środa, 7 sierpnia 2019

VI Nadbużański Bieg Pod Prąd

[Pod prąd]

Nie po to urodziłeś się
By z góry patrzeć na tłum szary
Jesteś niewielkim elementem
Z numerem w aktach zapisanym

Idź pod prąd! (x4)


Jest super, chłodno, pochmurno. Pada lekki deszczyk. Na tym biegu jestem faworytem. Ostatnio mój kilometraż miesięczny oscylował w granicach 600-800 km w miesiącu. Na treningach cisnąłem naprawę mocno. Do tego doszła ścianka wspinaczkowa i godziny na siłowni. Ręce się zrobiły jak u orangutana co daje minus 1 do przystojności, lecz aż plus 6 do zwinności. Czuję się naprawę mocny. Wiem że dziś mogę powalczyć o pudło. Spiker wodzirej wymienia moje nazwisko wśród faworytów zaś dziewczyny jak na komendę ściągają bluzki i wirują nimi nad głową skandując: Paweł! Paweł! Paweł! .....

I wtedy się obudziłem.

W mordę jeża, nie jest dobrze. Stoję na linii startu wraz z innymi zawodnikami z II fali biegu przeszkodowego na dystansie około 15 km, w okolicach nadgranicznego Dorohuska. Błota, szuwary, ścianki, opony do dźwigania, worki z paskiem, beczki, czołganie i bardziej skomplikowane metalowe combosy, które trzeba przejść tylko na rękach. To nas czeka za chwilę.


Wszystko jest oczywiście dla ludzi, ale dla tych co trenują. A ja od ostatnich zawodów w maju w zasadzie głównie człapałem dla zdrowia po 5-16 km. W ostatnich dwóch miesiącach przebiegłem w sumie nieco ponad 200 km. Siły prawie nie ćwiczyłem. Na zewnątrz słońce i 22 stopnie. Dla mnie upał. Nogi mam miękkie już po rozgrzewce. Cóż, teraz już się nie wycofam. Nalałem sobie piwa zapisując się dużo wcześniej, aby opłata startowa była jak najniższa – teraz trzeba to naważone piwo wypić. Plan na przetrwanie mam taki, żeby robić tylko te łatwiejsze przeszkody. Do tych trudnych jedynie podchodzić i zasymulować próbę – regulamin nakłada obowiązek przynajmniej jednej próby pokonania przeszkody – a następnie przystąpić jak najszybciej do karnych 20 „padnij-powstań” (burpees).

Start, biegniemy w stronę Bugu. Po kilkuset metrach pierwsze przeszkody: rundka kilkudziesięciu metrów w koło z dwoma samochodowymi oponami. Idę, nie biegnę. Oszczędzam siły. Następna przeszkoda oznacza koniec czystego wdzianka: czołganie pod zasiekami w płytkim, trawiastym błotku. Standard na takich zawodach. Biegniemy do trzeciej przeszkody polegającej na przenoszeniu betonowego kloca. Na kolejnej przeszkodzie rundka z workiem z piachem.

Trochę nudne i jednorodne te pierwsze zadania, więc gdy dobiegam do piątej z 37 zaplanowanych przeszkód – spacer z dużą, ciężką oponą po raz pierwszy odpuszczam. Trochę mi się nie chce bo nie wygląda to ciekawie, a trochę się boję o kręgosłup. Symuluję próbę i robię 20 karnych „burpees”.

Kolejne przeszkody są łatwe, więc je robię, choć spokojnie i bez wielkiego entuzjazmu. Nadal jest gorąco. Pierwsza to jakby wyprowadzanie bardzo opornego psa na spacer, z tą jednak różnicą, że na końcu „smyczy” zamiast psa mamy betonowy kloc. Ciągniemy go po ziemi. „Porodówka” czyli czołganie pod oponami to prosta, brudna przeszkoda, mająca w moim odczuciu jakiś niepokojący element klaustrofobiczny. Trudno się oddycha będąc przyciśniętym przez opony. Zaraz po czołganiu dobiegamy do ciężkich, traktorowych opon, które trzeba kilka razy przewrócić. Dopowiem, że na niektórych przeszkodach dziewczyny miały ułatwienia polegające na dźwiganiu mniejszych ciężarów czy na mniejszej liczbie powtórzeń. I dobrze.


Drewniane ścianki miałem z zasady omijać robiąc karniaki ale pierwsza, jaka mi się trafia jest dosyć niska więc ją robię. Chwilę później wskakujemy do błotnistego rowu. Smród i muł zasysają dokumentnie. Nie tylko mamy w tym iść, ale też nieść oponę i jeszcze nie umoczyć. Idę jak w kisielu ale dobrze, że idę. Dwie dziewczyny obok tak zassało, że ta drobniejsza, w błocie po uda, nie może się ruszyć. Próbuję pomóc ale, że jest po drugiej stronie to nie daję rady i zostawiam. Cóż, ofiary muszą być.

Wychodzimy z oponą z błota ale to jeszcze nie koniec. Teraz czołganie z oponą pod drutem kolczastym, w jedną, potem w drugą stronę. Początek jest fajny bo podłoże jest śliskie. Szkoda, że tylko początek. Krótka rundka z oponą i znowu czołganie, tym razem w przeciwną stronę. Potem znowu wskoczenie do błotnistego rowu i marsz jego korytem. Nie jest to trudne lecz bardzo czaso i energo-chłonne. Rzucam oponę, mam jej już serdecznie dosyć. Na razie jest ciężko i generalnie tegoroczna edycja wygląda na wyraźnie trudniejszą niż zeszłoroczna.

Kolejne trzy przeszkody są fajne: mostek tybetański testujący poczucie równowagi i niepozorna huśtawka zwana „librą”, której nie mogę przejść, choć szczerze pragnę. Mokre, ubłocone przez innych zawodników drewno sprawia, że co chwila z niej spadam. Trudno – karne „burpees”. Ścianka czterometrowa „komandos” wygląda groźnie, ale że są stopnie wystające, jest lina z węzłami to tym razem przechodzę i nie robię karniaków.

Za nimi wskakujemy do rowu. Błoto, trzciny z lewa, trzciny z prawa, woda. Marsz to po kolana, to po uda. Biec w tym się raczej nie da. Męczące ale chłodzące. Długi ten odcinek, ale można odpocząć. Nie wiem, ile tak idziemy: wydawało mi się że kilometr ale mogło być zarówno 600 m jak i 2 km. To dobry moment aby wciągnąć skitrany w kieszeni, żel energetyczny. Najbardziej żal mi zamieszkujących rów rybek, które w tak wzburzonym, namulonym zbiorniku pływały do góry brzuchami.

Żegnam się z rowem bez żalu. Nie rzucam monety za siebie z życzeniem, aby tu jeszcze wrócić. Następne przeszkody są znowu sympatyczne, nietypowe i generalnie dały mi sporo frajdy. Ustawianie trzech, ciężkich opon na sobie aby następnie na nie wejść, podskoczyć i potrącić zawieszony wysoko dzwoneczek. Wciąganie na linie opony do góry  oraz wspinaczka po linie po to, aby zadzwonić zawieszonym u góry dzwoneczkiem. Wspinać po linie już się na szczęście nauczyłem więc robię to w miarę sprawnie.

Gdy zarzucam na plecy wielką lecz na szczęście lekką metalową beczkę, pogoda zaczyna się zmieniać. Najpierw silniejszy wiatr, potem drobny deszcz. Lepsza pogoda sprawia, że nawet mam ochotę włączyć szybszy bieg, zamiast dotychczasowego truchtania. Przypominam sobie słowo „ściganie”. Przyśpieszam kroku zwłaszcza na crossowych, tych bardziej technicznych etapach biegowych, gdzie ścieżka kluczy wśród konarów, na brzegu, na pagórkach, w lesie. To mój żywioł i tu czuję się najlepiej.

Jestem już w drugiej połowie trasy. Efektowny ślizg po banerze do wodnego zbiornika w piaskowni i nurkowanie. Przezornie zatkałem nos lecz nie pomyślałem o tyłku, którym przydzwoniłem w piaszczyste dno. Dobrze mi w tej piaskowni bo woda, w porównaniu do śmierdzących, bagiennych rowów jest tu wręcz źródlana. Pomiędzy brodzeniem w wodzie z piaskowni, wychodzeniem na brzeg a kolejnym brodzeniem są łatwe przeszkody. Przyciąganie opony za linę, czołganie pod siatką. Spowalnia, lecz nie wysysa zbyt wiele sił. Deszczyk siąpi, robię je z dużą przyjemnością. Chłopak z obsługi śmieje się: „O pierwszy, co zadowolony. Wszyscy poprzedni, pytani: - I jak? - Klęli”.

Bieg po oponach na wyjściu z piaskowni to banalna „przeszkadzajka” natomiast przeszkoda kolejna tylko na taką wygląda. Porodówka extreme. Porodówkę zwaną też maglem znam, czołgałem się wielokrotnie pod tymi oponami. Tylko dlaczego extreme? – myślę. Złośliwy uśmieszek stojącego obok strażaka z obsługi znamionuje jakiś podstęp. Zniżam się pod te opony, wciskam głowę. Jakoś ciężko. Patrzę z boku – nalali do opon wody skur..byki! Przez to są takie ciężkie. O nie, teraz na pewno się uduszę pod tym ustrojstwem. Robię „burpees”.

Zostało ostatnie kilka kilometrów i kilkanaście przeszkód. Niestety, tych dla mnie najcięższych. Nie będę dokładnie opisywał swoich z nimi zmagań, bo najczęściej tylko symulowałem pierwszą próbę i jak najszybciej robiłem ćwiczenia zastępcze: rundka z workiem, karne „burpees” lub skoki do słupka i z powrotem w gumie na kostkach. Ręce miałem już zgrabiałe, liny i metalowe rurki były mokre po deszczu oraz wyślizgane przez poprzedzających mnie zawodników. Nie siliłem się na walkę z nimi za wszelką cenę, bo tak już robiłem na Mistrzostwach Polski w przeszkodówkach i nic mi to nie dało. Obecnie wychodzę z założenia, że zawody to nie czas na trenowanie przeszkód; jak ich nie zrobisz to lepiej po prostu nie robić. Nikt cię nie będzie klasyfikował na mecie na podstawie tego, ile przeszkód przeszedłeś tylko jaki miałeś czas. Trzeba kalkulować, co się bardziej opłaca, czy robić 20 karniaków, czy sterczeć pod ścianką lub innym RIG-iem. Oczywiście można też podejść zupełnie inaczej: nie walczyć o czas i miejsce tylko starać się przejść jak najwięcej przeszkód samemu czy z czyjąś pomocą. Też fajna "filozofia", choć raczej nie moja. Dozwolona, a nawet wskazana była współpraca z innymi zawodnikami ale ja osobiście wolę nie sięgać po pomoc innych, chyba, że startujemy drużynowo. Wychodzę z założenia, że albo sam robię przeszkody, albo jestem za cienki i robię karniaki.

"Żelazna góra"
Karne „burpeesy” też nie były sielanką jak początkowo myślałem. Ze smutkiem zauważyłem już  połowie wyścigu, że nie daję rady zrobić 20 „burpees” ciągiem. Robiłem 10, krótki odpoczynek i drugie 10. Nie muszę chyba tłumaczyć, że sporo mi to zabierało czasu. Zawodnicy lepsi przeszkodowo doganiali mnie na przeszkodzie i wyprzedzali. Potem często ja ich doganiałem i wyprzedzałem na etapie biegowym. Tak się tasowaliśmy.

Przeszkody, które na ostatnich kilometrach ominąłem robiąc ćwiczenia zastępcze to: bardzo sympatyczny lecz nie na moją obecną formę „zaskroniec” - przechodzenie po poziomej drabince z belek, raz górą, raz dołem. Kolejną przeszkodą, która mnie zwyciężyła była zwykła, metalowa drabinka zawieszona na ponad 2 metrach. W normalnych warunkach prosta sprawa ale tuż po deszczu, w zgrabiałych rękach nie mogłem jej przejść. Bardzo śliska! Skośną ściankę też od razu ominąłem wiedząc, ze nie dam rady. Podobnie „żelazną górę” wykonaną z drabinki. Przy paintball’u nie trafiłem w cel bo nawet nie widziałem, gdzie lecą kulki: za nisko czy za wysoko. Robiłem karne pompki. Trzykrotny rzut oponą na kołek też mi się nie udał. Podobnie wspinanie po metalowych tyczkach.

Do low-RIG-a nawet na poważnie nie podchodziłem. Ciekawe, że gdy już wracając pojechaliśmy pod pałac Suchodolskich, na dziedzińcu którego jeszcze męczyli się zawodnicy to zauważyłem, że ludzie przechodzą low-RIG trzymając się za górne belki rusztowania, na którym podwieszone są elementy. Dziwne. Tak się tej przeszkody nie przechodzi i nie wiem, czy obsługa przeszkody tego nie wiedziała a zawodnicy też nigdy wcześniej low-RIG-a nie widzieli, czy może tu świadomie pozwolono trzymać się za rusztowanie, aby ułatwić zadanie.

Low-RIG pod pałacem
Z przeszkód które udało mi się przejść dumny jestem z metalowej tyczki z linami, po której należało się wspiąć. Myślałem, że nie dam rady ale się udało. Przeszedłem też jakąś ściankę z liną oraz łatwe: porodówkę pionową i skośną równoważnię.

Trudniejszych przeszkód na boisku sportowym przy mecie też nie zaliczyłem. I multi-RIG-a i ściankę drewnianą ominąłem. Nie miałem siły. Jedynie pokonałem ściankę z opon i przeciągnąłem drewnianą kłodę.

Ukończyłem zawody z czasem 2 godziny i 34 minuty. Zmachany tak, że na mecie nawet nie dałem rady zrobić „jaskółki”. Zająłem 40 miejsce na około 300 zawodników OPEN. Strażnicy graniczni byli klasyfikowani oddzielnie, w ramach Mistrzostw Straży Granicznej w Biegach Przeszkodowych. Najlepszym zawodnikiem OPEN okazał się Krzysztof Mazurek, który uzyskał wynik 1:55:31. Drugi był znajomy Tomek Lipiński, z którym wygraliśmy w tym roku drużynowo Castorian Extreme Race. Tomek tym razem wspiął się na podium w Dorohusku. Jego czas 2:01:51 nie był wiele gorszy, niż czas zwycięzcy. Trzeci przybiegł Krystian Łatka (2:05:42).
Na mecie usiłuję zrobić jaskółkę. W tle: multi-RIG
Przyjechałem do Wisznic dwie godziny później jeszcze śmierdzący mułem, poobijany, podrapany. Wypakowałem z bagażnika brudne i mokre ciuchy. W tym czasie, 200 metrów od domu, na stadionie show właśnie robił pan Zenek Martyniuk wyśpiewując chyba specjalnie dla mnie: „I chcę cię bardzo i nie mogę chcieć, i mieć chcę ciebie i nie mogę mieć, i... tralala...”. Cóż, dziękuję panie Zenku.

Jak było w Dorohusku? Abstrahując od mojej nędznej formy było bardzo fajne. Dobra organizacja, nowe, ciekawe przeszkody. Dzięki Bogu nic poważniejszego sobie nie zrobiłem oprócz standardowo paru obtarć i sińców.  Wydaje mi się, że było więcej trudniejszych przeszkód i ogólnie było trudniej. Dorohuska przeszkodówka zdaje się ewoluować z biegu głównie błotno-szuwarowego w stronę trudniejszego technicznie wyścigu, który kiedyś nazwałem typem HPR – Hand Power Race. Ostatnio nazywam go chyba bardziej adekwatnym terminem - „Tomb Raider”.

Jeśli chcesz być dobry w podobnej zabawie nie daj się nabrać na słowo „bieg”. Owszem, biegaj sobie bo to wydolność a wydolność jest ważna, ale przede wszystkim ćwicz przeszkody i silne palce. Ścianki wspinaczkowe, podciąganie na drążku, wiszenie na rękach, wchodzenie po linie, po metalowej rurce. I ćwicz nawet głupie „burpeesy”. Ja nie ćwiczyłem i szybko tego pożałowałem.

Dziękuję organizatorom za dobrą zabawę, imprezę zdecydowanie polecam.

Moja relacja z ubiegłorocznego, V Biegu pod Prąd [LINK]

Zapowiedź filmowa organizatora [LINK]

Jak przechodzić low-RIG – film instruktażowy [LINK]

6 komentarzy:

ewa pisze...

Witaj,
bardzo ciekawa, szczegółowa relacja. Fajnie się czytało. Pozdrawiam i życzę powodzenia w następnych imprezach :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Ewa,

Najpierw napisałem komentarz, że życzę powodzenia w pisaniu blogu o rowerach i powrotu do zdrowia a potem zauważyłem, że to post z 2013 roku. Lepiej późno, niż wcale.

Teraz już pewnie jesteś zdrowa i pomykasz na dłuższe wycieczki rowerowe. A może też biegasz, skoro zajrzałaś na mój blog?

Pozdrawiam!

Adrian Moczyński pisze...

Dobrze piszesz

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dziękuję Adrian, zapraszam do lektury innych relacji.

Jan Świątek pisze...

Bardzo fajny wpis. Pozdrawiam.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Jan. Pozdrawiam również.