I po Grossglockner Ultra Trail [relacja]. Nadzieje były, że pierwsza dziesiątka, że chwała, sława, powitanie na granicy przez samego prezydenta. Skończyło się na przełamanym kryzysie, ukończonym biegu i przeciętnym miejscu. Nie ważne. Ryzyko, że się coś skaszani wpisane jest w ten sport jak w każdy inny. Trzeba chłodnym okiem wyciągać wnioski i dalej robić swoje.
Niedziela. Teraz jestem w Salzburgu. Nadal w Austrii. Zostanę tu jeszcze 3 dni: do wtorku wieczorem. Wtedy mam autobus do Polski. Chcę trochę pozwiedzać. Nigdy w Salzburgu nie byłem, więc jest dobra okazja, aby zobaczyć miasto. Zobaczyć jak tu się żyje.
Hostel
Nazywa się „Yoho”. Leży ze dwa kilometry od dworca, na Paracelsusstrasse. Pomiędzy dworcem a centrum miasta. Położenie idealne. Już kilka dni wcześniej zarezerwowałem tu miejsce. Jeszcze przed biegiem. Człapię do niego z plecakiem, na zmęczonych nogach, prosto z dworca. Jedynego dworca w mieście, bo o dziwo Salzburg nie ma oddzielnego dworca kolejowego i autobusowego. Jest jeden.
Hostel pod względem standardu wygląda dużo lepiej niż to, czego doświadczyłem pół roku wcześniej w Oxfordzie i Londynie [link do relacji]. Łóżka numerowane, drzwi zamykane na elektroniczny klucz, osobiste szafki wewnątrz też. Darmowy Internet i sala telewizyjna. W miarę czysto i bezpiecznie. Można za darmo zostawić bagaż w piwnicy. Doba za 22 euro.
W hostelu jak to w hostelu towarzystwo międzynarodowe, ale – co nietypowe - o zdecydowanej dominacji jednej nacji. Koreańczycy, głównie młode kobiety. Jest ich tu mrowie. W następnych dniach zorientowałem się, że w mieście odbywa się akurat sławny festiwal muzyki klasycznej „Salzburger Festspiele”. Zastanawiam się, czy ci Koreańczycy przyjechali tu właśnie na ów festiwal. Zagaduję dwie młode panienki idące z mapą i walizkami. Słusznie domyślam się, że szukają „mojego” hostelu. Pokazuję drogę i pytam, czy na festiwal. – „Tak, tak” – odpowiadają, ale jakoś tak z przesadnym uśmiechem i trochę niepewnie. Może myślą, że je podrywam? Mam wątpliwości, czy na pewno załapały, o co pytałem. Spotkam je jeszcze raz następnego dnia. Będą do mnie gorąco i serdecznie machały z drugiego końca ulicy.
W pokoju ludzi mam różnych. Niektórzy rozmowni, inni nie. W przeddzień wyjazdu poznaję Ornę – młodą nauczycielkę z Dublina. Fajna, otwarta dziewczyna. Spędzimy razem większość ostatniego dnia mojego pobytu w Austrii.
Jest też młody Amerykanin. Sympatyczny i gadatliwy. Zanim mi powie, skąd jest domyślam się, że jakiś native speaker bo początkowo nawija tak, że nie mogę nic zrozumieć. Chłopak przyjechał ze stanów by tu uczyć języka. Na pytanie skąd ja jestem odpowiadam, że ze wschodniej Polski. Pewnie równie dobrze mógłbym powiedzieć, że z Syberii – myślę w duchu. – Lublin? – pyta. Tu się szczerze i miło zdziwiłem. Amerykanin i aż na tyle zna geografię Polski? Rozmawiamy chwilę o tym i o tamtym, kto co tu robi, jak się podoba Salzburg, jakie ma plany itp. Rozmówca jest w Austrii już dłuższy czas. Temat schodzi na możliwość pracy w Austrii. Mówię, że fanie, że otwarte granice, że można przyjechać, popracować. Ten studzi mój zachwyt opowiadając jak dużo formalności musiał załatwić, aby móc przyjechać tu z USA i pracować jako nauczyciel języka. Austriacy chronią swój „jobmarket” – mówi dalej. Ta otwartość na obcokrajowców to tylko pozory, nawet Niemców niechętnie tu widzą. To rasiści – kończy mocnym określeniem. Cóż, chłopak ma ciekawe obserwacje, ale jest już widać odpowiednio „upupiony” lewicową polityczną poprawnością, skoro używa określenia „rasista” na ludzi, którzy chcą chronić swój rynek pracy albo nie dostają erekcji na myśl o wielokulturowości.
W następnych dniach, chyba za sprawą owego festiwalu gości w hostelu przybywa tylu, że nie ma już miejsc. Przed portiernią stoi kolejna grupka Koreanek. Smutne miny, ze dwie cicho pochlipują. Pewnie nie miały rezerwacji i właśnie się dowiedziały, że nie ma wolnych miejsc. Obsługa hostelu jest jednak na tyle życzliwa, że czasem pozwala przespać się w sali telewizyjnej.
Rano schodzę na śniadanie do stołówki. 3,5 euro i jesz tyle, ile dasz radę. Ja dam radę naprawdę dużo, przy dłuższym pobycie mógłbym ich zrujnować, więc bardzo mi się ta forma rozliczenia podoba. Nieśpiesznie pochłaniam koleje stosy podgrzanego chleba tostowego ociekającego roztopionym masłem oraz kanapki z wędliną i z dżemem. Do tego kubki kawy i soku. Wiem, że niezdrowo, ale jestem po wyczerpującym biegu, mogę sobie pofolgować. Z głośników leci Felix Jaehn – Ain’t nobody (Loves Me Better) [LINK]. W Austrii to chyba przebój wakacji, wszędzie to tutaj grają. Po jakimś czasie piosenka mimowolnie wpada mi w ucho aż sam zaczynam nucić ją pod nosem.
Ulice
Są stosunkowo czyste i zadbane. Salzburg jest miastem zabytkowym, ze starówką wpisaną na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. To taki nieco mniejszy Toruń. Przyjemnie się tu spaceruje.
Przy samym mieście wyrastają całkiem spore i strome góry. Dla biegacza górskiego to niezłe miejsce do życia - na trening nie trzeba nigdzie jechać, wystarczy wyjść z domu. Na zawody w Alpy jest blisko. Drugiego dnia pobytu zwiedzam Salzburg na biegowo: w biegowym stroju, z biegowym plecakiem. Gramolę się na wzgórze i leśny park Kapuzinenberg, gdzie znajduje się klasztor kapucynów. Prowadzą do niego długaśne schody. Piotr Łobodziński z pewnością miałby tu gdzie trenować. Zbiegam na dół i wygłupiam się skacząc przez fontanny na deptaku. Może w moim wieku nie przystoi, ale co tam, nikt mnie tu nie zna.
Spacerując lub biegnąc przez miasto obserwuję mieszkańców, sklepy i zabytki. Ludzie są różni. Różnych dziwolągów można spotkać zwłaszcza na dworcu. Cóż to za wdzięczne miejsce do obserwacji wyglądów i zachowań. W dniu przyjazdu czekam tu ze 3 godziny na autobus, więc mam sporo czasu do zabawy w „podglądacza”.
Dworcowa toaleta ma kabiny wyposażone klasycznie oraz takie z dziurą w podłodze, dla tych, co lubią „na narciarza”. Zapewne dla gości z egzotycznych kręgów kulturowych, którzy zwykłą deskę i muszlę mogliby zafajdać.
Wielokulturowość na ulicach jest widoczna, ale osób z kręgów muzułmańskich nie ma jakoś przytłaczająco dużo. W Kaprun, górskiej miejscowości na południe od Salzburga, gdzie odbywały się zawody było ich bardzo dużo. Co czwarta lub nawet co trzecia osoba, którą spotykałem na ulicy była arabem lub muzułmanką. Czy byli to imigranci? Niekoniecznie. Bardziej turyści i to raczej zamożni. Ewentualnie imigranci, którzy od dawna zamieszkują Austrię. Muzułmańskie kobiety, z których połowa nosiła chusty a połowa burki, czyli nakrycia zasłaniające całą twarz z wyjątkiem oczu sprawiały wrażenie eleganckich i zadbanych. Część z nich miała aparaty fotograficzne, co wskazuje, że przyjechały do Kaprun turystycznie. Niektóre bary na jednej z głównych ulic miały szyldy w języku arabskim. Przed jednym stał samochód na kuwejckich rejestracjach.
W Salzburgu, po którym spaceruję przybyszów z krajów muzułmańskich nie ma aż tak wielu, choć są widoczni. Kobiety podobnie jak te w Kaprun wyglądają na zadbane. Tak to wygląda w ostatnich dniach lipca 2015 roku. Tzw. „kryzys imigracyjny” dopiero się rozkręca. Żadnych rzekomych czy autentycznych uchodźców na ulicach Salzburga nie dostrzegam. Może za kilka lat będą one nie do poznania, teraz wyglądają jeszcze w miarę europejsko.
Starcie idei czy też wizji przyszłości świata, które mnie żywo interesuje jest też widoczne na ulicach Salzburga. Pomimo tego, co mówił mi w hostelu Amerykanin lewicowi aktywiści są tu bardzo aktywni. Sporo jest plakatów zagrzewających do walki z autentycznym lub urojonym faszyzmem, antysemityzmem, homofobią, seksizmem. Są plakaty z czerwonymi gwiazdami i odsyłającymi do strony austriackich studentów-komunistów. Ci już nawet nie maskują się pod łagodniejszymi określeniami „lewica” czy „liberałowie”, jak u nas. Piszą wprost: jesteśmy komunistami i walą czerwone gwiazdy albo symbol skrzyżowanego sierpa i młota. Młodzi Austriacy – kraj, z którego pochodziło tak wielu hitlerowców teraz tak bardzo lgnie do idei lewicowych, nawet skrajnych.
Znowu cofnę się wspomnieniem do Kaprun. Zwiedzałem tam kościół, w którego przedsionku można było ujrzeć tablicę z poległymi w ostatniej wojnie parafianami. W zadumie spoglądałem na zdjęcia parafian-żołnierzy hitlerowskiej armii. Jedni wyglądali groźnie niczym strażnicy z Auschwitz, inni to ledwie dzieci. A teraz Salzburg, komunistyczne plakaty, zupełne przeciwieństwo. I jak to pogodzić z owym rasizmem, o którym mówił Amerykanin? Czy nie jest tak, że medialne i polityczne elity oraz studenci tego naznaczonego piętnem nazizmu kraju gorąco epatują swoją lewicowością zaś przeciętny Austriak ma to wszystko w poważaniu i jest po prostu sobą? Z okna autobusu widzę w jakimś oknie wielki napis „Refugees are welcome here”. Idę do księgarni i waham się czy nie kupić za parę euro reprintu „Kapitału” Marksa. Sporo tomów tu leży, nie znam niemieckiego, ale miałbym na pamiątkę. Waham się, potem spotykam Ornę a potem już nie ma czasu.
Sklepy. Oprócz tego co u nas, czyli niewartego opisania jest też parę ciekawostek. W sklepach z ciuchami można kupić specyficzne, chyba lokalne spodenki. Brązowe, skórzane z wyszywanymi roślinnymi wzorkami, czasem z dziwną przepaską przy kieszeniach. Taki zdaje się ludowy strój, ale jeszcze czasem noszony na ulicach.
Salzburg słynie z Mozarta, i się nim szczyci. Sławny kompozytor spędził tu młodość zanim przeniósł się do Wiednia. Są w Salzburgu ulice Mozarta, dwa muzea, most Mozarta. Śmieję się w myślach, że mało brakuje, aby i szalety miejskie uroczyście nazwano mozartowskimi.
Jednym z najbardziej popularnych prezentów przywożonych przez turystów z Salzburga są czekoladki z marcepanem w środku. Jak się zwą? Oczywiście - „Mozartkugel”. Mają mieszkańcy Salzburga swoje czekoladowe „kulki mozartowskie” tak jak torunianie swoje pierniki. Musi tego dużo schodzić, bo w każdym sklepie spożywczym można je łatwo znaleźć. Kupiłem paczkę jako prezent, skosztowałem jedną czekoladkę, czy aby nie mdłe. Dobre, owszem, ale nie jakoś nadzwyczajnie lepsze od innych słodkości, które jadałem.
Niedziela. Teraz jestem w Salzburgu. Nadal w Austrii. Zostanę tu jeszcze 3 dni: do wtorku wieczorem. Wtedy mam autobus do Polski. Chcę trochę pozwiedzać. Nigdy w Salzburgu nie byłem, więc jest dobra okazja, aby zobaczyć miasto. Zobaczyć jak tu się żyje.
Hostel
Nazywa się „Yoho”. Leży ze dwa kilometry od dworca, na Paracelsusstrasse. Pomiędzy dworcem a centrum miasta. Położenie idealne. Już kilka dni wcześniej zarezerwowałem tu miejsce. Jeszcze przed biegiem. Człapię do niego z plecakiem, na zmęczonych nogach, prosto z dworca. Jedynego dworca w mieście, bo o dziwo Salzburg nie ma oddzielnego dworca kolejowego i autobusowego. Jest jeden.
Hostel pod względem standardu wygląda dużo lepiej niż to, czego doświadczyłem pół roku wcześniej w Oxfordzie i Londynie [link do relacji]. Łóżka numerowane, drzwi zamykane na elektroniczny klucz, osobiste szafki wewnątrz też. Darmowy Internet i sala telewizyjna. W miarę czysto i bezpiecznie. Można za darmo zostawić bagaż w piwnicy. Doba za 22 euro.
W hostelu jak to w hostelu towarzystwo międzynarodowe, ale – co nietypowe - o zdecydowanej dominacji jednej nacji. Koreańczycy, głównie młode kobiety. Jest ich tu mrowie. W następnych dniach zorientowałem się, że w mieście odbywa się akurat sławny festiwal muzyki klasycznej „Salzburger Festspiele”. Zastanawiam się, czy ci Koreańczycy przyjechali tu właśnie na ów festiwal. Zagaduję dwie młode panienki idące z mapą i walizkami. Słusznie domyślam się, że szukają „mojego” hostelu. Pokazuję drogę i pytam, czy na festiwal. – „Tak, tak” – odpowiadają, ale jakoś tak z przesadnym uśmiechem i trochę niepewnie. Może myślą, że je podrywam? Mam wątpliwości, czy na pewno załapały, o co pytałem. Spotkam je jeszcze raz następnego dnia. Będą do mnie gorąco i serdecznie machały z drugiego końca ulicy.
W pokoju ludzi mam różnych. Niektórzy rozmowni, inni nie. W przeddzień wyjazdu poznaję Ornę – młodą nauczycielkę z Dublina. Fajna, otwarta dziewczyna. Spędzimy razem większość ostatniego dnia mojego pobytu w Austrii.
Jest też młody Amerykanin. Sympatyczny i gadatliwy. Zanim mi powie, skąd jest domyślam się, że jakiś native speaker bo początkowo nawija tak, że nie mogę nic zrozumieć. Chłopak przyjechał ze stanów by tu uczyć języka. Na pytanie skąd ja jestem odpowiadam, że ze wschodniej Polski. Pewnie równie dobrze mógłbym powiedzieć, że z Syberii – myślę w duchu. – Lublin? – pyta. Tu się szczerze i miło zdziwiłem. Amerykanin i aż na tyle zna geografię Polski? Rozmawiamy chwilę o tym i o tamtym, kto co tu robi, jak się podoba Salzburg, jakie ma plany itp. Rozmówca jest w Austrii już dłuższy czas. Temat schodzi na możliwość pracy w Austrii. Mówię, że fanie, że otwarte granice, że można przyjechać, popracować. Ten studzi mój zachwyt opowiadając jak dużo formalności musiał załatwić, aby móc przyjechać tu z USA i pracować jako nauczyciel języka. Austriacy chronią swój „jobmarket” – mówi dalej. Ta otwartość na obcokrajowców to tylko pozory, nawet Niemców niechętnie tu widzą. To rasiści – kończy mocnym określeniem. Cóż, chłopak ma ciekawe obserwacje, ale jest już widać odpowiednio „upupiony” lewicową polityczną poprawnością, skoro używa określenia „rasista” na ludzi, którzy chcą chronić swój rynek pracy albo nie dostają erekcji na myśl o wielokulturowości.
W następnych dniach, chyba za sprawą owego festiwalu gości w hostelu przybywa tylu, że nie ma już miejsc. Przed portiernią stoi kolejna grupka Koreanek. Smutne miny, ze dwie cicho pochlipują. Pewnie nie miały rezerwacji i właśnie się dowiedziały, że nie ma wolnych miejsc. Obsługa hostelu jest jednak na tyle życzliwa, że czasem pozwala przespać się w sali telewizyjnej.
Rano schodzę na śniadanie do stołówki. 3,5 euro i jesz tyle, ile dasz radę. Ja dam radę naprawdę dużo, przy dłuższym pobycie mógłbym ich zrujnować, więc bardzo mi się ta forma rozliczenia podoba. Nieśpiesznie pochłaniam koleje stosy podgrzanego chleba tostowego ociekającego roztopionym masłem oraz kanapki z wędliną i z dżemem. Do tego kubki kawy i soku. Wiem, że niezdrowo, ale jestem po wyczerpującym biegu, mogę sobie pofolgować. Z głośników leci Felix Jaehn – Ain’t nobody (Loves Me Better) [LINK]. W Austrii to chyba przebój wakacji, wszędzie to tutaj grają. Po jakimś czasie piosenka mimowolnie wpada mi w ucho aż sam zaczynam nucić ją pod nosem.
Ulice
Są stosunkowo czyste i zadbane. Salzburg jest miastem zabytkowym, ze starówką wpisaną na listę światowego dziedzictwa kulturowego UNESCO. To taki nieco mniejszy Toruń. Przyjemnie się tu spaceruje.
Przy samym mieście wyrastają całkiem spore i strome góry. Dla biegacza górskiego to niezłe miejsce do życia - na trening nie trzeba nigdzie jechać, wystarczy wyjść z domu. Na zawody w Alpy jest blisko. Drugiego dnia pobytu zwiedzam Salzburg na biegowo: w biegowym stroju, z biegowym plecakiem. Gramolę się na wzgórze i leśny park Kapuzinenberg, gdzie znajduje się klasztor kapucynów. Prowadzą do niego długaśne schody. Piotr Łobodziński z pewnością miałby tu gdzie trenować. Zbiegam na dół i wygłupiam się skacząc przez fontanny na deptaku. Może w moim wieku nie przystoi, ale co tam, nikt mnie tu nie zna.
Spacerując lub biegnąc przez miasto obserwuję mieszkańców, sklepy i zabytki. Ludzie są różni. Różnych dziwolągów można spotkać zwłaszcza na dworcu. Cóż to za wdzięczne miejsce do obserwacji wyglądów i zachowań. W dniu przyjazdu czekam tu ze 3 godziny na autobus, więc mam sporo czasu do zabawy w „podglądacza”.
Dworcowa toaleta ma kabiny wyposażone klasycznie oraz takie z dziurą w podłodze, dla tych, co lubią „na narciarza”. Zapewne dla gości z egzotycznych kręgów kulturowych, którzy zwykłą deskę i muszlę mogliby zafajdać.
Wielokulturowość na ulicach jest widoczna, ale osób z kręgów muzułmańskich nie ma jakoś przytłaczająco dużo. W Kaprun, górskiej miejscowości na południe od Salzburga, gdzie odbywały się zawody było ich bardzo dużo. Co czwarta lub nawet co trzecia osoba, którą spotykałem na ulicy była arabem lub muzułmanką. Czy byli to imigranci? Niekoniecznie. Bardziej turyści i to raczej zamożni. Ewentualnie imigranci, którzy od dawna zamieszkują Austrię. Muzułmańskie kobiety, z których połowa nosiła chusty a połowa burki, czyli nakrycia zasłaniające całą twarz z wyjątkiem oczu sprawiały wrażenie eleganckich i zadbanych. Część z nich miała aparaty fotograficzne, co wskazuje, że przyjechały do Kaprun turystycznie. Niektóre bary na jednej z głównych ulic miały szyldy w języku arabskim. Przed jednym stał samochód na kuwejckich rejestracjach.
W Salzburgu, po którym spaceruję przybyszów z krajów muzułmańskich nie ma aż tak wielu, choć są widoczni. Kobiety podobnie jak te w Kaprun wyglądają na zadbane. Tak to wygląda w ostatnich dniach lipca 2015 roku. Tzw. „kryzys imigracyjny” dopiero się rozkręca. Żadnych rzekomych czy autentycznych uchodźców na ulicach Salzburga nie dostrzegam. Może za kilka lat będą one nie do poznania, teraz wyglądają jeszcze w miarę europejsko.
Starcie idei czy też wizji przyszłości świata, które mnie żywo interesuje jest też widoczne na ulicach Salzburga. Pomimo tego, co mówił mi w hostelu Amerykanin lewicowi aktywiści są tu bardzo aktywni. Sporo jest plakatów zagrzewających do walki z autentycznym lub urojonym faszyzmem, antysemityzmem, homofobią, seksizmem. Są plakaty z czerwonymi gwiazdami i odsyłającymi do strony austriackich studentów-komunistów. Ci już nawet nie maskują się pod łagodniejszymi określeniami „lewica” czy „liberałowie”, jak u nas. Piszą wprost: jesteśmy komunistami i walą czerwone gwiazdy albo symbol skrzyżowanego sierpa i młota. Młodzi Austriacy – kraj, z którego pochodziło tak wielu hitlerowców teraz tak bardzo lgnie do idei lewicowych, nawet skrajnych.
Znowu cofnę się wspomnieniem do Kaprun. Zwiedzałem tam kościół, w którego przedsionku można było ujrzeć tablicę z poległymi w ostatniej wojnie parafianami. W zadumie spoglądałem na zdjęcia parafian-żołnierzy hitlerowskiej armii. Jedni wyglądali groźnie niczym strażnicy z Auschwitz, inni to ledwie dzieci. A teraz Salzburg, komunistyczne plakaty, zupełne przeciwieństwo. I jak to pogodzić z owym rasizmem, o którym mówił Amerykanin? Czy nie jest tak, że medialne i polityczne elity oraz studenci tego naznaczonego piętnem nazizmu kraju gorąco epatują swoją lewicowością zaś przeciętny Austriak ma to wszystko w poważaniu i jest po prostu sobą? Z okna autobusu widzę w jakimś oknie wielki napis „Refugees are welcome here”. Idę do księgarni i waham się czy nie kupić za parę euro reprintu „Kapitału” Marksa. Sporo tomów tu leży, nie znam niemieckiego, ale miałbym na pamiątkę. Waham się, potem spotykam Ornę a potem już nie ma czasu.
Sklepy. Oprócz tego co u nas, czyli niewartego opisania jest też parę ciekawostek. W sklepach z ciuchami można kupić specyficzne, chyba lokalne spodenki. Brązowe, skórzane z wyszywanymi roślinnymi wzorkami, czasem z dziwną przepaską przy kieszeniach. Taki zdaje się ludowy strój, ale jeszcze czasem noszony na ulicach.
Salzburg słynie z Mozarta, i się nim szczyci. Sławny kompozytor spędził tu młodość zanim przeniósł się do Wiednia. Są w Salzburgu ulice Mozarta, dwa muzea, most Mozarta. Śmieję się w myślach, że mało brakuje, aby i szalety miejskie uroczyście nazwano mozartowskimi.
Jednym z najbardziej popularnych prezentów przywożonych przez turystów z Salzburga są czekoladki z marcepanem w środku. Jak się zwą? Oczywiście - „Mozartkugel”. Mają mieszkańcy Salzburga swoje czekoladowe „kulki mozartowskie” tak jak torunianie swoje pierniki. Musi tego dużo schodzić, bo w każdym sklepie spożywczym można je łatwo znaleźć. Kupiłem paczkę jako prezent, skosztowałem jedną czekoladkę, czy aby nie mdłe. Dobre, owszem, ale nie jakoś nadzwyczajnie lepsze od innych słodkości, które jadałem.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz