sobota, 21 marca 2015

Pierwsze szczytowanie

[V Bieg na Szczyt Rondo 1]

Towerrunning, stairclimbing, verticalrunning – dosyć nietypowa odmiana biegania. Bieganie po schodach. Do góry - z dołu na szczyt wieżowca, po klatce schodowej. Ile? A 30 pięter, 50, 80. Zależy, ile ów wieżowiec ma. Zabawa chyba dosyć młoda i jeszcze niezbyt popularna, ale rozwija się szybko. Wymiataczem światowej klasy jest w niej nasz rodak, Piotr Łobodziński, chłopak z Bielska Podlaskiego. W 2013 i 2014 roku wygrał Puchar Świata w towerruningu. Mocny jest i fajne życie prowadzi: ma sponsorów, lata sobie po całym świecie, wbiega na wieżowce pierwszy, przywozi pucharki, medale i ładne zdjęcia z kolejnych podbojów. Można o nim poczytać w gazetach, usłyszeć w radiu, obejrzeć na szklanym ekranie. Świetna sprawa, super, że mamy takiego Mistrza. Piotrek generalnie lubi krótko, szybko i stromo pod górę, ale na płaskim też nie daje sobie w kaszę dmuchać. Piątkę pobiegł ostatnio poniżej 15 minut, dychę biega w 30 minut z hakiem. Grubo.


I ja postanowiłem spróbować, czym ów towerrunning jest. Zrobiłem to tak jak w przypadku triathlonu, czyli z marszu, bez wcześniejszego przygotowania. Z resztą mieszkając w małej miejscowości nie bardzo miałem gdzie ćwiczyć bieganie po schodach. Do „rozpoznania bojem” wybrałem chyba najbardziej znaną i najbardziej prestiżową tego typu imprezę w Polsce – warszawski „Bieg na Szczyt Rondo 1”. Bieg odbył się tydzień temu w sobotę, 14 marca. Do zaliczenia było 37 pięter nowoczesnego wieżowca stojącego przy Rondzie ONZ-tu. Klatka schodowa lewoskrętna. Konkurentów około 500. Wśród nich strażacy rywalizujący w odrębnej klasyfikacji, startujący w polowym umundurowaniu, w hełmach, maskach i z butlami na plecach. Start zawodników interwałowy – każdy kolejny startował 15 sekund po poprzedniku. Po rundzie eliminacyjnej przewidziano bieg finałowy dla 12 najlepszych mężczyzn i 12 najlepszych kobiet. Impreza wchodzi w skład Pucharu Świata w towerrunningu stąd w zawodach wzięło udział wielu gości z zagranicy.

Mój start wyznaczono na 12:20. Pierwotnie planowałem spokojniej pobiec eliminacje po to, by zachować siły na finał. Potem jednak doczytałem, że do finału przechodzi tylko 12 najlepszych i zdałem sobie sprawę, że mnie w nim nie będzie. Czyli trzeba było pocisnąć maksymalnie w eliminacjach.

W biurze zawodów wszystko poszło sprawnie. Odebranie pakietu (numer startowy z chipem, pamiątkowa koszulka techniczna, Powerade, garść ulotek), przebieranie, pozostawienie rzeczy w depozycie. Jeszcze lekka rozgrzewka, obowiązkowa toaleta by nie dźwigać pod górę niczego niepotrzebnego i już stałem gotowy do startu. Miałem pobiec o 12:25 gdyż organizatorzy mieli 5-minutowy poślizg.


Start, 10 – może 15 metrów biegu, drzwi, drzwi, zaczyna się klatka schodowa. Biegnę spokojnie pamiętając, by po pierwsze nie biec za szybko. Sił musi wystarczyć na 37 pięter. Przed startem sprawdzałem w wynikach z poprzedniego roku, że biegnie się to jakieś 4 – 6 minut. Biegnę zatem spokojnie, ale biegnę. Do tego mocno pracuję rękoma chwytając się za poręcze. Pierwsze kilka pięter idzie jako tako, kogoś wyprzedzam, doganiam jeszcze kogoś. W końcu zaczynam się gotować. Zdyszany patrzę na numer piętra. Dziewiąte? Dopiero? A gdzie jeszcze do 37? W gotującej się czaszce pojawia się roztropna myśl, że skoro już na 9 piętrze jestem zadziabany, to jeśli będę biegł dalej, to na 30-stym będę już pełzał. Trzeba przejść w marsz. Przechodzę w żwawy marsz pod górę starając się wesprzeć słabnące nogi jeszcze mocniejszą pracą rąk. Dyszę ciężko, uśmiecham się do stojącego tu i ówdzie człowieka z obsługi, przeklinam klatkę i te cholerne schody. Wola walki jakoś ze mnie zaszła. Nawet idąc od czasu do czasu kogoś wyprzedzam. Do mety wyprzedzę z 5 osób. I mnie też dogoni i wyprzedzi jakiś chłopak. Ostatnie piętra lecą w miarę sprawnie. W końcu klatka się kończy, jeszcze kilka metrów i meta. Tak szybko? 5 minut i po zawodach? Zupełnie nie jestem przyzwyczajony do takich wyścigów.

Za linią mety dyszę ciężko. Uda wcale nie bolą tak jak się tego spodziewałem. Wcale nie palą, mięśnie nie odpadają od kości. Najbardziej dostały płuca. Teraz kłują, pieką nieprzyjemnie. Chce mi się kaszleć. I tak jeszcze przez następne kilkanaście minut. Nieprzyjemne uczucie. Jeszcze tylko rzut okiem na ładny widok z góry na panoramę Warszawy, jeszcze tylko luźna wymiana wrażeń z innym zawodnikiem, krótki wywiad dla RDC i zjeżdżam windą na dół.

Kolega Piotrek Romejko sprawdza w Internecie miejsce swoje i przy okazji moje. Dobiegłem 55 na 382 mężczyzn. Czas: 5:14,58. Także 8 pań miało lepszy czas ode mnie. Zwycięzca, Piotr Łobodziński wbiegł na szczyt w 3:31. W klasyfikacji do 10 piętra z czasem 1:11,58 byłem 42. Czyli początek za szybko, potem osłabłem. Idę po rzeczy zostawione w depozycie, przebieram się i wracam do domu. Jakoś dziwnie szybko.

Refleksje po pierwszym starcie:

1.    Pierwsza jest banalna: by biegać po schodach trzeba mieć schody i na nich ćwiczyć. Ludzie wioskowi tacy jak ja mają zadanie zdecydowanie utrudnione.

2.    Nie zaczynać za szybko i nie biec cały czas. Z zainteresowaniem oglądałem wyścigi czołówki wyświetlane na żywo na wielkim ekranie na dole. Ze zdziwieniem zauważyłem, że nawet najlepsi nie biegną jak szaleni. Trochę podbiegają, trochę idą, zwłaszcza na zakrętach. Generalnie pokonują te schody o wiele wolniej, niż to sobie przed startem wyobrażałem. Tu chyba sukces polega na równomiernym rozłożeniu sił i utrzymaniu do końca założonego rytmu.

3.    Nie przesadzać z pracą rąk. Chyba zbyt wziąłem sobie do serca to, co kiedyś wyczytałem w wywiadzie z Piotrkiem Łobodzińskim: że trzeba dobrze pracować rękoma. Owszem, trzeba, ale u mnie przybrało to chyba wręcz karykaturalną postać. Chwytałem oboma rękoma za poręcz po lewej stronie, niemalże kładąc się na niej. Czołówka owszem, pomagała sobie rękoma, ale lewą chwytała za poręcz z lewej strony, a prawą za poręcz po prawej. W ten sposób najlepsi mniej ciasno pokonywali zakręty. Zupełnie inaczej niż ja.

4.    To pieczenie w płucach to nieprzyjemna sprawa. Nie wiem skąd ten gryzący ból, ale nie zachęca mnie to do dalszego startowania w biegu po schodach. Zdziwiłem się, że uda wcale nie bolały tak mocno. Już godzinę później mógłbym znowu biegać.

5.    Czytałem wcześniej, że zawody Bieg na Szczyt Rondo 1 słyną z bardzo dobrej organizacji. W moim odczuciu organizacja rzeczywiście była bardzo dobra. Wszystko szło sprawnie, jak należy. Finał można było obejrzeć na żywo, na dużym ekranie, z kamer zainstalowanych na schodach. Świetna rzecz.

6.    Czy będę chciał w przyszłości brać udział w tej dyscyplinie? Raczej nie. Nie mam schodów do trenowania, nie chcą mi się jechać nas zawody kilka godzin po to, by pobiec przez 5 minut. Widoki w biegach górskich czy nawet zwykłych ulicznych mają zdecydowaną przewagę estetyczną nad monotonnym obrazem klatki schodowej wieżowca. Niemniej cieszę się, że spróbowałem, że sprawdziłem jak to jest i czy mi się podoba. Ten jeden start zapoznawczy na razie mi wystarczy. W towerruningu zadowolę się funkcją kibica Piotra Łobodzińskiego. Funkcja ta jest tym bardziej miła, że „Łobo” jest w gazie i ciągle wygrywa. Wczoraj wygrał bieg na Wieżę Eiffla. 1665 stopni i 280 metrów w pionie pokonał w 7 minut i 50 sekund. Gratulacje!




2 komentarze:

Anonimowy pisze...

O ile sport w górach rozumiem, tak wyścigi po schodach budynków brałbym pod uwagę, gdybym chciał się strasznie ukarać.

Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dla mnie też atrakcją wielką nie są ale rozumiem tych, którzy w nich startują. Zauważ, ze P. Łobodziński czy Dominika Wiśniewska-Ulfik to też biegacze górscy. Startują w górach i w towerrunningu. Trening jest podobny, jeśli mieszkają w dużych miastach to co im szkodzi czasem wystartować na schodach?