niedziela, 24 marca 2019

VII Cross Maraton Jana Kulbaczyńskiego – „Ale wygwizdów!”

Tak pomiędzy Bogiem a prawdą to przywołane powyżej tytułowe zdanie, które usłyszałem od jednego z biegaczy, gdy walcząc z frontowym wiatrem zbliżał się do mety miało nieco bardziej wulgarną formę. Można ją sobie dopowiedzieć i będzie ona najbardziej krótko i najbardziej celnie oddawała panujące w tym roku warunki.

Zdjęcie: materiały organizatora na profilu Facebook

Bieg ten od kilku lat organizuje Jan Kulbaczyński - kodeński weteran maratonów. Kiedyś biegał królewski dystans w okolicach 2:40. Dziś robi to już nie tak szybko jak w latach 80-tych czy 90-tych, lecz nadal z wielkim zapałem. Liczba pokonanych przez Niego maratonów zbliża się powoli do 200. Maraton Kulbaczyńskiego prowadzi po polnych i leśnych drogach, w równinnym terenie. Jest po drodze kilka kilometrów asfaltu, zwłaszcza w położonym tuż nad Bugiem Kodniu, gdzie biegacze muszą obowiązkowo przebiec po parku przed Sanktuarium Matki Bożej Kodeńskiej. Uczestników zwykle nie było wielu – kilkadziesiąt osób. Przeważnie biegacze z okolic, od kilku lat przyjeżdża też mocny skład z klubu biegowego „ Biegający Świdnik”.

Cechą charakterystyczną kodeńskiego maratonu są trudne warunki pogodowe. Połowa marca to najczęściej przełom zimy i początek wiosny. Największa szansa, że trafimy na błoto pozostałe po niedawnych roztopach. Można też trafić na pogodowego psikusa tak jak w roku ubiegłym. Była już niby wiosna, ale traf chciał, że dosłownie na kilka dni przyszła wtedy potężna śnieżyca. Akurat w terminie maratonu. Część trasy była wtedy na gwałt odśnieżana pługiem a start został przesunięty o godzinę.

Jest to bieg maratoński najbliżej mojego miejsca zamieszkania i jest to jeden z powodów,  dla których chętnie tu startuje. Biegłem w nim już trzy razy. Pierwszym razem przybiegłem drugi, poniżej 3 godzin, za Piotrem Kuryło. Było wtedy dosyć solidne błoto. Rok temu byłem w na tyle dobrej formie, że udało mi się wygrać. Czas nędzny, 3:15, ale trzeba wziąć poprawkę na fakt, że miejscami nie biegłem, lecz szedłem po łydki w śniegu. To była właśnie ta edycja tuż po śnieżycy i z silnym wiatrem.

W tym roku na bieg przyjechała mocna ekipa, co już na kilka dni przede startem zapowiadali organizatorzy. Podkręcali w ten sposób emocje. Padł też rekord frekwencji, po raz pierwszy liczba uczestników przekroczyła 100. Około 80-ciu startowało w biegu głównym, maratońskim, ale był też dodatkowy półmaraton biegowy i Nordic Walking. Zapowiadała się ciekawa rywalizacja. Cieszyłem się na nią, choć nie byłem dobrze przygotowany. Miały być jednak trudne warunki: trochę błota i silny wiatr. Zapowiadało to, że bieg po raz kolejny będzie miał charakter przede wszystkim siłowy, nie szybkościowy. Wszyscy już od początku dostaną „mass slow” mówiąc „heroes’owym” językiem. Dla mnie to duży bonus. Jest to drugi powód, po bliskości, dla którego lubię tu startować.

WYŚCIG

Deszcz lekko kropi, wiatr silny wieje. Temperatura kilka stopni powyżej zera. Pochmurno. Większość „zabunkrowana” w długie spodnie, część w kurtki. „Szacun Paweł” – mówią patrząc, że ja w krótkich spodenkach i bez kurtki. Aż w końcu zacząłem wątpić, czy powziąłem dobrą decyzję startując na lekko. Nie no, nie będę się zawijał w długie legginsy. Ma być tempo poniżej 4:30, będzie siłowo, na pewno się mocno zgrzeję. Muszę być na lekko. 6 żeli do kieszeni, ostre dicho na uszy, taki douszny „PAINKILLER” i lecimy.

Zacząłem spokojnie, coś tam sobie ustawiałem jeszcze w mp3. Po kilkuset metrach przyśpieszyłem do docelowego tempa, które miało oscylować pomiędzy 4:00 a 4:30, w zależności od warunków. Po ostatnich „piątkach” wiedziałem, że poleciała mi szybkość, ale liczyłem, że siła nie tak bardzo. Początek biegło się dobrze. Lekko, jeszcze widziałem czołówkę biegnącą za prowadzącym ją konnym jeźdźcem. Wiało raczej w plecy to kilometry leciały w tempie po 4:00-4:05. Błota nie było aż tak dużo, jak się obawiałem. Generalnie klawo.


Dopiero około 6 kilometra, gdy trasa skręciła gwałtownie pod wiatr na otwartej przestrzeni pod Zahorowem zobaczyłem, co się będzie działo. Już wiedziałem, że powrót pod wiatr, w takich warunkach to będzie katorga. Miałem nadzieję na jak największą ilość lasu, który osłoni od wiatru.

Kilometry do Kodnia mijały spokojnie. Biegłem swoim tempem samotnie, słuchając muzyki. Podjadałem żele. Zajmowałem 7 pozycję przez ¾ dystansu maratonu. W Kodniu nawrotka po parku i tradycyjnie łyk ciepłej herbaty od życzliwej młodzieży stojącej wytrwale na punkcie odżywczym. Dziękuję! Lecę dalej, poza Kodeń. Na 23 kilometrze miała być „agrafka” czyli nawrót 180 stopni i droga powrotna. Świetna to okazja by podpatrzeć, jak daleko wyprzedza mnie pierwszych sześciu, i jak daleko jest pogoń za mną.

Okazało się, że biegniemy mniej więcej w równych odstępach, co kilkadziesiąt - kilkaset metrów. Prowadził nieznany mi chłopak, blond-brodacz. Trzeci biegł Jacek z Międzyrzeca. Czwarty poznany tuż przed startem Karol z Radomia, który - jak sam mówił – wygrał ostatnio jakiś ultramaraton w Górach Świętokrzyskich. Potem jeszcze dwie nieznane mi osoby. Za mną biegł Artur ze Świdnika, zwycięzca jednej z poprzednich edycji i Rafał z Białej. Na samym czele oczywiście jeździec a tuż za nim... pies z wywieszonym jęzorem. Czy przebiegł cały maraton za jeźdźcem tego nie wiem. Bardzo możliwe.

Powrót był ciężki lecz na szczęście nie tak ciężki, jak się obawiałem. Nie miałem żadnej ściany. Może dlatego, że nie starałem się walczyć zawzięcie o precyzyjne utrzymanie założonego tempa. Gdy na otwartej przestrzeni wiał wiatr w twarz a było jeszcze pod górkę, to zwalniałem. Kilkanaście kilometrów od mety łatwo było przeholować tak, że musiałbym potem iść. Biegłem po 4:40 na kilometr.

Miłym akcentem ostatnich kilkunastu kilometrów były dwie ofiary, które udało mi się „pożreć”. Pierwszy biegacz zbliżał się do mnie powoli acz nieubłaganie. Jeszcze biegł, ale tempo mu spadło bardziej, niż moje. Minąłem go na punkcie odżywczym na 10 km przed metą. Kolejny, którego spotkałem wydawał się jeszcze bardziej sterany. Ten, pod wiatr już nie dał rady biec. Miejscami szedł. Wyprzedziłem go na 6 kilometrze przed metą przeskakując na 5 miejsce. Ostatnie kilometry i dla mnie były bardzo ciężkie. Tempo spadło mi do 5:00-5:10 na kilometr. Kilkaset metrów przed sobą widziałem Karola, który biegł nie szybciej niż ja a zatem pewnie też miał kryzys. Nie byłem Go w stanie dogonić i ostatecznie wbiegłem niecałe 2 minuty za Nim.

Miejsce piąte na 83, czas 3:07:47. Taki wynik w takich warunkach przed startem brałbym w ciemno. Pobiegłem chyba na maksimum swoich aktualnych możliwości. Nie popełniłem żadnego błędu ubraniowego. Wziąłem jeden żel za dużo, gdyż wróciłem z jednym nie zaczętym. Przegrałem z biegaczami ewidentnie mocniejszymi od siebie.

Wygrał Damian Świerdzewski ustanawiając rekord trasy: 2:49:08. Niby w płaskim maratonie to żaden wynik, ale gdy się weźmie pod uwagę, że ten sam biegacz kilka miesięcy temu pobiegł dychę w 32 minuty a życiówkę na dychę ma 31 minut, to sobie można wyobrazić, że warunki były ciężkie, skoro biegacz tej klasy pobiegł „tylko” 2:49.

Dwie minuty za zwycięzcą, czyli w 2:51 przybiegł przedstawiciel świdnickiej ekipy, Artur Jendrych. Nazwisko to znają polscy ultrasi z sensacyjnego zwycięstwa w ostatnim Łemkowyna Ultra Trail 150 km. Jendrych wygrał też krynickiego Iron Runa. Trzeci przybiegł znajomy biegacz, Jacek Chruściel z Międzyrzeca Podlaskiego. O ile ja się z wiekiem cofam, to Jacek formę ma chyba coraz lepszą. Biega ostatnio dychy w 35 minut. To też m.in. trzeci zawodnik na ostatnim Maratonie Lubelskim. U Jana Kulbaczyńskiego wykręcił wynik 3:02. Wspomniany już Karol był czwarty z wynikiem 3:06:11.

Miło mi było ścigać się z tymi wszystkimi biegaczami, miło mi było przyjechać na bieg, powalczyć na tyle, ile miałem sił. Potem w świetnej atmosferze i przy pysznym posiłku integrować się w szkolnej stołówce. Cieszę się z zajętego miejsca i z całokształtu. Cieszę się, że biegaczka z mojej gminy, nasza Pani Doktor Anna Chustecka pozamiatała wygrywając rywalizację wśród kobiet (3:43:37). To była dobrze spędzona sobota.

TOP 6 OPEN

Prognoza meteo


Brak komentarzy: