Dyszę po raz pierwszy
Nazwa: Pierwsza „Dycha” do Maratonu
Data: 22 września 2013, start o godz. 11
Miejsce: Lublin, okolice Zalewu Zemborzyckiego
Typ zawodów: bieg uliczny na 10 km, atest PZLA.
Trasa: jedna pętla po asfalcie: najpierw ulicą Krężnicką, potem powrót ścieżką nad zalewem.
Przewyższenia: raczej płasko: jeden zbieg na początku i potem dwa podbiegi na końcu.
Przewyższenia: raczej płasko: jeden zbieg na początku i potem dwa podbiegi na końcu.
Warunki: dobre, około 17 stopni, lekki wiatr.
Uczestnicy: wystartowało 709 osób, w tym 706 ukończyło.
Mój numer startowy: 506
Czas: 36:50 brutto, 36:48 netto.
Miejsce: 12 OPEN, 4 na 210 w kat. M 30+
Wrażenia
Zdjęcie: strona organizatora |
To pierwsza impreza Fundacji Rozwoju Sportu i lubelskiego MOSiR-u, na której byłem. Fundacja organizuje od niedawna Maraton Lubelski a oprócz niego, jako rodzaj przygotowania cztery biegi na 10 kilometrów. W pierwszej edycji lubelskiego maratonu nie wystartowałem, choć kusił mnie ze względu na to, że to moje województwo a więc niejako ściganie na własnym podwórku. Może to i dobrze, że nie pobiegłem w ubiegłorocznej, pierwszej edycji maratonu, bo upał trafił się wtedy okrutny. W połączeniu w mocno pagórkowatą trasą dawał efekt piorunująco-omdlewający. Ludzie padali ponoć jak muchy a zwycięzca nabiegał „kosmiczne” 2:42:36. Maraton odpuściłem, ale skusiły mnie dyszki: blisko, z dobrym dojazdem, po trasie z atestem. Każda z dyszek ma nieco inny charakter i zorganizowana jest w innym miejscu Lublina. We wrześniu 2013 roku wybrałem się na pierwszą z nich, otwierającą sezon przygotowań do II Maratonu Lubelskiego 2014.
Zdjęcie: festiwalbiegowy.pl |
Wystartowaliśmy z okolic tamy na zalewie. Na sygnał tłum ruszył żwawo do przodu, tym szybciej, że pierwsze metry były z górki. Dla mnie był to pierwszy wyścig z zakupionym pulsometrem Suunto Ambit. Zacząłem spokojnie wpatrując się w ekran zegarka jak sroka. Chciałem pobiec początek nieco wolniej potem – zgodnie ze wskazaniami Ambita – lekko przyśpieszyć. Ustawiłem pomiar prędkości co 2 sekundy i liczyłem na stabilne, precyzyjne wskazania. Niestety, trochę się tu zawiodłem. Zegarek raz pokazywał 4:05 a 3 sekundy później już 3:30. Niemożliwe, żebym tak szarpał tempo. Dopiero potem, w dalszej części biegu wskazania nieco się ustabilizowały. W każdym razie i tak biegłem swoje cisnąc mocno raczej bardziej na wyczucie niż według wskazań zegarka. Pierwsze kilometry to długa prosta po ulicy, mijanie tych, którzy zaczęli zbyt szybko, następnie stabilizacja pozycji i tempa. W którymś momencie zacząłem biec obok niewysokiego chłopaka z bujną czupryną. Trochę się przez resztę trasy ścigaliśmy; raz on był przede mną, raz ja przed nim. Coś tam po drodze zagadnęliśmy na tyle, na ile pozwoliło wyczerpujące tempo biegu i moja MP-trójka na uszach. Gdzieś ze dwa kilometry przed metą ja zacząłem puchnąć zaś konkurent uciekł mi do przodu. Zdołał wyprzedzić znanego mi z widzenia z innych zawodów lublinianina Piotrka Ziębę. Na końcówce z podbiegiem miałem już nogi jak z waty. Tętno sięgnęło 197 uderzeń. Do dziś to moje HRMax. Ostatecznie udało się złamać 37 minut. Nie poszło źle. Ów nieznajomy, z którym się przez jakiś czas ścigałem i ostatecznie przegrałem to Piotrek Książkiewicz – znana w światku biegowym postać organizująca imprezy zbiegiemnatury.pl, także w Lublinie. Nie poznałem go, choć rok wcześniej ścigaliśmy się na Chudym Wawrzyńcu. O tym, kto to był uświadomił mi dopiero jeden z kolegów już po biegu.
Kategoria M 30+ |
W sumie całkiem fajna wyszła ta impreza. Trasa dosyć szybka, z atestem, ładnie położona nad zalewem, oznaczona co kilometr. Warunki dobre. Nie ma się za bardzo, do czego przyczepić. Wynik jak na moje możliwości umiarkowanie dobry. Medal jest plastikowy, ale ma ciekawą postać: jest ćwiartką koła i fragmentem układanki. Kto wystartuje we wszystkich czterech dyszkach zbierze medale łączące się ze sobą w kształt koła. Ciekawy pomysł. Po biegu czekał na nas posiłek regeneracyjny i dekoracja z możliwością wylosowania sprzętu muzycznego. Wyścig wygrał Kacper Piech, chłopak z moich okolic, dokładnie z Białej Podlaskiej. Nabiegał 33:22. Decyzją organizatorów nagrody z kategorii OPEN nie mogły się dublować z nagrodami z klasyfikacji wiekowej, dlatego choć byłem czwarty w swojej kategorii to wskoczyłem na trzeci stopień podium. W sumie całkiem udany wyjazd.
Użyty sprzęt
Buty INOV-8 Road-X 178
Skarpety sportowe Motive
Krótkie spodenki biegowe Nike Dri-Fit
Koszulka Columbia Freeze Degree Short Sleeve Crew
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
MP3 Player Sandisk Sansa Clip 8GB
Buff
Dyszę po raz drugi
Nazwa: Trzecia „Dycha” do Maratonu (nocna)
Data: 1 luty 2014, start o godz. 22
Miejsce: Lublin, start w okolicy hali „Globus”
Typ zawodów: bieg uliczny na 10 km, atest PZLA.
Trasa: jedna pętla po asfalcie w centrum miasta.
Przewyższenia: w pierwszej części trasy sporo zbiegów. Końcówka ciężka, ostatni kilometr to długi podbieg ulicą Zana.
Warunki: średnie. Temperatura -5 stopni, trochę wiało, ulica odśnieżona i bez lodu, mokra. Tylko ostatnie kilkaset metrów koło hali po pokrytym śniegiem chodniku.
Uczestnicy: 744 zawodników.
Mój numer startowy: 565
Czas: 37:37 brutto, 37:34 netto.
Miejsce: 14 OPEN, 2 na 243 w kat. M 30+
Wrażenia
Zdjęcie: strona organizatora |
Na drugiej, jesiennej dyszce mnie nie było, bo miałem roztrenowanie lub inne zawody. Nie pamiętam. Wybrałem się za to na trzecią, w ostatni weekend. Opłaciłem, przyjechałem, ale już na miejscu wcale mi się startować nie chciało. Późny wieczór, mroczno, zimno, jeszcze niedawno temperatura schodziła do kilkunastu stopni poniżej zera. Teraz jest może -5 ale i tak zimno i wietrznie. Brr.. No nic, przyjechałem to trzeba pobiec. Dobrze, że start i meta były przy hali sportowej „Globus” a nie gdzieś na wygwizdowie. Było gdzie się przebrać, zostawić rzeczy, skorzystać z toalety. I było ciepło. Wyszliśmy na start, na ulicę Zana, przy hali. Zanim organizator dał sygnał do startu zaliczyliśmy jeszcze minutę ciszy. Jakiś czas temu, niedaleko miejsca startu śmierć poniosła młoda dziewczyna. Została potrącona na przejściu dla pieszych. Biegała i była znana miejscowemu środowisku biegaczy. Zginęła, gdy wyszła ze sklepu niosąc świeżo zakupione buty do biegania. Brak słów.
Zdjęcie: Karolina Józwik |
Tuż po starcie jak zwykle rozkręcałem się stopniowo. Raz, że przede mną biegła jeszcze spora grupa „optymistów”, których potem trzeba było slalomem wyprzedzać; dwa, że jakoś nie mam zwyczaju wrzucania od razu docelowego, mocnego tempa. Nie mogę się zdecydować, czy to moje asekuranctwo wynika ze strachu, że przeholuję i zarżnę się już na początku czy z rozsądku. Nie wiem, czy uznać to za wadę czy zaletę. W każdym razie przyśpieszałem wolno. 4:00 na kilometr, potem 3:50, następnie 3:45 a w końcu coraz częściej 3:40. Wyprzedzałem kolejne grupki i pojedynczych biegaczy. Pierwsza połowa była szybka, miałem wrażenie, że było tam sporo łagodnych zbiegów. Wiatr wcale nie wiał tak mocno jak się obawiałem, tylko mróz trochę szczypał w twarz. Oczyszczona ze śniegu i lodu ulica pozwalała rozkręcić całkiem słuszne tempo. Tym, co najbardziej utkwiło mi w pamięci były moje buty. Guzdrałem się z wyjazdem i ostatecznie nie zdążyłem wkręcić wkrętów w buty wyścigowe. To zabrałem Bare-Grip’y – buty szybkie, ścigackie, ale przeznaczone w teren a nie na asfalt. Miały głębokie gumowe „zęby”, więc pomyślałem, że jak trafi się luźny śnieg to może będą trzymać lepiej niż zwykłe buty szosowe. Śnieg rzeczywiście się trafił, na samym finiszu. Buty dały radę, ale przez całą trasę wściekle głośno „klapały” o asfalt. Dźwięk był taki jak bym biegł w klapkach lub drewnianych chodakach. Zanim kogoś wyprzedziłem najpierw mnie było słychać. „Co ty, w kolcach biegniesz?” – usłyszałem gdzieś w połowie trasy doganiając trzyosobową grupkę. „Nie, to Bare-Grip’y” – wysapałem.
Kategoria M 30+ |
Druga połowa trasy to bieg przez centrum i nawrót z powrotem do sportowej hali. Ciepłej, ładnej, ogrzewanej hali, w której czekał gorący posiłek i ciepła herbatka. Aż chciało się wracać. Była sobota wieczór, w dużym mieście czas imprezowy. Oprócz wolontariuszy biegaczy dopingowali przypadkowi kibice i gapie. Jedni grzecznie i życzliwie, inni (rzadko) mniej grzecznie i mniej życzliwie. Z trzyosobowej grupki, którą minąłem utrzymał się za mną jakiś młody chłopak. Głowę miał opatuloną od zimna, dlatego nie poznałem, że to Bartek Wrona, konkurent, z którym pół roku wcześniej ścigałem się w Kobylanach. Wtedy o włos wygrałem. Teraz Bartek zachował się bardzo rozsądnie i zrobił to, co ja bym zrobił na jego miejscu: dał się wyprzedzić, przyczaił się za moimi plecami chroniąc od wiatru i zbierał siły do ataku na finiszu. Z czasem przegoniliśmy jeszcze kilku zawodników aż dogoniliśmy jakiegoś wysokiego biegacza. Okazało się, że był to wspomniany już wyżej Piotrek Zięba. Pobiegliśmy tak kilkaset metrów, następnie oba znajome „ptaszki” zaczęły mi uciekać. Chłopcy zrobili to skutecznie. Ostatni kilometr jeszcze zwolniłem na długim podbiegu, potem musiałem zwolnić na sypkim śniegu. Kilka zakrętów i wpadłem w światło mety kilka sekund za młodymi lublinianami. Czas taki sobie: jak na te warunki, tę trasę i tę porę roku może być. Po biegu musiałem jeszcze interweniować u „mierniczych” - okazało się, że chip, choć prawidłowo zamocowany nie zadziałał, nie odnotował mojego czasu i nie było mnie w pierwszej wersji wyników. Na szczęście sprawa została szybko i korzystnie dla mnie wyjaśniona.
Pierwszy na metę wbiegł Artur Kern z Hrubieszowa. Ten niemłody już biegacz (kategoria M 30+) wykręcił całkiem niezły czas (31:35) i zdecydowanie wygrał. Drugi przybiegł Przemek Dąbrowski z AZS AWF Biała Podlaska (33:02). To ten sam zawodnik, który w zeszłym roku wdarł się przebojem w świat polskich długodystansowych biegaczy górskich zajmując 4 miejsce w Biegu Marduły (MP w skyrunning) i 16 miejsce OPEN a 2 wśród Polaków w Maratonie Karkonoskim (MŚ w Długodystansowym Biegu Górskim).
Użyty sprzęt
Buty INOV-8 Bare-Grip 200
Skarpery zwykłe
Leginsy zimowe Kalenji Deefuz Essentials
Oddychająca koszula z długim rękawem RMD Rockommended
Bluza Columbia Fluid Run Half Zip
Neoprenowo-polarowa osłona na szyję McKinley
Rękawiczki polarowe
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
Buff
2 komentarze:
W tym roku Maraton Lubelski odbędzie się w maju więc upał raczej nam nie grozi. Zostają tylko te podbiegi...
No ja 10 maja biegnę GWINT Ultra Cross tak, że i w tym roku Maraton Lubelski mnie minie. Ale mam chęć kiedyś go pobiec, może za rok.
Prześlij komentarz