wtorek, 21 lipca 2020

II CROSS Półmaraton w Kaliłowie


Zdjęcie: P. Dymowski
Startów w czasach epidemii ciąg dalszy. Chciałoby się napisać, że z tygodnia na tydzień zaraza się cofa, lecz niestety tak nie jest. W naszym powiecie zachorowalność na wirusa w ostatnich dniach wystrzeliła. Informacje o licznych zarażonych w gminie Piszczac dotarły do mediów o ogólnopolskim zasięgu. Wszystko to sprawiło, że poważnie zastanawiałem się, czy jechać na opłacony już półmaraton do Kaliłowa. Na pierwszej edycji nie byłem, żal było opuścić i drugą więc ostatecznie chęć startu zwyciężyła. Zabunkrowałem się w okulary, maseczkę na twarz, gumowe rękawiczki, spryskiwacz dezynfekujący i pojechałem. Koledzy mieli ze mnie ubaw, ale ja – co tu dużo mówić – autentycznie się obawiałem. Trochę o siebie, ale też i o starszych wiekiem bliskich, z którymi mam kontakt. Na miejscu mierzono nam temperaturę i ograniczono do minimum czas przebywania w biurze zawodów. Czy to jednak wystarczy? Taka 100-osobowa ciżba kupiąca się przed bramą startu to przecież jak wesele. Niech przyjdzie jeden „rozsiewacz” i nieszczęście gotowe. Może przesadzam, może jestem panikarzem, ponadprzeciętną odwagą nigdy nie grzeszyłem, ale coraz bardziej skłaniam się ku startom interwałowym: tak, jak rozwiązali to organizatorzy Dolnośląskiego Festiwalu Biegów Górskich.

Wystarczy tego straszenia, wróćmy do zawodów. Jak się biegło w Kaliłowie?


21 kilometrów po lesie. Jedna pętla. Drogi nieutwardzone. Już to brzmi dla mnie zachęcająco bo bardzo lubię biegi crossowe. Zawsze bardziej siłowe i techniczne, niż asfalt. Zmuszające do płynnej zmiany tempa na trudniejszych odcinkach. Wymagające wytężenia uwagi, po czym się stąpa i o co można się potknąć, a o co lepiej nie. A jak jeszcze są pagórki, jak błoto, jak jest zimno – to już dla mnie pełnia szczęścia. Cóż, tu mamy środek lata – do wyboru była opcja upał lub upał. Ewentualnie - jak komuś nie pasuje – upał. Wiem, może przesadzam: ja upałem nazywam wszystko, co ma więcej niż 20 stopni. Było ok. 24 stopni i słonecznie – jak na mój gust źle, ale mogło być gorzej. Las dawał trochę cienia. Komary występowały ale o dziwo – niezbyt licznie. Więcej roi się na moim balkonie. Pagórków prawie nie było. Można powiedzieć, że trasa leśnej pętli w Kaliłowie jest prawie płaska.

Wystartowaliśmy z punktu biwakowego na skraju lasu. Zegarek Ambit już na wstępie okazał się zdrajcą. Włączyłem namierzanie GPS na 10 minut przed startem i staruszek, do chwili startu, nie zdołał się odnaleźć. Ja rozumiem, że nigdy tu nie był, że las, że ma już swoje lata, że dookoła dużo innych, ładnych zegarków i zegarkiń ale mimo wszystko – poczułem się mocno zawiedziony. Musiałem biec tempem na wyczucie.

Zacząłem w środku stawki. Po kilkuset metrach – oho - wbiegliśmy w leśną, w zasadzie nie drogę a bardziej ścieżkę. Trawiastą, gałęziastą. Trzeba było kombinować, aby tam bokiem wyprzedzić. Jak się potem okazało i co mnie zaskoczyło, te leśne zarośnięte trawą i gałęziaste ścieżki stanowiły istotny procent trasy. Spodziewałem się podłoża w postaci wyłącznie ujeżdżonych, leśnych dróg. Jak na półmaratonie w Adamowie. Tu było inaczej: większość to rzeczywiście ujeżdżone, szerokie szutrowe drogi leśne, ale zdarzały się czasem trudniejsze technicznie i zmuszające do bardziej siłowego biegu ścieżki leśne. Czy to źle? Absolutnie nie. Po prostu inaczej.


Tempo na wyczucie zdaje egzamin, lecz nie zawsze. Bywa, że ktoś podpalony startem zacznie za szybko i potem umiera. Czy muszę dopisywać oczywistość, że tak właśnie było w moim przypadku? Pierwszy kilometr – co oni tak wolno biegną? Wyprzedzam, jedną osobę, potem kilka kolejnych. Czuję się jak młody orzeł. Jestem już w TOP TEN. Trzeci kilometr, czwarty – oj! Jakoś tak ciężko... A do mety jeszcze ho, ho!

Pomiędzy 5 a 10 kilometrem kryzys miałem największy. Już był moment, że powiedziałem sobie, że aby do punktu z wodą gdzieś na 7 kilometrze a potem już truchcik. - Dziś już nie dam  rady. - To nie mój dzień. Przez krótki czas walczyłem z odruchem wymiotnym. Wigoru i zapału do wyścigu miałem tyle, co starszy mężczyzna od lat skazany na Viagrę.

Byłbym się niechybnie podał, gdyby nie te punkty z wodą rozstawione co ok. 7 km. Jeden kubek lałem na siebie, drugi do ust. Moczyłem buffa, którego nosiłem na twarzy tylko na starcie i przez pierwsze kilkaset metrów. Potem już miałem na ręku. Chłodna woda częściowo przywracała do życia. Od 7 kilometra nieco zwolniłem i czekałem na pożarcie przez kolejnych, mijających mnie zawodników. Czekałem, czekałem i póki co, nic się w kolejności nie zmieniało. Daleko przede sobą widziałem czerwoną koszulkę znajomego zawodnika. Za mną w oddali też biegło kilku. Stawka się rozciągnęła. Najwidoczniej nie tylko ja miałem kryzys.  Inni też zwolnili bijąc się z własnymi wątpliwościami. Dodało  mi to trochę wiary we własne siły. Postanowiłem jeszcze trochę pociągnąć, zanim przejdę do upragnionego truchtu. Najpierw choć do półmetka, potem do punktu z wodą na 12 kilometrze.

W drugiej połowie trasy czułem się o dziwo w miarę OK. Jak w Gnojnie, gdzie też drugą połówkę biegło mi się lepiej. Ustabilizowałem tempo na około 4:20 - 4:30. Tak przynajmniej pokazywał zdrajca Ambit, który łaskawie ruszył szanowne „cztery litery” do pracy. Szału nie było, ale truchtu też nie było. W międzyczasie myślałem sobie, że śmieszne są te nasze wyścigi: my tu walczymy o oddech, o sekundy, serce rzęzi z wysiłku i mało nie ucieka przełykiem a dla wybieganego Kenijczyka to tylko pierwszy zakres – spokojny bieg w tempie konwersacyjnym. Żałośni jesteśmy.

Rafał mnie wyprzedził. Droga była szutrowa, szeroka. Fajnie nadawał tempo, ciut szybsze niż moje pierwotne. Podłączyłem się za nim i też przyśpieszyłem. Dobrze się biegło, już nie chciałem przechodzić do truchtu. Na tym etapie optymizmu i zapału do wyścigu miałem tyle, co nastolatek nie znający smaku Viagry. Zawodnicy przed nami zbliżali się powoli, lecz systematycznie. Do mety jeszcze ok. 5 km. Wierzyłem, że uda się ich dojść. Znowu wysunąłem się ciut przed rywala.

Foto: P. Dymowski

Około 18-19 kilometra wyprzedziliśmy kolegę, który był przed nami. Na końcówce została walka z Rafałem. Ten wyprzedził mnie na ostatnim kilometrze i już prowadzenia nie oddał. Przybiegł jako czwarty zawodnik OPEN. Ja wbiegłem piąty OPEN, 9 sekund później. Czas 1:32:55. Miejsce w kategorii też piąte. Ukończyło 77 osób. Wygrał Bartosz Kupa z Hajnówki (1:27:44). Po przekroczeniu mety byłem zmordowany, zadziabany, mokry od mieszanki potu i wody, którą się polewałem. Szczęśliwy. Mogłem przejść do truchtu, mogłem się poddać, a jednak to w sobie zwalczyłem.

Na mecie czekała woda, medal, ognisko i kiełbaski z dodatkami. Pamiątkowe zdjęcia z mety i rozmowy z biegowymi znajomymi. Żarty, przyszłe plany startowe. Potem dekoracja najlepszych na którą miałem nie zostawać, ale zostałem. Fajna niedziela. Przyjechałem do domu i wdrapałem się na wagę: 78 kg. Od marca zrzuciłem 4 kg. Można patrzeć w przyszłość z ostrożnym optymizmem. Tylko trzeba zacząć trenować, a nie tylko biegać.

Zdjęcia: P. Dymowski - dziękuję. Plan trasy: organizator Klub Biegacza Biała Biega i Time2Go.

Pełne wyniki i zapisy na inne imprezy są na stronie Time2Go [LINK]

2 komentarze:

Penco pisze...

Brawo! Powodzenia i dalszych sukcesów w maratonach i proszę pamiętać o dobrym przygotowaniu do sportów wytrzymałościowych :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dziękuję i pozdrawiam. Życzę powodzenia w biznesie sportowym.

Paweł