godzin zawodników. Minęły ostatnie minuty, rozległ się gwizdek sędziów i biegnący zatrzymali się. Część bardzo wyczerpanych zaraz położyła się na asfalcie. Należało poczekać aż sędziowie każdemu zawodnikowi domierzą dodatkowe metry z ostatniej pętli. Zwycięzcą już po raz trzeci na tej imprezie został górnik z Kopalni Węgla Kamiennego „Wujek” Ireneusz Czapiga. Osiągnął wynik 135 km. Drugi przybiegł Adam Jagieła (134 km), trzeci był filigranowy Przemysław Basa (129 km). Wśród kobiet triumfowała faworytka: Aleksandra Niwińska. Przebiegła 125 km i była na 5 miejscu open. Sam z wynikiem 81 km 885 m byłem 55 zawodnikiem  na 72 startujących. Na marginesie dodam, że cała czołówka to ludzie ze Śląska a rekord Polski w biegu 12h należy do Macieja Cieplaka, który w 2004 roku pobiegł 144 km. Po zakończeniu udaliśmy się pod prysznice w MOSIRze a następnie na posiłek połączony z wręczeniem nagród. Finałowa ceremonia była zorganizowana bardzo wystawnie. Stoły na hali MOSIRu ustawione w podkowę wokół podium nakryte były białym obrusem. Jakieś panie zaraz przynosiły nam obiad a potem nawet piwo się znalazło. Tak to wszystko elegancko zorganizowano, prawie jak na skromnym weselu. Aż się dziwnie czułem nie będąc w garniturze. Po posiłku, w obecności przedstawicieli miejscowych władz nastąpiła dekoracja najlepszych oraz wręczenie medali i dyplomów wszystkim, którzy ukończyli. 

Bieg był bardzo dobrze zorganizowany, ale ze swojego rezultatu zadowolony nie jestem. Nie tak miało być. Planowałem przebiec jeden raz taki bieg 12-godzinny, zobaczyć jak to jest i zaliczyć przyzwoity wynik (minimum 120 km). Bieganie po krótkich, asfaltowych pętlach w środku miasta mnie nie ekscytuje. Wydaje się zwyczajnie nudne. Planowałem zrobić to tylko jeden raz. Teraz jednak, gdy mi tak sromotnie nie wyszło pałam chęcią rewanżu i kto wie, może jeszcze kiedyś skuszę się na podobne zawody.

Za rok bieg 12-godzinny w Rudzie Śląskiej ma mieć ponownie rangę mistrzostw Polski w biegu 12h.


Użyty sprzęt:

Buty Hoka One One Stinson Evo B
Skarpety sportowe Motive
Bokserki Craft Zero Extreme Boxer
Legginsy ¾ Columbia Speed Trek Capri
Koszulka Columbia Trail Pro II Crew
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap

5 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Podziwiam taki dystans. Paweł to Ty z plecakiem biegasz przez Studziankę?rozgrzewałem się to ktoś biegł koło mnie tak po 18 od Dokudowa polną drogą do Studzianki. Zdecydowałem się na I Maraton Lubelski
ŁUKAs

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Łukasz, tak, to ja - akurat kończyłem długie wybieganie. Maraton w Lublinie? Świetnie! Ja chyba pobiegnę półmaraton Świdnik-Lublin tydzień wcześniej. Nie wiesz jaka tam jest trasa? Pagórki? Bo profilu na stronie nie ma..

Anonimowy pisze...

Nie wiem, nie biegałem i nie znam tej trasy.
Przebiegałeś koło mnie-przed lasem od strony Dokudowa.
Próbuję się budować na maraton lubelski. Przesadziłem trochę bo zrobiłem 26 km a po dniu przerwy 22 km i nie mogę się zregenerować.
ŁUKas

Emilas pisze...

Na samą myśl o takim bieganiu pętelek przez choćby i 3 godziny człowiek już czuję się zmęczony... i to jeszcze w tak przemysłowym mieście (sama nazwa miasta powoduje, że mam przed oczami kominy i fabryki). Stąd chyba tak zaszaleli z tym poczęstunkiem etc, by ludzie za rok przyjechali (to trochę tak jak z pielgrzymkami - zawsze sobie człowiek obiecuje, że za rok nie pójdzie, bo że to droga przez męke to mało powiedziane, a po roku już się nie pamięta tych pęcherzy, braku mycia, tylko dobrze wspomina postoje i poczęstunki w każdej wsi dla biednych strudzonych pielgrzymów i idzie znowu pełen zapału z pieśnią na ustach... ;)) I jeszcze ten "boski wiatr" pod kościołem... Nieźle się uśmiałam. :P Pozdrawiam.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Cześć Emila,

Jedzenie trochę umila katorgę ale to nie ono przyciąga. Są ludzie, którzy lubią dreptać godzinami w kółko. Dla mnie to też ciężkie, bez mp3 i jakiegoś wciągającego audiobooka chyba nie dałbym rady tego przebiec. A może? W każdym razie może jeszcze kiedyś spróbuję.