wtorek, 16 maja 2017

Extreme Power Run II - relacja

Zdjęcie: Andrzej Jędryczkowski
Krótka przeszkodówka. Już tu biegłem w zeszłym roku, turystycznie. Przeszkody trudne nie były. Teraz chcę pobiec mocniej - kontuzji żadnej nie mam, za to chętkę na ściganie.  Pomimo, że jest całkiem ciepło na nogach mam INOV-8 X-Talon 212, wyżej spodenki zakrywające kolana, koszulę z długim rękawem, buffa i robocze rękawiczki. Wszelkie otarcia, zadrapania które niewątpliwie na trasie złapię niepotrzebnie podkopią morale dlatego warto się zabezpieczyć.

Startuję w drugiej, 40-osobowej grupie, 6 minut po pierwszej. Pierwsze kilkadziesiąt metrów po piachu jak na plaży, potem wąski podbieg na stromą skarpę. Łukasz pogrzał pierwszy jak z procy, ja gdzieś szósty czy ósmy. Niby wiem, że zaraz będzie wąskie gardło ale nie chciałem startować sprintem w kopnym piachu aby zbyt szybko nie spalić cennych zapasów energii. Strażacy polewają wodą z węża, ziemia się spod nóg obsuwa, nie ma jak wejść. Popycham plecy kolesia przede mną, ten nie ma jak przyśpieszyć bo przed nim utknęła jakaś panna. Te kilka sekund straty wydają się minutami. Piaszczysty stopień, na który staję obsuwa się spod nóg. Jakoś w końcu się gramolę. Teraz bieg.

Następna przeszkoda: podłużnie ułożona sterta opon. Najszybciej można zrobić ją przy brzegu, nie środkiem. Bieg, bieg, wyprzedzam kolejne osoby. To już pewnie pierwsza trójka mojej grupy. Rundka z wiaderkiem piachu - na szczęście lekkie jest. Nie szarpię się aby niepotrzebnie nie stracić zbyt dużo sił. Równowaga wysiłkowo-oddechowa to podstawa. Teraz czołganie pod oponami i już 3-metrowa ścianka z opon. Lecz co widzę!? Gość przede mną zamiast przejść górą jak Pan Organizator przykazał daje szczupaka w szparę pomiędzy oponami. A szelma! Pytam fotografa stojącego przy przeszkodzie czy zrobił zdjęcie temu, który oszukiwał. Zapamiętałem numer - odpowiada. Nabuzowany adrenaliną i ostrą rywalizacją obiecuję sobie zgłosić na mecie zagrywkę nie fair i piętnować oszusta ale potem zawodnika wyprzedzam (chyba jego), schodzi ze mnie ciśnienie i macham ręką. W końcu to nie wyścig o złote kalesony.
 

Następne przeszkody idą gładko: fajny lecz za krótki mostek linowy, kołowrotki, niskie ścianki strażackie. W końcu są przeszkody wilgotne: pierwszy, bardzo fajny, chybotliwy mostek na pływających pośród szuwarów beczkach. Mało tam brakuje, abym się skąpał. Mam ten komfort, że biegnąc w czubie nie muszę ani przed mostkiem stać, ani nikogo popędzać. Przelatuję go w pełnym biegu. Wkrótce po nim pierwsze zmoczenie - czołganie w piasku i w kałuży. Od tej pory suchy nie jestem.

Już wcześniej zacząłem doganiać pojedynczych maruderów z pierwszej grupy, teraz jest ich coraz więcej. Skok przez ciągnikową przyczepę. Na mijance widzę znajomych z pierwszej grupy. Zdają się nie być daleko. Oddech ciężki ale regularny. Powinien wychodzić mocny II zakres. Pulsometru nie wziąłem bo nie było potrzeby a poza tym bałem się go uszkodzić.

W świeżym wykopie piasku skaczemy po hałdach, wdrapujemy na skarpę i już witamy ze znajomą a pamiętną z zeszłego roku przeszkodą - kanałem z wodą. Wskakuję doń, teraz już po szyję. Brrr.., zimna! Woda już od początku głęboka a nie coraz głębsza, jak przed rokiem. I jakoś tak się dziwnie pieni. Czy ktoś tu czegoś dolał?!

Poślizg przy wyjściu, znowu bieg, tym razem do lasku. Znowu upodlenie w piachu i igłach - czołganie pod oponami. Tak tu właśnie jest: najpierw cię zmęczą, potem utarzają w piasku, umoczą w wodzie tylko po to, aby za chwilę znowu wytarzać i później znowu zmoczyć. Na końcu dadzą medal i  każą się cieszyć. Ach te biegi, gdzie tu rozsądek?

No, zostało już mniejszość dystansu. Łechtam się myślą, że przynajmniej ze swojej grupy jestem pierwszy. Potem, gdy obejrzę zdjęcia okaże się, że guzik - był chyba co najmniej jeden chłopak, którego nie dogoniłem.

Znowu zbiegamy nad wodę i znowu pływający mostek - "mostek Andrzeja". Pikuś w porównaniu z tym na beczkach - tamten był bardziej chybotliwy. Dalej worki z piaskiem i rundka dookoła. Standard.

Lecimy w krzaki, już teraz blisko mety. Są kibice, jest piach i pofałdowany teren. Teraz dwie ścianki: jedna pionowa z chwytami wspinaczkowymi - łatwa, ale czasu trochę zabiera. Druga to pamiętna Bestia Koali z zeszłego roku. Pochyła, śliska i z liną. Oj mieli z nią niektórzy problemy. I ja się na nie nastawiam bo może być wyślizgana i namoczona przez pierwszą grupę. Nie, idzie gładko.

Jest ślizgawka - zjazd w śliskim korytku z płynącą wodą - będzie zabawa! A guzik. Zaczynam na brzuchu dla lepszego rozpędu aby w połowie przekręcić się na plecy co by mieć lepszą pozycję do wstania. Te moje przekombinowane manewry sprawiły, że się w połowie ślizgawki zatrzymałem. Oj, słabo! Czyżby za dużo słodkości i za ciężki tyłek? Trzeba na dietę.

Czołganie pod siatką napawa mnie myślą, że jak w przyszłości wyłysieję, to oskarżę o to organizatora: bo to przez tą siatkę, która tarła mi czubek głowy, prawie do zapału. Dalej jest czołganie pod drutem kolczastym i wyjście do góry przez tunel z opon. Dla patyczaka takiego jak ja nie jest to łatwe bo nogi się nie mieszczą ale jakoś wychodzi. Do mety jeszcze tylko ze trzy przeszkody i kilkaset metrów - Finisz!

Nieco wcześniej mijałem jednego z orgów, który spytał mnie w locie, czy trasa dobrze oznaczona. Bardzo dobrze odparłem zasapany bo rzeczywiście do tego momentu była zrobiona świetnie. Zero wątpliwości, gdzie biec. Ale w tym momencie przechwaliłem.

Biegniemy w lasku pod górę, tam taśma zawieszona w poprzek. Gdzie teraz?! AAAAAA!!!! Jeszcze kilka osób się kręci, szukamy oznaczeń. Lecą sekundy, zegar się nie zatrzymuje. Natalia Korszeń z Horodyszcza, ta z którą startowałem w parze w podobnym biegu w Orzyszu też z nami jest [LINK do relacji]. AAAAA!!! Czas!!! Dobiega jeszcze kilka osób. Szukamy, szukamy, mijają kolejne sekundy, już chyba i minuta. Może druga. AAAAA!!!

Ze mnie już schodzi powietrze a w jego miejsce wchodzi rezygnacja. No rzesz, człowiek walczy o każdą sekundę a tu taki klops. Dlaczego nie przeanalizowałem trasy i nie przeszedłem jej przed startem?! Pluję sobie w brodę.

W końcu ktoś mówi: to chyba rowem, w lewo. Biegniemy przez las, rowem, choć żadnych taśm tam nie ma. Zbiegamy w stronę mety. Mówią, że tu trzeba pod górę, zbiec z tej skarpy i jeszcze ścianka Pro Gymu. Dobra, robimy ją, ja już na pół gwizdka, bo nie chce mi się walczyć o sekundy, gdy tyle ich przed chwilą straciłem bezsensownie.

Ścianka idzie sprawnie. Teraz kilkumetrowy rów z wodą. Fajny on, wisi nad nim ażurowe ogrodzenie, kilkanaście centymetrów nad lustrem wody. To taka przeszkoda typu klaustrofobiczno-podtapiającego: nie za bardzo jest gdzie łapać oddech więc albo dajesz nura przez całość na brzuchu, albo przesuwasz się na plecach  twarzą tuż przy siatce. Planowałem dać nura ale wszyscy krzyczą: "na plecach!, na plecach!" No to dobra, jestem mało asertywny - kładę się na plecy. Woda trochę zalewa twarz, boję się że mi się wleje do nosa. Cholera, wiedziałem, że jednak trzeba było nurkiem - myślę w połowie drogi. Teraz już nie będę zmieniał koncepcji bo znowu przekombinuję.

Ostatnia prosta: skok przez malutki rowek z ogniem i meta!

Czas 31:07, miejsce 7 na 186. Zwycięzca, Aliaksandr Aniskevich gość z białoruskiego Brześcia miał czas 27:23. Ładnie poleciał.
 
Dzięki Time 2 Go i "Biała Biega" - zabawa była świetna. I naprawdę duży szacunek za ułożenie tych wszystkich przeszkód. Mnóstwo roboty!
 
[LINK do mojej foto-relacji dla Festiwalu Biegowego]

2 komentarze:

Łukasz Węda pisze...

Wyrwałem bo rok temu pod górkę był duży ścisk i nie chciałem zostać. Tym razem nie było tyle wody i nie leli po środku. Utknąłem za to na oponach hehehe na to nie miałem patetntu. Też się zgubiłem przy tym rowie dwa razy wracałem. Trasę obleciałem przed poza tym rowem. Zabawa był przednia chociaż miejscami ciasno w tej 2 grupie. Jednak wolę normalne biegi a tutaj za krótki dystans.
Fajna relacja. Moja tym razem zwykła.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Łukasz, może ten początkowy sprint nie był zły, w sumie można było sporo zyskać. Czytając Twoją relację upewniłem, się, że dobrze zrobiłem goniąc szybciej, bo nie musiałem czekać przed mostkiem z pływających beczek.

Mi się generalnie takie imprezy podobają choć pod nie nie trenuję. Kto wie, czy nie wystartuję jeszcze kiedyś w Biegu Tygrysa, Biegu pod prąd czy tym biegu w Mierzyrzecu, co ma być pod koniec sierpnia. W sumie fajna zabawa a dystans krótki więc nie kasujący jak ultra. Oby tylko kontuzji nie złapać.

Pozdrawiam
Paweł