wtorek, 8 września 2015

Salzburg - miasto Mozarta (cz.2/2)

Zabytki
 
Salzburg jest stary. Miasto istniało tu już w czasach starożytnych, w średniowieczu i wiekach nowożytnych było siedzibą biskupa, potem własnością arcybiskupa. Do Austrii przyłączono miasto dopiero w początkach XIX wieku, w czasach napoleońskich. Nazwa Salzburg, dosłownie „zamek solny” pochodzi od istniejących w pobliżu kopalń solnych, w średniowieczu źródła bogactwa. To, co w mieście można zobaczyć wiąże się albo Kościołem, który władał nim przez całe stulecia, albo Mozartem, najznamienitszym synem Salzburga.

Pierwszym, co rzuca się w oczy turyście, który przyjeżdża do miasta jest położona na wzgórzu forteca – Hohensalzburg. Przepotężna budowla usadowiona w obronnym miejscu góruje nad miastem. Była siedzibą kościelnych hierarchów. Rozbudowywano ją od XI wieku dokładając stopniowo murów, wież i obwarowań. W końcu powstało z tego potężne zamczysko, jedna z największych europejskich fortec. Nigdy nie została zdobyta siłą. Poddała się dopiero Napoleonowi nie stawiając oporu.

Dochodzę do niej drogą wiodącą trawersem pod górę. Dyszę zmęczony, chyba jeszcze nie wypoczęty w pełni po biegu. Leniwce, osoby stare i niedołężne mogą wjechać linową kolejką, ale ja wolę pójść pieszo niż tłoczyć się w kolejce do kolejki. Bilet wstępu kosztuje 8 euro. Mury budowli z bliska rzeczywiście robią wrażenie. Plątanina dróżek, przejść i dziedzińców pozwala się zgubić. Rzut oka w dół z murów wyjaśnia, dlaczego przez stulecia nie było chętnych do szturmowania fortecy. Jej wielkość można by porównać do naszego, czyli zakonnego, czyli niemieckiego Malborka, lecz mury budowli salzburskiej są oryginalne, w przeciwieństwie do znacznej części murów zamku malborskiego.

Co można zobaczyć w środku? Zabytków ruchomych niewiele. Trochę elementów wystroju wnętrza, trochę nowożytnego uzbrojenia. To ustawiono w dużej sali i ubrano w nie grupę drewnianych manekinów kojarzących mi się z bandą „pinokiów”. Trochę słabo to wygląda, zrobiono tłum na siłę. Stoi sobie taki drewniany „Pinokio” z halabardą w ręku, odziany jedynie w napierśnik i hełm – morion. Prawie golas. Chyba w naszym Muzeum Wojska Polskiego nieco lepiej to wygląda, choć i tam większość zbroi jest zdekompletowana.

Jest też w gablotach broń kombinowana: na przykład topór + pistolet w jednym. Przygotowanie broni palnej do ponownego strzału zajmowało dawniej kilka minut stąd owo dodatkowe ostrze topora na lufie nie czyniło żołnierza bezbronnym. W innych komnatach wystawiono cieszące się dużym zainteresowaniem „maski wstydu”. Popularne na terenie Niemiec, zakładane były drobnym złoczyńcom, zakutym w dyby. W muzeum grunwaldzkim też takie widziałem, ledwie kilka miesięcy wcześniej. Oczywiście gawiedź, gdy zwiedza zamek to co chce zobaczyć? Oczywiście! Sale tortur! Inkwizycja! Płonące stosy! To dopiero nakręca wyobraźnie i wywołuje dreszczyk. Swoista „tabloidyzacja” dotarła też do muzeów. Albo tortury albo sex-skandale - to dopiero chodliwe tematy. Więc i w fortecy salzburskiej sali tortur zabraknąć nie mogło. Była jakaś, wyposażona w parę sprzętów. Z tego, co pamiętam z audioguide’a chyba wcale nie tu się znajdowała o ile w ogóle tu była. Ale nasz klient nasz pan – chcą tortury to będą je mieli.

W zamku można jeszcze skoczyć na wieżę, skąd rozpościera się piękna panorama na miasto i pobliskie góry. Jednymi z najciekawszych pomieszczeń w środku są Złota Sala i Złota Izba, komnaty arcybiskupa o ścianach pokrytych drewnem, misternie rzeźbionych i malowanych. W rogu jednej z nich stoi wielki gotycki, piec kaflowy, też misternie zdobiony.

W Salzburgu jest trochę bardzo starych zabytków sakralnych. Najważniejszy z nich to klasztor św. Piotra założony przez św. Ruperta w VII wieku. To najstarsze opactwo w Austrii. Drugi, prawie równie stary zabytek to żeński klasztor benedyktyński założony przez tego samego świętego na początku VIII wieku na pobliskim wzgórzu Nonnenberg. Wchodząc do środka można dostrzec pozostałości dawnej, romańskiej lub gotyckiej architektury. Za klasztorem św. Piotra jest cmentarz oraz niewielkie katakumby, które można zwiedzić za grosze.

Spaceruję po cmentarzu, wokół pełno ludzi. Czekam na Ornę, która na chwilę poleciała do bankomatu. Patrzę na dziewczynę, która stoi boso, nad jednym z grobów. Oczy ma zamknięte i nie rusza się przez całe minuty. Zastygła niczym jeden z moich straszyków. Medytuje?

Po tej samej stronie rzeki Salzach jest jeszcze katedra – Salzburg Dom. Siedzą przed nią młodzi, zbuntowani chłopcy i usiłują tworzyć sztukę. Jeden, z maską na twarzy sprayem maluje jakieś fantastyczne obrazki, drugi dmie w duży, drewniany instrument. To chyba australijskie didgeridoo. U nas na różnych rynkach i festynach też można spotkać podobnych. Zafascynowanych egzotyką, zbuntowanych włóczykijów. Czasem trochę brudnych, ale zawsze z pozytywnym nastawieniem do świata.

Sama katedra jest potężna, z sufitem misternie zdobionym delikatnymi rzeźbieniami pomalowanymi w kontrastujące z jasną ścianą kolory. Musiało to wszystko kosztować ogrom pracy i czasu. Wokół mnie krzątają się turyści. W pewnym momencie do organów przy prezbiterium podchodzi starszy człowiek, może organista. Zdejmuje marynarkę, wiesza na krześle i zaczyna grać. Nie jakiś koncert, tak po prostu. Chwila robi się magiczna. Szkoda, że 5 minut później strażnik wyprasza mnie na zewnątrz gdyż zamyka katedrę dla zwiedzających. Muzyk nadal gra, gdy jako ostatni wychodzę z budynku.

Po drugiej stronie rzeki Salzach, za kościołem św. Sebastiana jest miejski, zabytkowy cmentarz. Dziwnie to wygląda: ze środka starego miasta gdzie jest gwarno i tłoczno, wchodzisz na zamknięty z czterech stron dziedziniec i… cisza. Ludzi niewielu. Dookoła arkady i zabytkowe, pięknie zdobione nagrobki dawnej elity Salzburga. Prawnicy, lekarze. Turyści pędzą zazwyczaj do niepozornego grobiku tuż przy wejściu, gdzie widnieje magiczne słowo „Mozart”. Nie, nie Wolfgang Amadeusz. Ten wyjechał do Wiednia. W Salzburgu pochowano jego żonę i ojca Leopolda, też muzyka z arcybiskupiego dworu.

Na tym samym cmentarzu znaleźć też można epitafium i grób Paracelsusa, sławnego nowożytnego lekarza, który zmarł w Salzburgu.

Po tej samej stronie rzeki zwiedzić można także arcybiskupi Pałac Mirabell wraz z ogrodami. Pałacu nie zwiedzam, lecz na biegowo zwiedzam ogrody. Niewielkie, geometryczne, o starannie przyciętej trawie i krzewach. Grasują w nich stada mimów poubieranych stosownie do epoki.

A Mozart! A muzea Mozarta? Te są aż dwa: jedno po jednej stronie rzeki, tam gdzie muzyk się urodził i drugie po drugiej, gdzie Mozartowie się później przenieśli. Z wrodzonego sknerstwa, braku czasu oraz trochę ze zmęczenia zwiedziłem tylko to pierwsze. Było oblegane przez turystów. Wstęp kosztował 10 euro. Muszę przyznać, że muzeum to całkiem zręcznie opowiada o historii Mozarta i realiach, w których żył. Mają tam nawet kępkę jego włosów. Warto je zwiedzić.

Wieczorem lecę do hali festiwalowej, gdzie ma się niedługo zacząć jeden z występów wspomnianego już wielodniowego festiwalu „Salzburger Festspiele”. W sportowym stroju, kamizelce INOV-8, kluczę pomiędzy dostojnymi panami i eleganckimi paniami. Obok ktoś przeprowadza wywiad. Czuję się tu jak lump, który przypadkowo, przez kuchnię przedarł się jakoś na galę rozdania Oscarów. Ciekawe, kiedy mnie jakiś ochroniarz pogoni? Nikt nie goni, więc idę do kasy, zapytać, co grają i za ile. Melomanem nie jestem i za takiegoż uchodzić nie zamierzam, ale jestem w mieście Mozarta, trwa akurat festiwal i fajnie byłoby pójść na jakiś koncert. Patrzę na repertuar: dziś grają operę Mozarta „Wesele Figara”. Koszt biletu – 430 euro. Nie, jednak nie pójdę, nie mam dziś drobnych.

Mój ostatni dzień w Salzburgu. Z Orną zwiedziliśmy już klasztory, kościoły, inne stare miejsca. Mam już przesyt zabytków. To może Muzeum Sztuki Nowoczesnej? Trochę trzeba się powspinać, bo jest na wzgórzu, podobnie jak twierdza, ale idziemy. Chcę zrobić kilka zdjęć, może jeszcze kiedyś znowu będę uczył „wiedzy o kulturze”. Muzeum jest nowe, powstało w 2004 roku. Wstęp kosztuje 8 euro. Eksponaty poustawiane są w wielkich, pustych pomieszczeniach przypominających hale fabryczne lub wnętrze budynku w stanie surowym. Dla przybytków sztuki nowoczesnej to chyba typowe. Oglądam rzeźby, instalacje wideo, fotografie, environment. Większość to rzeczy stare, z lat 70-tych. Jest i twórczość jakiegoś Polaka, nie pamiętam nazwiska. Dosyć to minimalistyczne i nie robi na mnie wrażenia. Cóż, sztuka nowoczesna. Nie mogę pozbyć się wrażenia, że przez swoją prostotę, niedbałość, często przesadny minimalizm stanowi świetne pole do popisu dla różnej maści hochsztaplerów i skandalistów. – Co? Nie podoba ci się te pięć ułożonych zapałek na czystym stole? Nie kumasz głębi przesłania? Eeee.., nie znasz się na sztuce. Zawsze tak można odpowiedzieć na krytykę. Kiedyś, gdy powstawały wielkie dzieła byle przeciętny widz na pierwszy rzut oka mógł trafnie ocenić, czy ma do czynienia z mistrzem, czy partaczem. Teraz nie jest to już takie proste. Czasem myślę, że wystarczy skończyć odpowiednią szkołę, wkręcić się w artystyczne środowisko, popstrykać trochę rozmazanych, czarno-białych zdjęć, dorobić do nich zgrabną historyjkę i już możesz być szanowanym przedstawicielem artystycznego, młodego pokolenia. Cienka jest granica pomiędzy kiczem i banałem a czymś, co rzeczywiście jest oryginalne i wartościowe. Łatwo może się tu ośmieszyć zarówno artysta, jak i widz.

Nie podobała mi się większość pokazanych w muzeum prac, ale jedna rzeczywiście była ciekawa. Instalacja Dawida Tudora „Rainforest”. W dużej sali zawieszone były jakieś metalowe śmieci, konstrukcje, złom. Miały przy sobie malutkie głośniki, z których wydobywały się dźwięki. Elektroniczne, ale wszystkie razem dawały efekt odgłosu z dżungli. Taka dżungla współczesnego świata. Dżungla złomowiska, dżungla wysypiska śmieci. Ciekawe i pomysłowe.

Mówię Ornie, że mam już dosyć chodzenia. Ona też. Proponuje kino, grają akurat „Amy”. Nie jestem pewien ile z tego zrozumiem, ale OK. Do autobusu jeszcze parę godzin. Byle już nie chodzić. Idziemy do kina przy Steingasse. To małe kino, nastawione na repertuar i klientelę lewicowo-artystyczną. Coś jak warszawskie Kino Muranów puszczające rzeczy z „Gutek Film”. Bilet kosztuje 10 euro. Film jest smutny, kręcony w stylu „amatorski film z dzieciństwa”. Opowiada historię Amy Winehouse, uzdolnionej wokalistki jazzowej o grubych ustach, dużych zębach i ładnym głosie. Dziewczyna miała szczęście, miała talent, wspięła się na szczyt, ale chyba nie potrafiła tego wszystkiego udźwignąć i przepadła przez używki. Wielka szkoda.

Jestem już zmęczony. Zabieram plecak z hostelu i idę na autobus. Na przystanku przy dworcu są już dwie osoby. Kobieta młoda i starsza. Tej młodej się udało, mieszka tu od trzech lat, chyba nieźle zarabia, jest farmaceutką czy kimś takim. Uśmiecha się, wygląda na szczęśliwą. Starsza przeciwnie: pomstuje na Niemców nie przebierając w słowach, miała się opiekować kimś starszym i ją wyrolowano. Znowu.

Współczuję kobiecie, ale nie chce mi się już słuchać tych utyskiwań i pretensji. Czekam z niecierpliwością na autobus. Jest. Gruby pilot umieszcza mnie z tyłu, tam są ponoć wolne miejsca. Będę miał luźno, mówi dobrotliwie. Siadam na miejscu a tu atmosfera jest rzeczywiście bardzo luźna - rodacy z piwkiem w ręku rozprawiają na pół autobusu, wygłupiają się, żartują. Jeden jeździł po polu ciągnikiem, dwóch wraca z budowy. Niech to drzwiczki, mam chęć udusić tego grubego pilota, który mnie tu usadził. Na szczęście zbliża się 23. Zaraz nawet wesołych imprezowiczów tak jak mnie, zmorzy sen.

Rano następnego dnia jesteśmy w Katowicach, w bazie przesiadkowej firmy autobusowej. Przy autobusie stoi już dwóch funkcjonariuszy Straży Granicznej. Obsługa każe nam nie wysiadać, będzie kontrola dokumentów. Wczorajsi imprezowicze są zaskoczeni, widać sytuacja jest nietypowa. Coś burczą pod nosem niezadowoleni, nie wiedzą, dlaczego będą ich sprawdzać. Zamierzają trzepać bagaże? Ja już domyślam się, po co tu są. Nie o bagaże chodzi. Autobus jedzie z południa Europy, szukają nielegalnych imigrantów. Zaczyna się.

KONIEC

[LINK] do galerii
[LINK] do części 1

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Fajne zdjęcie przy fontannie :)


Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

No, było trochę zabawy. Wygłupiałem się jak młokos ale co tam :)

Sk-sport pisze...

Hehe, tak, jak mokłos troszkę wyglądasz :P

ruda @ pisze...

Paweł Antoni!

Świetny blog, dobra robota. Wszystkim biegaczom-Polakom w Australii polecam, i rozpiera mnie duma, że znam autora.
Pozdro z Brisbane,

Paweł Maksymilian

PS Widzę, że dopadł Cię drwaloseksualizm. Kiedy recenzje piwa z mikrobrowarów na blogu?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Rudzielcu,

Miło cię czytać, widzę, że żyjesz. Kangury cię nie pożarły. Z tego co czytam Polonii się tam na obczyźnie nie wyrzekłeś, i Polacy tam są i Polacy-biegacze. Super. Zazdroszczę Ci czasem tej Australii. Tym bardziej, że u nas zima za pasem.

Drwaloseksualizm był i poszedł. Chodzę do szkoły, muszę być grzeczny ;)

P.S. A tego gościa rozpoznajesz? Nasz wspólny kolega też ma się dobrze.

https://www.youtube.com/watch?t=53&v=eOxBO1ChTT8

Pozdrawiam cię Pawle Maksymilianie.

Paweł Antoni

ruda @ pisze...

Haha...proszę, kolejny przykład na to jak daleko pada archeolog od archeologii. Pozdro!