Spóźniony
Dzwoni budzik. Zaspanym wzrokiem spoglądam na zegarek. Jest 6 lipca, 4:30 rano. Jasna cholera! Za pół godziny rusza wyścig a ja jestem jeszcze w łóżku, kilkanaście kilometrów od linii startu. Źle ustawiłem zegarek. Zrywam się na równe nogi, pakuję prawie w biegu. Szczęście, że większość potrzebnych rzeczy przyszykowałem poprzedniego dnia. Życzliwy Szwajcar Gabriel, u którego goszczę podwozi mnie do Verbier. Droga wije się serpentynami pod górę na wysokość 1500 metrów n.p.m. Nadal panuje mrok, choć zza szczytów wyzierają już skrawki nadchodzącego dnia. W samochodzie dojadam spóźnione śniadanie co chwila nerwowo zerkając na zegarek. Docieramy do celu 10 minut po starcie. Zgodnie z moimi przewidywaniami poślizgu nie było, wszyscy już ruszyli, przy bramie startowej kręci się ledwie kilka osób. Żegnam się w pośpiechu z Gabrielem, lecę do organizatorów informując, że jestem spóźniony, ktoś skanuje mi chipa. Przekraczam bramę i ruszam na trasę ultradystansowego biegu górskiego Trail Verbier St. Bernard w wersji „the Boucle” (pętla). Jego dystans wynosi 110 km i jest to najdłuższy bieg górski, którego trasa poprowadzona jest w całości po terytorium Szwajcarii. Suma podejść sięga 7000 metrów, wysokość waha się od 700 do 2700 metrów n.p.m. Limit czasu na pokonanie trasy: 31 godzin. W tym roku podobnie jak w latach poprzednich startuje około 300 osób, głównie Szwajcarów i Francuzów. Tradycyjnie około 40% z nich nie dotrze do mety.
Początek
Trasa pierwszych dwóch kilometrów prowadzących po Verbier jest słabo oznaczona. Szczęśliwie pamiętam ją, bo startowałem tu już 2 lata temu. Ukończyłem wtedy wyścig na 42 pozycji z wynikiem 20 godzin i 19 minut. Dziś chciałbym ten wynik poprawić, ale - kurka wodna - jak będę miał resztę wyścigu taką jak początek to nic z tego poprawiania nie wyjdzie. Na razie biegnę na pamięć, do ronda, w lewo i w dół opustoszałą ulicą. Po kilkuset metrach dogania mnie samochód. To organizator. Zaprasza mnie do środka i podwozi jakieś kilometr dalej. Zatrzymujemy się, w oddali widzę już korowód światełek pnących się w półmroku pod górę. Wysiadam tuż za idącym na końcu człowiekiem zbierającym do plecaka chorągiewki znaczące trasę. Zaczyna się wyścig, teraz już naprawdę. Humor mam dobry, choć trochę mnie wkurza ten wąż ludzi, który trzeba mozolnie wyprzedzać. Z drugiej jednak strony może to i dobrze, bo dzięki temu nie przycisnę za mocno na początku i się nie zagotuję. Podchodzimy na Pierre Avoi (2400 m. n.p.m.), szczyt położony niedaleko Verbier. Pniemy się drogą wśród pastwisk, następnie trawersujemy stromy stok wśród lasu, potem znowu wychodzimy na otwartą przestrzeń, gdzie ścieżka prowadzi wśród skał i traw. Tu już do wyprzedzania się nie palę, bo po pierwsze obok zdarzają się przepaście, w które nie chciałbym spaść a po drugie trawa obok szlaku jest całkowicie mokra. Na ściganie, wymijanie będzie jeszcze dużo, dużo czasu i okazji. Pierwszy pagórek - a jakże - wchodzi łatwo. Na zbiegu zapijając polskiego „Kubusia” wypinam pierś i szczerzę zęby do aparatu. Jest fajnie. Teraz bardzo długi dwudziestokilometrowy zbieg do Sembrancher – z 2400 na 720 metrów n.p.m. Buty ubrałem ryzykowne, minimalistyczne, bez żadnej amortyzacji. Trochę „kłapią” o ziemię, gdy szybko zbiegam szutrową drogą, ale ogólnie dają radę. Wschodzi piękne słońce. Ależ się cieszę, że tu jestem, czego mi trzeba więcej? Robi się jeszcze przyjemniej, gdy po wyskoczeniu w bok, do leśnej toalety zostawiam tam kilogram „towaru”. No, teraz to już w ogóle mogę śmigać! Sznur zawodników znacznie się w międzyczasie rozciągnął. Niewielki i łagodny podbieg, który przerywa na moment długi zbieg pokonuję marszobiegiem zmieniając przy okazji ubranie na lżejsze. Będąc w dobrym humorze zagaduję innych zawodników. Obok mnie biegnie sympatyczny Anglik, który w tamtym roku wykręcił tu 20 godzin 47 minut. W którymś momencie bliskość innych zawodników ratuje mi skórę, bo biegnąc za jakimś biegaczem tak jak on mylę trasę. Na szczęście inni zauważają to i nas wołają. Dziękujemy sobie i lecimy dalej, nad rzekę, do Sembrancher. Pierwsze 27 kilometrów mamy za sobą. To już koniec przyjemnej fazy biegowej wycieczki; zaczyna się stopniowo narastające uczucie dyskomfortu.
W drodze na przełęcz
Jeszcze przed Sembrancher słońce zaczyna coraz mocniej przygrzewać. Czapkę z daszkiem moczę gdzie się da, a to w korytach, a to w źródełkach, a to w studzienkach. Na punkcie tracę minimum czasu: minuta – dwie i w drogę. Trasa zaczyna piąć się stromo pod górę w kierunku Champex (1473 m. n.p.m.). Zaczyna być ciężkawo. Podchodzę raźno, choć z zaciągniętym hamulcem – zarzynać się na tym etapie wyścigu byłoby czystą głupotą. Co jakiś czas mijam się z jakimś starszym biegaczem. Szybko zasuwa, mocny jest, pewnie jakiś stary górski wyga. Z Champex jest najpierw krótki zbieg a następnie łagodne podejście do La Fouly. Na punkcie ładuję płyny do pełna; pamiętam jak poprzednim razem skończyła mi się na tym odcinku woda tak, że w desperacji zapijałem „kałużankę”. Nie chcę ponownie tego doświadczać i tym razem błędu nie popełniam. W dobrej formie, choć już lekko podmęczony i podsuszony przez słońce dobiegam do La Fouly. To 50 kilometr trasy. Niby blisko połowa, ale dla mnie połowa jest na 60 kilometrze, na przełęczy Świętego Bernarda. Druga część trasy jest według mnie bardziej wymagająca stąd i półmetek przesuwam 10 kilometrów wyżej. Na punkcie odżywczym znowu staram się stracić jak najmniej czasu. Śpieszę się wyjść w górę w kierunku Col Fenetre (2698 m. n.p.m.). Wiem, że lekko nie będzie, ale im wyżej tym przynajmniej chłodniej. Podejście początkowo jest łagodne, z czasem staje się bardziej wymagające. Na tym etapie nie wiem czy z powodu braku sił, czy z powodu wysokości po raz pierwszy przystaję dla złapania oddechu. Czapkę regularnie zwilżam w strumieniach, przemywam rozgrzane ciało śniegiem, którego czapy zalegają jeszcze gdzieniegdzie przy szlaku. Początkowo nie ma go dużo, lecz z czasem im bliżej szczytu tym leży go więcej i więcej. W końcu wchodzimy na śnieżne pole. Jest początek lipca a my, zdyszani, zasapani brniemy mozolnie w spodenkach po śniegu w kierunku dużej przełęczy Świętego Bernarda położonej na granicy Szwajcarii i Włoch. Tu już regularnie i często urozmaicam marsz przystankami. Śniegu jest dużo, więcej niż zazwyczaj. Górskie jeziorka jeszcze nie rozmarzły, ich szmaragdowe tafle ledwie wystają spod śnieżnej pokrywy. O bieganiu w takich warunkach nie może być mowy. W końcu jest: namiot miejscowych ratowników górskich, potem trasa prowadzi w dół. Normalnie bym nią zbiegł, ale teraz cała jest pokryta grubą warstwą śniegu i stroma. Ma wyżłobione koryto prowadzące w dół niczym tor bobslejowy. Ani chybi – ktoś przede mną zjeżdżał tu na zadku i w tenże sposób wyżłobił ową rynnę. Siadam w nią i ja. Jadę. Ale super jest! Rewelacja! Mknę w dół zbocza konsumując nagrodę za niedawne wyczerpujące podejście. Oczy mam przy tym duże, bo z maksymalną uwagą śledzę wnętrze toru, po którym zjeżdżam. Przy całej tej beztroskiej radości pomimo wszystko trochę się boję, że trafię na wystający spod śniegu kamień, który z impetem wbije mi się pomiędzy pośladki. Bardzo bym nie chciał poczuć, jak to boli. Czarny scenariusz się nie sprawdza i zjazd kończę w stanie nienaruszonym. Dobiegam do przełęczy gdzie na punkcie odżywczym uzupełniam zapasy i ruszam w dalszą drogę.
Zdążyć przed zmierzchem
Od tego momentu po raz pierwszy zaczynam zwracać uwagę na to, kto za mną a kto przede mną. Jeszcze na punkcie zauważam zawodnika, który widząc mnie szybko się oddalił. Usiłuję go dogonić. Dosyć szybko biegnie po tych skałach, nie jest wcale łatwo. Dopiero, gdy pojawia się kolejne śnieżne pole on ostrożnie schodzi ja zaś tak jak poprzednio zjeżdżam na zadku po „bobslejowym” torze. Tym to łatwym sposobem w krótkim czasie przeskakuję 100 metrów przed konkurenta. Na następnych kilometrach mijam dosyć często innych zawodników, lecz nie są to zwykle ludzie z mojej trasy, ale z „the Traverse” – krótszej o połowę wersji biegu, która wystartowała z La Fouly. Mają numery startowe w innym kolorze stąd już na pierwszy rzut oka mogę rozpoznać, czy mijany zawodnik jest dla mnie konkurencją, czy nie.
Po zejściu z drugiej najwyższej góry, Col des Chevaux (2714 m. n.p.m.) zaczyna się długi, kilkunastokilometrowy zbieg do doliny. Szlak prowadzi wzdłuż strumienia wśród skał i traw, następnie obok sztucznego zbiornika ze szmaragdową wodą i dalej do miejscowości Bourg St Pierre (1632 m. n.p.m.). Jest już po południu, ale w dolinie nadal jest dosyć gorąco. Truchtam umiarkowanie zmęczony mając świadomość, że przede mną jeszcze dwie góry. Ta ostatnia jest szczególnie ważna, bo stroma i poprzednim razem podchodziłem ją bardzo wolno tracąc dużo czasu. Tym razem chcę zachować wystarczającą ilość sił by pokonać ją możliwie sprawnie. Tymczasem zbliża się Bourg St Pierre – duży przepak i miejsce, gdzie można zjeść porządny obiad. Zostawiłem tu lepiej amortyzowane buty, ale stopy mam w dobrym stanie, więc postanawiam biec dalej w tych, które mam na nogach. Na obiad się nie rozsiadam, będzie na to czas na mecie. Teraz tylko płyny do butelek, trochę jedzenia i w drogę. Było w dół to teraz - jak to w górach - musi być pod górę. Zaczyna się podejście na Cbne Mille (2480 m. n.p.m.), wierzchołek położony na 88 kilometrze trasy. Nazywam je „niekończącym się podejściem”, bo choć nie jest strome to dłuży się niemiłosiernie. Górska droga wije się łagodnie pod górę; wydaje się, że już się jest wysoko, już ponad strefą lasu, już tuż, tuż powinien być namiot sędziów a tymczasem za każdym zakrętem jest kolejny, za nim następny i następny. Po drodze robię regularne przystanki dla złapania oddechu, znowu poruszamy się częściowo po śnieżnych czapach. Szczęście, że woda spływa z nich obficie, można w niej umoczyć czapkę i ulżyć sobie w cierpieniu. Dobiegam w końcu do punktu kontrolnego: teraz długi zbieg to Lourtier 1400 metrów w dół, na wysokość 1074 m. n.p.m. Słabo to zbiegam, czasem przechodzę w marsz. Jest z górki, lecz jakoś nie mam tu sił. W końcu jest: Loutrier – ostatnia wioska przed Verbier. Zostało 10 kilometrów do mety. Słońce właśnie zaczyna zachodzić, łudzę się, że może jeszcze choć podejście zrobię bez latarki. Na punkcie spędzam chwilę: łyk napoju, jakieś ciastka i w górę.
Nie warto oszczędzać na sprzęcie
Z Lourtier na La Chaux to decydujące, najgorsze, najbardziej strome podejście – wznoszące się na dystansie 5 km z 1074 na 2200 m. n.p.m. Znam je dobrze z poprzedniego startu, dało mi się wtedy ostro we znaki. Teraz też wiem, że będzie ciężko. Już na jego początku łyka mnie konkurent: ostro zasuwa z kijkami pod górę, nie robi żadnych przerw. Nie mam z nim szans, nawet nie podejmuję walki. Na dalszych metrach idę mozolnie stromymi trawersami po leśnym zboczu. Razem ze mną ciężko dysząc podchodzi korowód innych zawodników. Na szczęście to ludzie z „the Traverse”. Ktoś patrzy na mój numer w innym kolorze zadziera kciuk do góry i mówi, że będzie „good position”. No nie wiem, słońce zaczyna zachodzić a jeszcze sporo do mety. Nie mam głowy przeliczać, jak długo już jestem na trasie. Po prostu napieram pod górę, byle bliżej Verbier. To już tylko kilka kilometrów. Nie jest lekko, bo znowu robię regularne przystanki dla złapania oddechu. Tym razem wchodzę jednak znacznie sprawniej niż przed dwoma laty. Nie wyprzedza mnie nikt z mojej trasy co ma teraz dla mnie zasadnicze znaczenie. Po dłuższym czasie kończy się strefa lasu. Teraz wiem, że jeszcze chwila po łąkach, kawałek wzdłuż zbocza i będzie punkt. Ostatni punkt przed metą. Zanim do niego dotrę, na końcu podejścia widzę sielski obrazek: zachodzące słońce, piękne góry, na łąkach pasie się bydło a obok ścieżki siedzi jakiś uczestnik „the Traverse” i wymiotuje. Urocze, esencja ultra.
La Chaux osiągam, gdy słońce skryło się za horyzontem. To 104 kilometr trasy, ostatnie 6 i koniec mordęgi. Już tylko zbieg do Verbier. Łykam kubeczek coli na pobudzenie i w optymistycznym nastroju rwę się do mety. Bez latarki się jednak nie obejdzie. Wyciągam tę, którą niosłem w plecaku przez cały dystans. Nie działa. Cholera. To bazarowa, zwykła latarka, ale lekka. Zawsze działała, teraz w tak ważnym momencie zawiodła. Przystaję, coś tam przy niej grzebię. Może baterie nie tak włożyłem? Przekładam je zgrabiałymi palcami a minuty lecą. Mijają mnie jacyś ludzie, chyba z „the Traverse”. Nic, nic to nie daje. Klnę pod nosem na czym świat stoi i wyciągam małą elitkę Petzla. Mała, lekka, ale i świeci słabo. Z głowy słabo oświetla ziemię, więc trzymam ją w ręku. Truchtam z nią wzdłuż zbocza, robi się już zupełnie ciemno. Postanawiam przykleić się do kogoś z porządną czołówką, kto zasuwa w miarę szybko. Tak też robię, biegnę razem z grupą jakichś chłopaków. Trochę po drodze rozmawiamy, śmieją się, że żeruję na ich latarce i wspominają coś o piwie na mecie. Biegniemy stromym zejściem wśród lasu. Pełno tam korzeni i jest dosyć niebezpiecznie. W którymś momencie mija nas kolejny zawodnik z kijkami. Czuję, że jest z mojej trasy, ale jakoś nie mam sił i chęci do walki. Nie utrzymam się za nim bazując na jego latarce, nie dam rady. Poza tym to niebezpieczne, trochę karkołomne. Zbiegam dalej z poprzednią grupą. Dopiero w momencie, gdy teren się wypłaszcza, droga staje się szersza i dochodzi nas kolejny zawodnik zabieram się razem z nim. O nie, koniec tego dobrego – tego już przed sobą nie puszczę. Biegniemy razem. Z pomiędzy drzew wystają już światła Verbier. Już tuż tuż. Wybiegamy na asfaltową drogę, teraz tylko rura, do centrum miejscowości. Wyprzedzam chłopaka, z którym biegłem i raźnym tempem wbiegam w światło mety. Czas 17 godzin, 40 minut i 38 sekund. Miejsce 12 na około 300 startujących, 6 w swojej kategorii. Oglądam się za siebie, chłopak, którego przed chwilą wyprzedziłem jest jednak nie z mojej trasy. Minutę później spotykam tego, którego puściłem wcześniej. Motyla noga: ten jednak był z mojej. Przybiegł 3 minuty wcześniej. Ach, gdybym zabrał porządną latarkę.
Lepiej już nie będzie
Bieg wygrał Antoine Guillon: chudy i żylasty Francuz z teamu Lafumy. Wspominał o nim Scott Jurek w książce „Jedz i biegaj”. Wykręcił czas 14:45:07, dołożył mi niecałe 3 godziny. Kilka minut po zwycięzcy przybiegł inny Francuz, Franck Vulliez a prawie godzinę później (15:34:12) ex aequo dwóch Szwajcarów: Yan Balduchelli oraz Ryan Baumann – ten ostatni to bardzo lubiany zawodnik z miejscowego teamu Salomona. W sumie wyprzedziło mnie 4 Francuzów, 6 Szwajcarów i Austriak. Nie byłem jedynym Polakiem, który ten bieg ukończył. Całość „the Boucle” zrobił też Krzysiek Małkowski. Z czasem 24:44:01 zajął 102 miejsce na około 300 zawodników. Nieźle jak na debiut i na tak trudnej trasie.
Było dobrze. Oprócz wtopy ze spóźnieniem i wtopy z latarką wszystko inne się udało. Poprawiłem wynik sprzed 2 lat o 2 godziny i 39 minut. To będzie prawdopodobnie mój najlepszy start w tym sezonie. Będzie też najlepszym wynikiem w Trail Verbier St. Bernard jaki kiedykolwiek osiągnąłem bo nigdy już tej trasy tak szybko nie pobiegnę. Dlaczego? Ano dlatego, że organizator postanowił co nieco uatrakcyjnić imprezę. Na przyszły rok zapowiedział zmianę nazwy na „X-Alpine” i modyfikację trasy. Teraz będzie ona o kilometr dłuższa (111 km) i mająca 1600 metrów podejść więcej (8600 m). Zamiast łagodnego podejścia z Sembrancher do La Fouly trzeba będzie po drodze zaliczyć La Catogne (2598 m. n.p.m.), potem winda w dół do Champex i znowu w górę na najwyższy szczyt trasy: Orny (2826 m. n.p.m.). Będzie się działo.
Użyty sprzęt:
Buty INOV-8 Bare-Grip 200
Buty Columbia Conspiracy (zostawione na przepaku)
Skarpety sportowe Motive
Bokserki Craft Zero Extreme Boxer
Legginsy ¾ Columbia Speed Trek Capri
Koszulka Columbia Freeze Degree Short Sleeve Crew
Bluza oddychająca z długim rękawem RMD Rockommended (użyta tylko na początku)
Wiatrówka męska Columbia Trail Drier (cały czas w plecaku)
Czapka z daszkiem Go Sport
Rękawiczki treningowe Nike (bez palców)
Plecak biegowy Kalenji (bez bukłaka)
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap
Czołówka KingCamp (ta się zepsuła)
Czołówka zapasowa Petzl E+Lite
Serdecznie dziękuję firmie Columbia za wsparcie sprzętowe oraz mieszkającym w okolicy Verbier Gabrielowi i Dance za wspaniałą szkołę gościnności i wszelką pomoc.
[link] do strony zawodów wraz z galerią
[link] do krótkiego filmu ze zjazdu po torze "bobslejowym"
[link] do mojej relacji z 2011 roku
6 komentarzy:
Przede wszystkim gratulacje czasu i miejsca - dla mnie niesamowite, szokujące osiągi!!
Na sprzęcie nie warto oszczędzać - po trzykroć prawda. Ja na przepaku założyłem wysłużone, uliczne Asicsy i większość reszty trasy spędziłem na lodowisku - zero przyczepności, zmęczone nogi miały problem z utrzymaniem równowagi i wiele minut uciekło.
Jako fan widoków uważam, że wyścig pierwsza klasa, bawiłem się doskonale. Trasę zniosłem całkiem dobrze, najbardziej skatowały mnie psychicznie podejścia pod Col de Mille i oczywiście to ostatnie, najostrzejsze, na którym co piętnaście minut zasysałem żele (nie dlatego, że jakoś bardzo mi pomagają, tylko dlatego, żeby zapewnić sobie jakąś przerwę i rozrywkę w czasie żmudnego podejścia).
Jeśli nie masz nic przeciwko, to mogę wrzucić linka do paru zdjęć, które zrobiłem.
Krzysztof M.
Cześć Krzysiek,
Dzięki za komentarz. Buty rozumiem zmieniłeś przed najwyższymi szczytami? Jeśli tak, to rzeczywiście w szosowych butach na śniegu musiało być "łyżwiarstwo figurowe". Ale powiem Ci, że i terenowe buty w tym śniegu słabo trzymały. Na to chyba nie ma recepty. No chyba, że raczki, ale ten etap śnieżny nie jest w końcu taki długi, chyba nie opłaca się. Lepiej poćwiczyć wydolność by na tych czapach lodowych nie zatrzymywać się co chwila.
Masz zdjęcia? Dawaj linka, pooglądamy.
Pozdrawiam
Paweł
Buty zmieniłem w Bourg St. Pierre, zatem najgorsze śniegi miałem za sobą. Musiałem przebrać właściwie wszystko, bo byłem cały mokry - efekt dwukrotnych zjazdów "torem bobslejowym". Na drugim zjeździe, na zboczu za św. Bernardem, tam, gdzie ponownie były liny, podczas zjazdu obróciło mnie na brzuch głową do przodu i na dole, po kilku niezdarnych próbach hamowania, z wielką ulgą stwierdziłem, że skończyło się na lekko poodzieranej dłoni - nadal miałem na sobie numer startowy i posiadałem przy sobie komórkę. Takiego szczęścia nie miał zjeżdżający za mną Francuz, który w tym bałaganie stracił telefon i gramolił się z powrotem w górę w celu jego odnalezienia (ciekawe, czy znalazł). Po drodze do Bourg St. Pierre pokonałem jeszcze "wpław" jakiś strumień, co spowodowało, że na przepak na 75. km dotarłem w stanie, który sugerował, że biorę udział w zawodach w nurkowaniu.
Przebrałem się w suchą odzież i założyłem te nieszczęsne buty z podeszwą jak gazeta. Przed wyścigiem naiwnie wierzyłem, że zmiana butów nie będzie potrzebna ale rzeczywistość okazała się bezlitosna. Skończyło się tym, że na zbiegach z Col de Mille do Lourtier i potem na kilku leśnych ścieżkach już przed samym Verbier szukałem w ciemnościach miejsc, gdzie mógłbym postawić stopę i podpierałem się kijkami, podczas, gdy przynajmniej kilkunastu zawodników w odpowiednim obuwiu śmignęło obok mnie jak wiatr, w ogóle nie tracąc czasu na refleksje na temat śliskiej nawierzchni.
Człowiek uczy się przez całe życie.
obrazki:
https://picasaweb.google.com/100127975456832192294/SwBernard113Km7134M#
Krzysztof M.
Fajne foty, "górka w Parku Szczęśliwickim" robi wrażenie, człowiek jeździ gdzieś za granice a my tu takie ładne góry mamy ;)
A przygody też miałeś niezłe na tym zjeździe; o tej komórce, którą ktoś zgubił podczas zjazdu pamiętam, że mi opowiadałeś. Kurcze: aż się teraz cieszę, że u mnie skończyło się to przyjemną zabawą a nie jakimiś obtarciami lub zgubionym sprzętem.
Paweł
Do broni Paweł Antoni!
Zawsze jak szukam inspiracji do biegania wchodzę na Twojego bloga...a potem idę na piwo.
Dobra robota!!
Ruda @:
No cholera, widać nic a nic Cię nie inspiruję:) Za to kraj , w którym żyjesz mnie czasem inspiruje do biegania, np jak wchodzę na tę stronę:
http://hokaoneoneaustralia.com/
Pozdrowienia
Prześlij komentarz