wtorek, 22 stycznia 2019

Łemkowyna Ultra Trail 150 – relacja

Dlaczego tam, dlaczego tyle?

Nie mam tu jakichś zaskakujących motywacji. Chyba największą z nich była zwykła ciekawość. Zapisałem się kilka lat temu na pierwszą edycję ale nie wystartowałem z powodu kontuzji. W międzyczasie Łemkowyna się rozrosła. W ubiegłym roku, podkręcony opowieściami o mega-błocie postanowiłem spróbować samemu. Zobaczyć osobiście, jak wygląda z bliska ta „Błotkowyna”

Zapisując się popełniłem typowy błąd amatora, którego jako biegacz z 12-letnim stażem nie powinienem popełnić i z powodu którego się wstydzę. Co zrobiłem? Zapisałem się na dystans najdłuższy – 150 km. Przeciętny, mniej doświadczony amator ultra często myśli, że jak się zapisywać na ultra to na najdłuższy dystans. Wszelkie krótsze są trasami dodatkowymi. Prawdziwy kozak przecież „nie penia”. – Co ja nie dam rady?!? – myśli. Na zawodach trochę na początku biegnie, potem idzie, idzie coraz wolniej, w końcu siedzi po pół godziny na punktach. Dociera do mety mocno skasowany, ale dumny, że „przebiegł”.

Tymczasem jest to błąd. Dystans powinno się wybierać stosownie do możliwości. Nie przebiegniesz dystansu? To się na niego nie zapisuj. Biegałeś tak jak ja – po 200-300 km w miesiącu to po jakiego grzyba zapisujesz się na 150- kilometrową wyrypę!?! Biegałeś mniej, to dobierz sobie trasę stosowną do wyrobionych treningów i kilometrażu. Po pierwsze, jest szansa, że to przebiegniesz, po drugie mniej się skasujesz i nie będzie to taka trauma dla twojego organizmu. A przecież organizm biegacza to nie maszyna nie do zdarcia. Ostatnio nawet Kilian się o tym przekonał.

Zapisałem się na te 150 km i im bliżej było startu, tym byłem bardziej pewien, że zrobiłem źle. Myślałem, że długa impreza zmobilizuje mnie do mocniejszych treningów. Nie zmobilizowała. Przepisać się na krótszą trasę już nie było można. Pozostało albo nie jechać, albo jechać i spróbować jakoś w miarę mało boleśnie pyknąć tego 150-cio kilometrowego potworka. Optymizmu dodawał fakt, że pogoda – jak na tę porę roku – miała być niezwykła: ciepło i sucho. Czyżby miało nie być „Błotkowyny”?

Start, wyposażenie i taktyka

Dojazd do Krynicy z chłopakami z Białej. Jesteśmy dosyć wcześnie, co jest bardzo dobrym początkiem. W mieście idę z Rafałem na pierogi i po baterie do mojej czołówki. Odbiór pakietów startowych, skrupulatne sprawdzenie obowiązkowego wyposażenia i odpoczywamy na materacach w biurze zawodów. Odpoczynek przerywany jest odprawą, spotkaniem z super fotografem – Francuzem i super biegaczem – Amerykaninem. Pewien dyskomfort powoduje fakt, że toalety są płatne po 2 złote a ja akurat nie mam przy sobie monet. Przed północą wychodzimy na start.

Co Pakuła ubrał, co jadł i jaką miał taktykę – zastanawiają się być może niektórzy czytelnicy. Już wszystko opisuję. Buty X-Talon 212, plecaczek jednak Camelbak z softflaskami. W recenzji opublikowanej – nota bene – w ULTRA napisałem, że nadaje się on raczej na krótsze trasy jednak po dłuższym bieganiu i próbnym upchaniu wyposażenia na Łemkowynę uznałem, że nada się i na 150 km. Wbrew pierwszemu wrażeniu – jest to plecak wyścigowy całkiem pojemny.

Kijów nie brałem i jak się okazało - była to dobra decyzja. Podejść 5860 metrów na dystansie 150 km to nie tak dużo. Z praktyki wiem, że moje uda wytrzymują jakieś 6000 metrów podejść w miarę dobrze. Powyżej zaczyna się przystawanie, podchodzenie z przestankami. Tu podejścia miały być łagodne, przeloty łagodnymi szlakami długie, asfaltów sporo. Tylko w kilku miejscach wystąpiły bardziej strome, lecz krótkie podejścia. Miałem na całej trasie może ze dwa miejsca, gdy zatrzymałem się na kilka sekund dla złapania oddechu.


Zdjęcie: Karolina Krawczyk

Na dół długie zimowe legginsy i tylko to, bo spodenek zapomniałem zabrać z domu. Suszyły się na suszarce i tam zostały. Na górę długi rękaw, t-shirt i kurtka przeciwdeszczowa w plecaku. Tamże też kilkanaście żeli energetycznych. Na rękach mój stały fetysz: czarne rękawiczki bez palców. Że w obowiązkowym wyposażeniu był wymóg posiadania pełnych rękawic? Spokojnie, spokojnie – takie też miałem: drugą parę, w plecaku.

Taktykę przyjąłem prostą. Skoro jestem słabo przygotowany, trzeba zrobić to bardzo asekuracyjnie, aby w miarę dobrym stanie doturlać się do mety w Komańczy. Ustaliłem prędkość przelotową ok. 6 min. na kilometr. Wszystko co pod górę – iść. Tak miałem robić trasę najdłużej jak się da i w trakcie zobaczyć, co z tego wyjdzie. Fajnie byłoby nie załapać się lub załapać tylko trochę na drugą nockę.

Na trasie

Do 81 kilometra czyli do przepaku w Chyrowej wszystko szło mniej-więcej zgodnie z planem. Spokojne tempo, regularne podjadanie żeli. Błota wielkiego nie było choć były miejsca mokre i błotniste. Noc okazała się bardzo przyjemna, chłodna,  zdatna do biegania. Trasa była dobrze oznaczona: ani razu nie miałem wątpliwości, gdzie biec. Na kolejnych punktach kontrolnych powoli przesuwałem się w górę: na 20 kilometrze byłem 101, na 42 byłem 52, na 81 byłem 25. Wyglądało to dobrze ale pamiętajmy o sławnym zdaniu Leszka Millera: „prawdziwego mężczyznę poznaje się nie po tym, jak zaczyna, ale jak kończy”. O to, to.

Zdjęcie z trasy: Jan Nyka

Rozłożyło mnie pomiędzy Chyrową (81 km) a następnym punktem: Iwonicz Zdrój (102 km), po 10 godzinach wyścigu. Z truchtu przeszedłem w marsz, nie dałem rady biec. Kto był winowajcą takiego stanu rzeczy? Nie jestem pewien. Mogą być nim żele, które – o czym się już kilkukrotnie przekonałem – po ok. 9 godzinach wysiłku przestają mi wchodzić. Rzeczywiście, po 10 godzinach nie mogłem już na żele patrzeć, nawet pomimo tego, że wziąłem różne smaki i różnych firm.

Drugim potencjalnym winowajcą może być upał. Słońce wyszło i tak przygrzało, że było grubo powyżej 20 stopni. Dla mnie, dużego biegacza, który szybko się przegrzewa, był to upał. Spodni zdjąć nie mogłem to zdjąłem koszulkę i zasuwałem z plecakiem założonym na gołe ciało. Taki to był wyścig w połowie października.

Kilka kilometrów przed Iwoniczem już szedłem. Pokonanie 20 kilometrów dzielących oba punkty zajęło mi blisko 4 godziny. Skandal. Gdy dotarłem na punkt wiedziałem, że już wyścig mam pozamiatany. Teraz zostało tylko pytanie czy schodzić czy zawalczyć o ukończenie, choćby dla tej bluzy z napisem „Finsher” (sic! - jak się potem okazało bardzo oryginalnej bo z błędem. Zabrakło „i”). Postanowiłem ukończyć, bez silenia się na wynik. Po prostu ukończyć.


W Iwoniczu zdecydowałem przespać się na punkcie bo były tam, w specjalnej sali widowiskowej ułożone materace dla konających. Trochę podjadłem i się położyłem ale nie dane mi było usnąć. Jacyś dwaj chłopcy zaczęli biegać po sali dzwoniąc wściekle alpejskimi dzwonkami. No gdybym miał siły, dogoniłbym smarkaczy i udusił. Albo gonił ich z badylem niczym Adaś Miałczyński mewę na plaży, w kultowym „Dniu świra”. Mieli szczęście, że w takim stanie nie dogoniłbym nawet żółwia. Pozostało mi tylko poleżeć, odsapnąć. Swoją drogą zastanawia mnie, co ludzie widzą w tych alpejskich dzwonkach wieszanych krowom u szyi. Czy ich dźwięk to taka melodia dla uszu? Dla mnie niepojęte.

Po około 40 minutach leżakowania wstałem i to wstałem w dobrej formie. 100 kilometrów minęło tymczasem nie miałem ani zakwasów, ani odcisków na stopach. Zaczęło się popołudnie, słońce grzało coraz mniej. Cienie zrobiły się dłuższe. W znacznie lepszym nastroju ruszyłem dalej, po odpoczynku znowu biegnąc. Nastrój mój poprawił się jeszcze, gdy dotarłem do kolejnej miejscowości. Pożarłszy uprzednio kilkanaście żeli byłem nimi przesłodzony i marzyłem o piwie. Wtem, przebiegając przez jakąś miejscowość uzdrowiskową patrzę: bar i piwo! Kupiłem sobie calutkie, bezalkoholowe i owocowe. Zatankowałem do softflasków. Trochę się pieniło i wzdymało ale szybko je nadpijałem. O jak było przyjemnie po tych upałach, w tym zmęczeniu napić się gorzkiego, smakowitego piwka. Na którymś z kolejnych punktów, tuż przed zmrokiem dotarłszy do baru od razu zapytałem, czy jest bezalkoholowe piwo. Niestety to drugie ni smakowało już tak wybornie, jak pierwsze.

Odpoczynek w Iwoniczu zregenerował mnie tylko do pewnego stopnia i na krótko. Wkrótce znowu fundowałem sobie coraz dłuższe spacery. Bieg był rzadkością. Starałem się jednak regularnie podbiegać gdyż po zmroku zrobiło się zimno, a zimno na zmęczeniu, na zawodach oznacza częste myśli o rezygnacji. Nie mogłem dopuścić do upadku morale.

Trochę więc szedłem, trochę biegłem. Miejscami noc była magiczna. Na wzgórzach na naszej ścieżce ustawione były jakieś znicze, lampki cmentarne. Prowadziły wprost do punktu odżywczego, nie zaznaczonego na mapie a więc nieoczekiwanego. Przemili ludzie częstowali na nim kawą i czymś jeszcze dobrym. Nie pamiętam już, co to było ale było dobre. Może gorący rosół?

Na ostatnim punkcie kontrolnym, w dolinie, z której słuchać było już z oddali „Kazika” i inne puszczane tam przeboje z mojej młodości, postanowiłem się położyć. Tak na krótko, na 20 minut. Trochę zaczęło mnie boleć kolano przy schodzeniu i bałem się, że coś się zaczyna dziać. Zdecydowałem poleżeć ociupinkę. Niewiele odpocząłem bo było zimno i blisko siedzieli „kusiciele”. Jakaś ekipa przy ognisku, jacyś rock’n’drollowcy, mieli ze mnie ubaw i kusili: - stary, zostań z nami, po co się będziesz męczył, tu jest ciepłe ognisko. – A precz mi łapserdaki, kusiciele - pomyślałem. Jeszcze mnie tu przekabacą i naprawdę zostanę. Zrobiłem 140 kilometrów, do mety może 10. Nie, nie może być, ruszam dalej. Do mety już tak blisko.

Rezultat i podsumowanie

Ukończyłem w sobotę o 23, po blisko dobie walki. Dokładny czas: 23:05:09,7, wynik gorszy od czasu zwycięzcy o 6 godzin. Miejsce 51, 47 wśród mężczyzn. Ukończyły 284 osoby. Na mecie zjadłem, odpocząłem wodząc po wnętrzu namiotu półprzytomnym wzrokiem. Gdy odżyłem pojechałem jak najszybciej do bazy w szkole, noc była zimna.

Cieszę się z ukończenia, z bezbolesnego ukończenia w zasadzie. Na mecie nie miałem żadnych odcisków, żadnych schodzących paznokci. No między Bogiem a prawdą połowy paznokci i tak nie mam, ale pomimo wszystko, to i tak dobry wynik. 150 km, to jedne z moich najdłuższych zawodów. Dłuższa była chyba tylko Transjura.

Wyniku nie zrobiłem ale i nie miałem prawa go oczekiwać. Za mało trenowałem, tym bardziej pod tak długi dystans. Cieszę się, że ukończyłem Łemkowynę ale już następnym razem nie zapiszę się na nią pochopnie. Na takie dystanse trzeba być dobrze wybieganym. Wtedy, jest szansa na dobry wynik. 


"Mona Lisa z Łemkowyny"

4 komentarze:

Anonimowy pisze...

Łe tam, mając na uwadze ograniczony trening, spanie po drodze, problemy z żelami itp. itd. należy stwierdzić, że to był niezły występ.

Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ja tam się najbardziej cieszę Krzysztof, że bez większych dramatów i bez kontuzji. Dobrze, że w miarę sucho było bo z błotem to nie wiem jak by się to skończyło.

Anonimowy pisze...

"Tymczasem jest to błąd. Dystans powinno się wybierać stosownie do możliwości. Nie przebiegniesz dystansu? To się na niego nie zapisuj. Biegałeś tak jak ja – po 200-300 km w miesiącu to po jakiego grzyba zapisujesz się na 150- kilometrową wyrypę!?!".
Z całym szacunkiem kolego, z Twoim zerowym pojeciem o ultra i o treningu, powinieneś powstrzymać się od dawania jakichkolwiek rad komukolwiek. Takiej sterty mądrości "z dupy" jak nam zaprezentowałeś w tej relacji to dawno nie czytałem.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Cóż, te rady, których udzielam udzielam w dobrej wierze. Wiem, że są różne szkoły treningowe, różne podejścia i też mogą prowadzić do sukcesów. Podzieliłem się swoim podejściem bo dzięki takiemu podejściu odnosiłem sukcesy w ultra.

Dwie rady na koniec dla komentującego "Anonimowego"

1. Krytyka - OK, ale warto merytorycznie odpowiedzieć, zaproponować lepsze podejście a nie puszczać hejterski komentarz. Tak robią buraki. Jak nie chcesz wyjść na buraka po raz drugi, to krytykuj kulturalnie i miej argumenty.

2. Podpisz się, bo czytelnicy mojego bloga pomyślą, że jesteś nie tylko burakiem, ale i tchórzem. Hejtujesz a potem boisz się podpisać. Dawaj imię i nazwisko, sprawdzimy w wynikach jaki z ciebie ultra-kozak :)