Dean Karnazes – ultras ze Stanów. Mocny gość. Wygrał między innymi prestiżowy Badwater Utramarathon (217 km) w Dolinie Śmierci, bieg prowadzący delikatnie pod górę, w początkowym etapie w potwornym upale (ponad 40 stopni Celsjusza). Kilkakrotnie był w czołówce tego i innych biegów ultra. Napisał kilka książek poświęconych bieganiu. Niedawno wpadła mi w ręce jedna z nich: „50 maratonów w 50 dni”. Jakie wrażenia po lekturze? O tym poniżej.
Książkę wydało w bieżącym roku wydawnictwo „Galaktyka” posiadające w swojej ofercie wiele tytułów o tematyce biegowej. Jej współautorem, oprócz Karnazesa jest Matt Fitzgerald, też biegacz, trener i pisarz. Publikuje m.in. na łamach „Runner’s World”.
Książka zawiera około 300 stron. Opisuje projekt wymyślony przez autora a zmodyfikowany przez jego sponsora, firmę The North Face. Zakładał on przebiegnięcie 50 maratonów, co dziennie po jednym, kolejno w 50 stanach USA. Był realizowany jesienią 2006 roku i zakończył się sukcesem. Karnazes opisuje w książce przygotowania do projektu a następnie każdy dzień jego trwania. Podaje przy tym warunki, w jakich biegał oraz liczbę osób, które biegły razem z nim. Pomiędzy główną narrację zawierającą opis zmagań, refleksji czy też historię poznanych po drodze ludzi autor wkleił tabelki z poradami dla początkujących i bardziej zaawansowanych biegaczy. W połowie książki natkniemy się na ponad 20 kolorowych zdjęć ilustrujących wyprawę. Pod głównym tekstem przypisów prawie nie ma, z rzadka znajdziemy dopowiedzi tłumacza czy konsultanta. Na końcu wydawcy zamieścili 5 dodatków. Wśród nich statystyki, plany treningowe, wykaz biegów, w jakich autor wystartował na pół roku przed rozpoczęciem projektu oraz analizę wpływu codziennego biegania maratonów na organizm Karnazesa dokonaną przez profesjonalnego lekarza.
Co mnie w tej książce zainteresowało? Nie sam wyczyn. Ten aż taki gigantyczny wcale się nie wydaje zważywszy, że pewien polski rolnik, Ryszard Kałaczyński biega sobie codziennie maratony realizując projekt „366 maratonów w 366 dni”. Jutro (15 sierpnia) minie rok od rozpoczęcia wyzwania, które jest zarazem próbą pobicia Rekordu Ginnessa. Wszystko wskazuje na to, że się uda.
Karnazes biegał „tylko” 50 maratonów pod rząd, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość wyjaśniając, że on miał trudniej. Z książki wynika, że oprócz wysiłku fizycznego dużym problemem była logistyka – przemieszanie się pomiędzy stanami. Akcja miała duże wsparcie medialne. Nawet sam gubernator Huckabee – dawniej pastor, dziś ubiegający się o nominację Republikanów do przyszłorocznych wyborów prezydenckich - biegał z autorem. Po biegu, zamiast relaksu i regeneracji były spotkania z fanami, wywiady, autografy. Bohaterowie „Seksmisji” mogą o czymś takim marzyć, ale Karnazes, zmęczony po biegu, śpieszący na wielogodzinną podróż do kolejnego stanu, a poza tym nielubiący tłumów nie był tym zachwycony. Męczył się. Cały czas podróżował samochodem z kilkoma osobami z obsługi projektu. Mało spał (średnio po 4,5 h). Zdaje się, że to było dla niego gorsze niż samo codzienne bieganie ponad czterdziestu kilometrów.
W treści interesowała mnie przede wszystkim sama historia Karnazesa oraz jego metody treningowe. Przypuszczam, że wielu amatorów, tak jak ja, czytając podobną książkę szuka przede wszystkim odpowiedzi na pytanie: „Jak on to robi, że tak wymiata?” Tutaj za dużo takich informacji nie znajdziemy, bo porady, podpowiedzi, tricki skierowane są głównie do biegaczy początkujących lub takich, którzy dopiero zamierzają rozpocząć przygodę z bieganiem. Nie znaczy to jednak, że doświadczeni ultrasi nie znajdą tu nic dla siebie. Znajdą. Ja znalazłem.
Sama historia Karnazesa, sklejana z rozrzuconych po książce informacji wydaje się dosyć ciekawa, miejscami typowa. Przystojniak, felietonista „Men’s Health”, przykładny mąż i ojciec. Pierwszy maraton przebiegł mając 14 (!) lat. Potem były studia, praca i kariera w korporacji. Wyścig szczurów po kasę i stanowisko. W wieku około 30 lat zaczął znowu biegać. W samotności. Lubi samotność. Z czasem przyszły starty i sukcesy. Karnazes zaczął propagować działalność ekologiczną i zaangażował się w walkę z otyłością, zwłaszcza wśród dzieci. Założył fundację Karno Kids, której motto brzmi: „No Child Left Inside” – żadne dziecko nie siedzi w domu. Jednym z ciekawszych projektów, w których wziął udział był 24-godzinny bieg na platformie zawieszonej 6 metrów nad ziemią, w centrum Nowego Yorku, na Times Square. Musiało to ciekawie wyglądać.
No dobrze, ale jak trenuje, że wymiata? Cóż, za dużo o swoich treningach nie pisze, ale to, co można wyłowić pomiędzy wierszami zdaje się sugerować, że jego pomysł na sukces nie jest zbyt finezyjny. Gość po prostu rypie potężny kilometraż. Około 8000 km rocznie, z tego większość po górach. To dwa razy więcej niż mój roczny kilometraż, robiony w większości po płaskim. Do tego sporo jeździ rowerem górskim. Nic dziwnego, że przy takim wkładzie pracy, odpowiednich predyspozycjach (ojciec autora - Grek – twierdził chyba półżartem, że jego rodzina pochodzi z tej samej wioski, co Filipides) i mądrym podejściu do treningu oraz zawodów Dean Karnazes wymiata.
Recenzja niebezpiecznie się wydłuża, więc czas zmierzać ku podsumowaniu. Przedtem jeszcze wady i zalety książki.
Co mi się w niej podobało? Po pierwsze to, co jest wartościowe i praktyczne, czyli podpowiedzi, patenty, teorie. Nie za dużo ich, ale są. Po drugie opisy rozmów ze spotkanymi ludźmi. Ich historie. To wciągające i fajnie napisane opowieści. Podobnie jak historia autora i jego wyczynu. To też jest zgrabnie opowiedziane, przyjemnie i lekko się to czyta. Ciekawe i mądre są różne, rozrzucone w tekście przemyślenia. Na przykład o tym, co daje bieganie (s. 100-101). W książce na szczęście nie ma za dużo reklam sprzętu pomimo, że Karnazes był sponsorowany przez The North Face. Fajne są też opisy różnych akcji społecznych, w które angażował się autor. I na koniec strona techniczna książki – bardzo dobra.
A wady? I takie znalazłem. Wymienię je nie ze złośliwości a z recenzenckiej skrupulatności.
Już na wstępie jest strona, która cytuje, co też światowe media napisały o Karnazesie. Epitety są takie: „nadczłowiek”, „człowiek doskonały”, superman”, itp. Taki przelukrowany zachwyt działa na mnie odpychająco, ale może takie są wymagania marketingu.
Porady są wartościowe i pomocne, ale cześć jest banalna. Niektóre sprawiają wrażenie, jakby na siłę chciały zapełnić stronę. Przykład? W celu zrzucenia wagi autor radzi aby: codziennie ćwiczyć, kontrolować, co się je i po trzecie: zmienić negatywne przyzwyczajenia (s. 71). Albo: gdzie spotkać innych biegaczy oprócz zawodów i biegów grupowych? W Internecie (s. 71).
Czasem autor sobie przeczy. W jednym miejscu radzi, by nie biegać z infekcją (s. 47) a w innym pisze, że sam biega przeziębiony (s. 199).
Ostatnia rzecz, do której się przyczepię: błąd językowy, chyba w tłumaczeniu. Autor opisując ćwiczenia na wzmocnienie mięśni brzucha zaleca najpierw przyjęcie odpowiedniej pozycji: „Połóż się twarzą na plecach, z nogami mocno zgiętymi w kolanach” (s. 200). Jak tu się położyć „twarzą na plecach” – nie wiem do dziś. Próbowałem, ale nie wychodziło. Trzeba mieć bardzo długą twarz albo długą i giętką szyję, niczym gęś. Może jestem za mało rozciągnięty.
Żarty żartami, można sobie pożartować z tłumacza, ale teraz na serio. Książka jest niezła i warta przeczytania. Przyznam, że po przeczytaniu „Jedz i biegaj” oraz „Szczęśliwi biegają ultra” poprzeczka w mojej skali ocen książek biegowych zawisła wysoko. Książka Karnazesa nie jest może tak ciekawa, jak dwie wyżej wymienione pozycje, ale i tak jest niezła. Poleciłbym ją zwłaszcza biegaczom początkującym, gdyż znajdą w niej wiele podpowiedzi o tym, jak bawić się bezpiecznie w biegowe hobby. Można by trochę upraszczając napisać, że recenzowana pozycja to tak naprawdę poradnik początkującego biegacza sprytnie wpleciony w historię pięćdziesięciu maratonów. Także ci, którzy jak ja biegają już długo znajdą w niej coś dla siebie.
Kolejna, ciekawa pozycja w katalogu wydawniczym „Galaktyki”. Polecam.
Książkę wydało w bieżącym roku wydawnictwo „Galaktyka” posiadające w swojej ofercie wiele tytułów o tematyce biegowej. Jej współautorem, oprócz Karnazesa jest Matt Fitzgerald, też biegacz, trener i pisarz. Publikuje m.in. na łamach „Runner’s World”.
Książka zawiera około 300 stron. Opisuje projekt wymyślony przez autora a zmodyfikowany przez jego sponsora, firmę The North Face. Zakładał on przebiegnięcie 50 maratonów, co dziennie po jednym, kolejno w 50 stanach USA. Był realizowany jesienią 2006 roku i zakończył się sukcesem. Karnazes opisuje w książce przygotowania do projektu a następnie każdy dzień jego trwania. Podaje przy tym warunki, w jakich biegał oraz liczbę osób, które biegły razem z nim. Pomiędzy główną narrację zawierającą opis zmagań, refleksji czy też historię poznanych po drodze ludzi autor wkleił tabelki z poradami dla początkujących i bardziej zaawansowanych biegaczy. W połowie książki natkniemy się na ponad 20 kolorowych zdjęć ilustrujących wyprawę. Pod głównym tekstem przypisów prawie nie ma, z rzadka znajdziemy dopowiedzi tłumacza czy konsultanta. Na końcu wydawcy zamieścili 5 dodatków. Wśród nich statystyki, plany treningowe, wykaz biegów, w jakich autor wystartował na pół roku przed rozpoczęciem projektu oraz analizę wpływu codziennego biegania maratonów na organizm Karnazesa dokonaną przez profesjonalnego lekarza.
Co mnie w tej książce zainteresowało? Nie sam wyczyn. Ten aż taki gigantyczny wcale się nie wydaje zważywszy, że pewien polski rolnik, Ryszard Kałaczyński biega sobie codziennie maratony realizując projekt „366 maratonów w 366 dni”. Jutro (15 sierpnia) minie rok od rozpoczęcia wyzwania, które jest zarazem próbą pobicia Rekordu Ginnessa. Wszystko wskazuje na to, że się uda.
Karnazes biegał „tylko” 50 maratonów pod rząd, ale trzeba mu oddać sprawiedliwość wyjaśniając, że on miał trudniej. Z książki wynika, że oprócz wysiłku fizycznego dużym problemem była logistyka – przemieszanie się pomiędzy stanami. Akcja miała duże wsparcie medialne. Nawet sam gubernator Huckabee – dawniej pastor, dziś ubiegający się o nominację Republikanów do przyszłorocznych wyborów prezydenckich - biegał z autorem. Po biegu, zamiast relaksu i regeneracji były spotkania z fanami, wywiady, autografy. Bohaterowie „Seksmisji” mogą o czymś takim marzyć, ale Karnazes, zmęczony po biegu, śpieszący na wielogodzinną podróż do kolejnego stanu, a poza tym nielubiący tłumów nie był tym zachwycony. Męczył się. Cały czas podróżował samochodem z kilkoma osobami z obsługi projektu. Mało spał (średnio po 4,5 h). Zdaje się, że to było dla niego gorsze niż samo codzienne bieganie ponad czterdziestu kilometrów.
W treści interesowała mnie przede wszystkim sama historia Karnazesa oraz jego metody treningowe. Przypuszczam, że wielu amatorów, tak jak ja, czytając podobną książkę szuka przede wszystkim odpowiedzi na pytanie: „Jak on to robi, że tak wymiata?” Tutaj za dużo takich informacji nie znajdziemy, bo porady, podpowiedzi, tricki skierowane są głównie do biegaczy początkujących lub takich, którzy dopiero zamierzają rozpocząć przygodę z bieganiem. Nie znaczy to jednak, że doświadczeni ultrasi nie znajdą tu nic dla siebie. Znajdą. Ja znalazłem.
Sama historia Karnazesa, sklejana z rozrzuconych po książce informacji wydaje się dosyć ciekawa, miejscami typowa. Przystojniak, felietonista „Men’s Health”, przykładny mąż i ojciec. Pierwszy maraton przebiegł mając 14 (!) lat. Potem były studia, praca i kariera w korporacji. Wyścig szczurów po kasę i stanowisko. W wieku około 30 lat zaczął znowu biegać. W samotności. Lubi samotność. Z czasem przyszły starty i sukcesy. Karnazes zaczął propagować działalność ekologiczną i zaangażował się w walkę z otyłością, zwłaszcza wśród dzieci. Założył fundację Karno Kids, której motto brzmi: „No Child Left Inside” – żadne dziecko nie siedzi w domu. Jednym z ciekawszych projektów, w których wziął udział był 24-godzinny bieg na platformie zawieszonej 6 metrów nad ziemią, w centrum Nowego Yorku, na Times Square. Musiało to ciekawie wyglądać.
No dobrze, ale jak trenuje, że wymiata? Cóż, za dużo o swoich treningach nie pisze, ale to, co można wyłowić pomiędzy wierszami zdaje się sugerować, że jego pomysł na sukces nie jest zbyt finezyjny. Gość po prostu rypie potężny kilometraż. Około 8000 km rocznie, z tego większość po górach. To dwa razy więcej niż mój roczny kilometraż, robiony w większości po płaskim. Do tego sporo jeździ rowerem górskim. Nic dziwnego, że przy takim wkładzie pracy, odpowiednich predyspozycjach (ojciec autora - Grek – twierdził chyba półżartem, że jego rodzina pochodzi z tej samej wioski, co Filipides) i mądrym podejściu do treningu oraz zawodów Dean Karnazes wymiata.
Recenzja niebezpiecznie się wydłuża, więc czas zmierzać ku podsumowaniu. Przedtem jeszcze wady i zalety książki.
Co mi się w niej podobało? Po pierwsze to, co jest wartościowe i praktyczne, czyli podpowiedzi, patenty, teorie. Nie za dużo ich, ale są. Po drugie opisy rozmów ze spotkanymi ludźmi. Ich historie. To wciągające i fajnie napisane opowieści. Podobnie jak historia autora i jego wyczynu. To też jest zgrabnie opowiedziane, przyjemnie i lekko się to czyta. Ciekawe i mądre są różne, rozrzucone w tekście przemyślenia. Na przykład o tym, co daje bieganie (s. 100-101). W książce na szczęście nie ma za dużo reklam sprzętu pomimo, że Karnazes był sponsorowany przez The North Face. Fajne są też opisy różnych akcji społecznych, w które angażował się autor. I na koniec strona techniczna książki – bardzo dobra.
A wady? I takie znalazłem. Wymienię je nie ze złośliwości a z recenzenckiej skrupulatności.
Już na wstępie jest strona, która cytuje, co też światowe media napisały o Karnazesie. Epitety są takie: „nadczłowiek”, „człowiek doskonały”, superman”, itp. Taki przelukrowany zachwyt działa na mnie odpychająco, ale może takie są wymagania marketingu.
Porady są wartościowe i pomocne, ale cześć jest banalna. Niektóre sprawiają wrażenie, jakby na siłę chciały zapełnić stronę. Przykład? W celu zrzucenia wagi autor radzi aby: codziennie ćwiczyć, kontrolować, co się je i po trzecie: zmienić negatywne przyzwyczajenia (s. 71). Albo: gdzie spotkać innych biegaczy oprócz zawodów i biegów grupowych? W Internecie (s. 71).
Czasem autor sobie przeczy. W jednym miejscu radzi, by nie biegać z infekcją (s. 47) a w innym pisze, że sam biega przeziębiony (s. 199).
Ostatnia rzecz, do której się przyczepię: błąd językowy, chyba w tłumaczeniu. Autor opisując ćwiczenia na wzmocnienie mięśni brzucha zaleca najpierw przyjęcie odpowiedniej pozycji: „Połóż się twarzą na plecach, z nogami mocno zgiętymi w kolanach” (s. 200). Jak tu się położyć „twarzą na plecach” – nie wiem do dziś. Próbowałem, ale nie wychodziło. Trzeba mieć bardzo długą twarz albo długą i giętką szyję, niczym gęś. Może jestem za mało rozciągnięty.
Żarty żartami, można sobie pożartować z tłumacza, ale teraz na serio. Książka jest niezła i warta przeczytania. Przyznam, że po przeczytaniu „Jedz i biegaj” oraz „Szczęśliwi biegają ultra” poprzeczka w mojej skali ocen książek biegowych zawisła wysoko. Książka Karnazesa nie jest może tak ciekawa, jak dwie wyżej wymienione pozycje, ale i tak jest niezła. Poleciłbym ją zwłaszcza biegaczom początkującym, gdyż znajdą w niej wiele podpowiedzi o tym, jak bawić się bezpiecznie w biegowe hobby. Można by trochę upraszczając napisać, że recenzowana pozycja to tak naprawdę poradnik początkującego biegacza sprytnie wpleciony w historię pięćdziesięciu maratonów. Także ci, którzy jak ja biegają już długo znajdą w niej coś dla siebie.
Kolejna, ciekawa pozycja w katalogu wydawniczym „Galaktyki”. Polecam.
Strona internetowa wydawnictwa "Galaktyka" z opisem książki [LINK]
Strona internetowa Deana Karnazesa [LINK]
Strona internetowa Ryszarda Kałaczyńskiego [LINK]
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz