środa, 1 lipca 2020

„Mokra robota” na południowym Podlasiu

Ekspedycja Zielawa 2020

Jednym lewych dopływów Bugu jest Rzeka Krzna przepływająca przez Białą Podlaską, zaś jednym z prawych dopływów Krzny jest rzeczka Zielawa. Ma ona według danych zamieszczonych w Internecie długość 68 km. W połowie swojej długości przepływa przez największą miejscowość po drodze – Wisznice. Tu się urodziłem a w czasach szkolnych nad rzekę miałem kilkaset metrów. W wakacje na „starej tamie” spędzałem beztrosko całe dnie na zmianę pływając i opalając się. To były późne lata 80-te i wczesne 90-te, koniec PRL-u i początki III RP. Czas poszedł do przodu, szkoła się skończyła, bywalcy „starej tamy”, założyli rodziny, zapuścili brzuchy, wyjechali na studia lub poszli do pracy. Dawne wisznickie kąpielisko zarosło i wcale już nie przypomina miejsca sprzed trzydziestu lat. Współczesna młodzież dużo bardziej zmotoryzowana niż my w czasach młodości woli zamiast nad Zielawę pojechać nad Jezioro Białe lub Białkę, a w najgorszym wypadku nad zalew w Horodyszczu. 

Stara tama w Wisznicach. Lata 70-te XX w.

Ja sam też nie zażywam kąpieli w dawnej ukochanej rzeczce, ale wróciłem nad nią w innej roli. Łukasz Węda - jeden z biegowych kolegów z nieodległej Studzianki - organizuje spływy kajakowe, bardzo często po fragmencie Zielawy. Tak pomiędzy 10 a 20 km. Tym razem rzucił w Internecie pomysł, aby spróbować przepłynąć  całą rzekę w ciągu jednego dnia. Całe 68 km od domniemanego źródła w zbiorniku w Mostach, przez Rusiły, Horodyszcze, Wisznice, Rossosz, Łomazy, Studziankę, Ortel do ujścia Zielawy do Krzny w Woskrzenicach. Wiemy, że kilka osób przepłynęło Zielawę indywidualnie ale w latach 70-tych, gdy rzeka była dużo bardziej drożna i był inny poziom wody. Łukasz też próbował „zrobić” Zielawę solo ale przy tak niskim stanie wód, jaki mamy obecnie okazało się to niemożliwe. Od źródła, przez 10 km – jak sam mówi - więcej ciągnął kajak po błocie niż płynął. W Podedwórzu zrezygnował. Tym razem wyprawa miała dużo większe szanse powodzenia. Wczesnym latem przyszły ulewne deszcze które tak podniosły poziom rzeki, że wylała na okoliczne pola. Była szansa, że da się płynąć od samych Mostów. Do założonego na Facebooku wydarzenia „Ekspedycja Zielawa 2020” finalnie dopisało się 12 osób. Doświadczeni kajakarze, jedna dziewczyna i dwóch młodych chłopaków, w tym jeden niepełnoletni. Byłem w tej grupie i ja. Postanowiliśmy zmierzyć się z Zielawą i jako pierwsi przepłynąć ją w ciągu jednego dnia, w całości i zorganizowaną grupą.



„Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”

27 czerwca 2020. Sobota. Pobudka o 3 w nocy, 3:30 wsiadam z całym sprzętem do busa i przed 4 rano jesteśmy w Mostach. Tu jest źródło Zielawy o którym napisałem wcześniej „domniemane”. Sprawa jest dyskusyjna: Wikipedia podaje, że Zielawa bierze swój początek w zbiorniku Zahajki, kilka kilometrów dalej. Tymczasem szczegółowa mapa z Geoportalu pokazuje, że Zielawa wypływa z Mostów. Pomiędzy Mostami a Zahajkami jest jakiś rów, w żaden sposób na mapach nie podpisany. Czy to jest pierwszy odcinek Zielawy? Trudno stwierdzić. 

Geoportal - początek Zielawy w Mostach

Łukasz zawyrokował, że zaczynamy od Mostów, więc zaczynamy od Mostów. Bez ceregieli i sprawnie ładujemy się do kajaków. Jeszcze tylko historyczne zdjęcie komórką przed startem i wrzucam graty do kajaku. Większość płynie dwójkami, część jedynkami. Początek nie jest może łatwy, ale też nie bardzo trudny. Rów zarośnięty trzcinami ale wody jest na tyle, że da się płynąć. Od czasu do czasu zdarzają się zatory z pływającego sitowia które najlepiej jest „wziąć” z rozpędu. Pogoda fajna: jeszcze chłodno, dopiero potem mają przyjść upały i burze. 

Od początku spływu jestem jakiś rozkojarzony. Może przez tą wyjątkowo wczesną porę? O mało nie wpadam do wody wsiadając do kajaka tyłem na przód. Po pierwszych kilometrach orientuję się, że gdzieś posiałem telefon. W plecaku nie ma, w saszetce nie ma, w kajaku nie ma. „Im bardziej Puchatek zaglądał do środka, tym bardziej Prosiaczka tam nie było”. Tak było i z moim telefonem – im bardziej go szukałem, tym bardziej nie mogłem znaleźć. A przecież jeszcze niedawno robiłem pamiątkowe zdjęcie. Po kilku  bezowocnych próbach dałem sobie spokój. Uznałem, że albo leży w trawie na miejscu, skąd wsiadaliśmy, albo spoczął snem wiecznym na dnie Zielawy. Po spływie wróciłem na miejsce i szukałem telefonu. Na próżno. Najpewniej leży jako „dar wotywny” złożony tak, jak to robiły ludy pradziejowe: zatopiony w toni wodnej, jako dar dla boga rzeki „Zielawita”.

Pierwszy, najtrudniejszy odcinek rzeki

„Przenoski” zdarzały się co jakiś czas, ale nie były zbyt dokuczliwe. Często były to mostki, pod którymi normalnie – przy normalnym stanie wody – można by spokojnie przepłynąć. Teraz, przy wezbranej, już się nie dało. To „plus ujemny”. „Plus dodatni” był taki, że czasami zatory z sitowia i inne przeszkody można było ominąć płynąć łąkami, na które rzeka wylała. 

Pierwszy przystanek na śniadanie zrobiliśmy gdzieś w szczerym polu kukurydzy, po około 10 kilometrach. Kanapki, coś do popicia, improwizowana toaleta i płyniemy dalej. Wyszło słońce i zrobiło się bardzo przyjemnie: już słonecznie i ładnie ale jeszcze nie gorąco. W Horodyszczu, na 20 kilometrze byliśmy godzinę przed planowanym czasem. Znowu postój przy moście.

Horodyszcze - martwy szczupak 

Chciałoby się w tym miejscu napisać, że wszystko było pięknie, wspaniale, słoneczko świeciło, nad nami latały skowronki a woda była źródlana. Niestety, woda źródlana nie była. Na wysokości Horodyszcza w wodzie pełno było martwych ryb pływających do góry brzuchami. Piękne szczupaki, ryby małe i duże. Serce się krajało. Nie wiem jaka była przyczyna tego stanu rzeczy: czy rzeka wylewając na pola zmyła z nich całą chemię i w ten sposób zatruła to, co w niej żyło? A może była to spowodowana ciepłem i gniciem roślinności „przyducha”? Nie wiem. W każdym razie przykro się ten odcinek płynęło. Poniżej Horodyszcza, w Wisznicach i niżej już tylu martwych ryb nie widziałem. Dziś, gdy przejeżdża się koło Zielawy na całym jej odcinku śmierdzi, jak ze ścieku. Smutne.

Każdy most w końcu zaczyna przeciekać

Przed Wisznicami zrobiliśmy przerwę wychodząc na zatopione w wodzie bele słomy. Wyszła z tego ciekawa sesja fotograficzna. W samych Wisznicach, na 28 kilometrze trasy zrobiliśmy pierwszy dłuższy postój z posiłkiem od organizatora. Czekał na nas grill, pieczywo i warzywa. Sam popędziłem do zostawionego w pobliżu samochodu aby zostawić wszystko, co zbędne. Przy belach słomy udało mi się zmoczyć też na chwilę aparat fotograficzny. Jedyna rzecz jakiej jeszcze nie zgubiłem lub nie zmoczyłem to odtwarzacz mp3. Postanowiłem zostawić choć to, bo znając moje szczęście tego dnia mógłbym załatwić i „empetrójkę”.


Oprócz martwych ryb w Horodyszczu przyroda na trasie była ciekawa. Widzieliśmy młodego bobra, który wyszedł z krzaków na brzeg, nie płosząc się wcale leniwie zsunął do wody i dopiero po wynurzeniu gwałtownie zanurkował. W innym miejscu, z zalanych przez rzekę szuwarów wyskoczyła spłoszona sarna. Widywaliśmy pojedyncze i całe stada bocianów żerujących na rozlewiskach. Od czasu do czasu słychać było charakterystyczny „krzyk” żurawi. 

Komary ani meszki nikomu z nas chyba nie dokuczały za to w kajaku pełno było mrówek. Najczęściej drobnych, czarnych, ale bywały też czerwone. Nie wiadomo skąd się brały. Wystarczyło przepłynąć koło krzaków, przeciągnąć kajak po trawie i już z jednoosobowego stawał się pasażerskim „Titanic’iem”. W środku była cała owadzia menażeria plus ślimaki. Mrówki irytująco łaskoczące po szyi, uchu i nogach; pająki wszelakie, larwy ważek, nawet skorki. Mocno włochatą gąsienicę, osobiście wyłowiłem z rzeki, przewiozłem trochę kajakiem i wysadziłem na suchy ląd. Wierzę, że pewnego dnia stanie się pięknym motylem.

Przy moście w Bordziłówce zaliczyliśmy większą „przenoskę” bo czekały na nas aż trzy, trudne do ominięcia drzewa. Zaraz gdy spuściliśmy kajaki do wody wrzuciliśmy najwyższy bieg. Zbliżała się zapowiadana burza i najwyraźniej nie miała zamiaru przejść bokiem. Pod most w Jusaki-Zarzeka zdążyliśmy rychło w czas. Na zewnątrz lało, sypał nawet grad o kilkucentymetrowej średnicy a my w kajakach, zażywaliśmy życia - niektórzy nawet kąpieli - pod mostem. Ktoś z ekipy powiedział półżartem, że każdy most w końcu zaczyna przeciekać. Rzeczywiście, w końcu zaczęło lać na głowę i do kajaka. Dobrze, że burza, choć intensywna była krótkotrwała. Opuściliśmy przeciekające zadaszenie i popłynęliśmy dalej. 



Po 50 kilometrach, w Studziance, czekał nas drugi dłuższy przystanek z posiłkiem od organizatora. Tym razem pyszna zupa gulaszowa. Pogoda była fajna, burza przeszła. Wcześniej dopuszczaliśmy możliwość, że nie zrobimy całej trasy, jeśli pogoda się popsuje. Teraz, widząc, że jest blisko, ledwie kilkanaście kilometrów do końca, dobra pogoda, duży zapas czasu już nikt nie chciał się wycofać. I słusznie – kiedy znowu trafią się tak dobre warunki na przepłynięcie całej Zielawy? Wskoczyliśmy do kajaków na ostatni odcinek.

Na tym etapie w kajaku nie było już dużej frajdy, ale też nie była to droga krzyżowa. Nie ćwiczę kajakarstwa, nie uczestniczyłem w ultramaratonach kajakowych, ręce mam wyćwiczone o tyle, ile robię na ogólnorozwojówce. Na spływ zabrałem odpowiednie wyposażenie więc nie cierpiałem. Miałem rękawiczki, dzięki którym uniknąłem odcisków. Siedzenie i oparcie też odpowiednio wymościłem miękkim. Na ostatnim odcinku cierpiały trochę stawy łokciowe nienawykłe do tak długotrwałego wysiłku, dlatego na końcówce pracowałem wiosłem bardziej z barku, niż z łokcia. O dziwo drugim, co ucierpiało były kolana: obdarte od wielokrotnego uderzania o nie wiosłem.


Po 18:00 przepłynęliśmy pod mostem kolejowym trasy Terespol – Warszawa. Wiadomo było, że do ujścia do Krzny w Woskrzenicach musi być niedaleko. Rzeczywiście: około 18:30 nasza Zielawa połączyła się z nieco szerszą Krzną. Tuż za nią był most, na którym czekała ekipa z obsługi zbierająca kajaki. Wkrótce dopłynął i „ojciec dyrektor” całego zamieszania. Mówiąc delikatnie nie otrzymaliśmy pochwały, gdyż nasze trzy pierwsze kajaki oddzieliły się od reszty grupy. Powinniśmy ze względów bezpieczeństwa płynąć blisko siebie lecz na ostatnim etapie, gdy już było blisko do mety, gdy to wiało mocniej, to w oddali grzmiała burza każdy już myślał tylko o tym, aby dopłynąć. Gdy już wszyscy dopłynęli radość ze szczęśliwego finału wyprawy przyćmiła reprymendę za egoizm. Otrzymaliśmy pamiątkowe medale i gratulacje.

Przepłynęliśmy Zielawę od początku do końca. Po raz pierwszy w grupie. Kajakowa „Mokra robota” na południowym Podlasiu zakończyła się sukcesem. Fajna przygoda na otwarcie wakacji.


Brak komentarzy: