poniedziałek, 12 października 2020

Po raz pierwszy w sieci pająka czyli „Tarantula 2020”

A co to?

To młodsza siostra „Skorpiona” – tak „Tarantulę” określił jeden z moich kolegów. Ten pierwszy jest bardziej znany: pieszy maraton na orientację rozgrywany w lutym na Roztoczu, kiedyś z trasami 100 km i srogą zimą. Dziś odcinki 50 km i krótsze, zimy też już nie te. Na „Skorpionach” wielokrotnie bywałem i wracałem z tarczą lub na tarczy. Na blogu znaleźć można kilka relacji z tej, dla mnie jednej z ulubionych, imprezy. 



„Tarantula” jest dużo młodsza. W tym roku była III edycja. Na dwóch poprzednich nie byłem. Budowniczym trasy jest tak jak na „Skorpionie” Paweł Szarlip. Inna jest lokalizacja i termin. „Tarantulę rozgrywa się na obrzeżach Lublina i jesienią. Trasa główna: 50 km i ok. 15 punktów kontrolnych, na kolorowej mapie 1:50:000. Kolejność zaliczania punktów: dowolna. Limit 12h. Są też trasy krótsze: 25 km i 10 km. Tyle tytułem wstępu, co do zasad.

Start był w sobotę na Wrotkowie, dzielnicy Lublina. Nad Zalewem Zemborzyckim gdzie wielokrotnie startowałem na cyklicznych imprezach „4 Dychy do Maratonu”. Dookoła jest spory las – to wiedziałem. Wszak przed korona-kryzysem, tuż przed startem dychy, wielu z tych setek startujących „nawoziło” krzaczki w tym właśnie lesie.

Tym razem tłumów nie było. Na miejscu, oprócz organizatorów zastałem kilkanaście osób. To już nawet nie kameralna impreza, a wręcz rodzinne śniadanie. Czy to koronawirus wystraszył ludzi, czy reklama nie dotarła tam gdzie trzeba, czy może nawigacja na starych mapach + bieganie to zbyt trudne połączenie – nie wiem. Cieszyła ładna, jesienna pogoda oraz przybycie kilku osób znanych ze starych czasów, gdy koło 2006-2008 roku zaczynałem zabawę z ultra-orientacją.

Marszobiegiem po pajęczynie

Startujemy o 8 rano. Ja swoim zwyczajem zostaję 5 minut dłużej by rozrysować warianty, w jakiej kolejności zebrać punkty. Kolejność w zasadzie się narzuca, jedynie środek PK 15 (przeoczone na początku) i PK 8 można wziąć wariantowo. Albo zacząć od przodu: PK 1,2,3... albo od tyłu PK 14,13,12... itd. Domyślając się, że większość poleci po kolei postanowiłem wziąć się za sprawę od tyłu. „Per rectum” – jak by powiedział lubelski komisarz Zyga Maciejewski.

Teraz będzie nudny opis drogi od punktu do punktu. Interesujący pewnie tylko dla samych uczestników. Niecierpliwi mogą od razu przejść do zakończenia.

Po starcie lecę do PK 14. Spokojnie, pierwsze kilometry. Są tuż przy Lublinie, dzielnica Wrotków. W takich miejscach trzeba szczególnie uważać bo na przedmieściach szybko następują antropogeniczne przeobrażenia terenu. Mamy stare mapy. Na mapie widzisz niby pole, las, a potem jesteś w tym miejscu, a tu developer postawił osiedle.

Zaraz za torami jest ulica Tęczowa. – „No nie, znowu ta tęcza” – myślę sobie. Jadąc do Lublina słuchałem w audiobooku „Serotoniny” Michela Houellbecq’a. Bohater książki, to zgryźliwa szuja, zła na cały świat. Impotent, w życiu mu nie wyszło. Ma 46 lat, rodziny nie założył. Żyje na tabletkach. Jego szyderczo-złośliwy nastrój udzielił się i mi, gdy biegłem.

Ogródki działkowe, wszystko pogrodzone. Muszę przejść na nasyp kolejowy i biegnę skrajem, trochę po podkładach. Są na nich mokre plamy. Ktoś biegł przede mną czy może właśnie stąpam po nieczystościach wydalonych z toalety pociągu? Obawiam się, że to drugie.

Blisko punktu kończą się „ogrodzone ogródki” i można wbiec do lasu. Tam pełno grzybiarzy, jakiś samotny starszy Pan czeka na dużym skrzyżowaniu przy szutrówce. Czeka na coś czy tylko się zmęczył? A może to miejsce schadzek różnych podejrzanych osobników? Już kiedyś w Toruniu nad Wisłą natknąłem się na takich. Oszczędzę Wam opisu, co jeden drugiemu robił w krzakach.

Jestem na skrzyżowaniu. Duuużym, z duuużą, piękną drogą. – „To musi być tu” – myślę naiwnie. Obchodzę skrzyżowanie, nie ma. Kręcę się z 10-15 minut. Brak lampionu. Może ten podejrzany Pan zwinął?  Cofam się przecinką i 100 m wcześniej znajduję inne skrzyżowanie i punkt. Ach tak, uśpiłem swoją czujność. Ta duża szeroka droga nie jest wcale zaznaczona na mapie. Skrzyżowania przecinek są zwykle zarośniętymi, mało uczęszczanymi drogami. Taki urok nawigowania na mapach sprzed 40 lat. Gdy wybiegam z punktu przez to duże skrzyżowanie akurat wbiega tam inny zawodnik. – „To musi być tu” – dzieli się myślami na głos wchodząc w krzaki. – „Też tak początkowo myślałem” – odpowiadam i chwilę później kieruję go do właściwego skrzyżowania.

Kolejny punkt, PK 13 jest niedaleko, w tym samym lesie. Znowu, nie wchodzę na niego precyzyjnie. Mam drobne problemy sprzętowe. Kiedyś biegałem ze zwykłym stoperem TIMEX’a. Niestety, już dokonał żywota. Dziś wziąłem pulsometr z GPS-em Suunto Ambit 1. Głupia sprawa, ale nie umiem tak ustawić opcji, aby stoper liczył czas tak długo, aż go nie wyzeruję.  Efekt jest taki, że biegnę i gdy mija pełny kilometr mój zegarek za każdym razem zeruje liczydło. Chamstwo i drobne mieszczaństwo. Miesza mi to bardzo nawigowanie.

Przy trzynastce, tej, która finalnie okazała się rzeczywiście pechowa, tracę wyczucie przebytego dystansu. Wiem mniej więcej, gdzie jestem i to „mniej więcej” we wszelakich biegach na orientację jest bardzo ryzykowne. Mijam punkt u wyjścia z wąwozu. Piękny lampion, stoi frontem do ścieżki. Wisi niczym biblijny wąż na jabłonce w raju i zdaje się zachęcająco syczeć: - "podbij mnie, plisss....". Za pierwszym razem przebiegając obok stwierdziłem – „to na pewno fake”. Punkt stowarzyszony czyli błędny, ustawiony w pobliżu tego właściwego. Za podbicie takiego jest 25 minut kary czasowej na mecie. Ten ewidentnie „śmierdzi” więc uznaję go za stowarzysza. Aby znaleźć ten właściwy wybiegam z lasu, aby się ponownie, precyzyjnie namierzyć. Tracę czas, nabijam kilometry, Ambit znowu płata mi figla. Wracam w okolice tego fejkowego lampionu, sprawdzam wyżej, na północ od niego, gdzie wypłaszcza się wąwóz. Nie ma. Nic innego nie znajduję. – „Nie no, Paweł na pewno nie ustawiłby tu punktu. Zbyt widoczny, za piękny jest” – myślę, ale jednocześnie nie mam nic innego. Nie chcę nabijać kolejnych kilometrów. Kręcę się tu pół godziny. Trudno, podbijam to co jest z myślą, że to może być stowarzysz. Na mecie okazuje się, że rzeczywiście jest. Dostaję +25 minut kary co spycha mnie z podium na 4 miejsce. W domu trochę się wkurzę, gdy zgram tracka GPS i nałożę na mapę. No przecież byłem koło tego właściwego punktu, kręciłem się i go nie widziałem. Jak to możliwe?! – „Kup Pakuła okulary” – powiecie. I słusznie. Widzę coraz gorzej, na koniec listopada jestem umówiony u okulisty. Takie życie. Czas leci. Garb rośnie. Włosy siwieją.





Kolejny punkt to PK 12, przy jakiejś wielkiej, sztucznej hałdzie. To przy mogile w lesie, chyba ofiar hitleryzmu. Łatwy, podbijam i lecę dalej, na długi przelot do PK 11. Nie jest to przyjemny odcinek, bo trzeba biec wzdłuż dosyć ruchliwej drogi. Śmigają TIR-y, betoniarki i takie tam. Nieciekawie, ale zaraz skręcam w mało uczęszczaną drogę. Już jest lepiej. PK 11 w lesie na przecince, oczywiście zarośniętej i zapomnianej przez Boga i ludzi wchodzi jak po maśle. Voilà! Już drugi bezproblemowy na 4. Jest remis. W lesie roi się od turystów, chyba zbierają opieńki. 



W tym miejscu zauważam, że w planie przebiegu nie uwzględniłem PK 15. Lecę do niego teraz, potem do PK 10, potem PK 8. Piętnastka jest nad rzeczką Nędznicą, wpadającą dalej do Bystrzycy. Jest tam stary, spróchniały mostek, po którym da się jednak przejść. Nie uwzględniłem go w planach przebiegu, bo był zasłonięty przez okrąg oznaczający punkt. Ach, znowu te okulary! Punkt jest pięknie położony, w miejscu gdzie do rzeczki wpada inny ciek. Aż miło podbijać. Nie zachwycam się zbyt długo bo nad rzeczką stoi samochód i kręcą się jacyś dziwni ludzie. Podejrzanie wyglądają, może chcą ukryć zwłoki? Albo zatopić dywan z ciałem w rzeczce i szukają dobrego miejsca? Nie wiem, jakoś nie spytałem. Dziwne myśli miewa człowiek na takim biegu. Może to znak, że czas ograniczyć te kryminały.

Znowu biegnę przez Krężnicę, za mostem wskakuję na chwilę do spożywczego uzupełnić płyny. Udaje się szybko, bez kolejki, w 5 minut. I dobrze bo to co uzupełniłem starczyło mi na styk. PK 10 w prostym miejscu, na skraju lasu, na pagórku, na który trzeba się wdrapać. Trochę tych podbiegów jest, okolice Lublina są pagórkowate. Na mecie jak przeanalizuję dane z Ambita uzbiera mi się ok. 350 metrów podejść. Pisałem, że PK 10 jest łatwy? No tak, łatwy był, ale to nie znaczy, że Paweł go szybko podbił. Przestrzeliłem ze 100-150 metrów i musiałem się cofać. Jak ja to robię?! Taki brak wyczucia i strata sił i czasu na tak prostych punktach. Wstyd. 



PK 8, kolejny, to punkt ciekawy. Wygląda, że może być mokry bo blisko rzeczka Bystrzyca, jakieś rowy na polu. Taki też jest. Las, potem łąka, potem „chlup,chlup...”. W butach już mokro, już woda po łydkę. Ale idąc od tej strony plus jest taki, że lampion widać z daleka. Pewnie Paweł założył, że wszyscy będą go brali od strony lasu, od północy, gdzie można było wejść i wyjść suchą stopą. Przypuszczalnie tylko ja wybrałem ten mokry wariant od podmokłych łąk.

PK 7 wchodzi łatwo, z pomocą trojga pieszych wędrowniczków, którzy wskazują mi punkt. Jest trochę w głębi lasu a ja szukam po obrzeżach, bo tak jest na mapie. Podbijam, wycof do drogi i potem przelot do PK 6. Znowu pod górkę.

Szóstka jest w środku lasu. Wygląda, że może sprawić problemy. Mi sprawia, bo znowu wchodzę do lasu orientując się „mniej więcej” gdzie. Cały ten lasek nazwałem „jeżynowym”. Tyle tam jeżyn, cala plantacja. Gdybym dalej hodował straszyki to tu przyjeżdżałbym zimą po liście. Chodzę w jeżynach jak bocian wysoko unosząc nogi i klnąc, na czym świat stoi. Jest w końcu droga. Dobiegam do skrzyżowania. Tylko które to? To, czy to obok? Szukam najpierw w jednym narożniku. Nie ma. Biegnę w drugi. O, tu jest! Punkt w dołku. Trochę tu straciłem czasu ale nie więcej niż kwadrans. Da się przełknąć. 



Punkty PK 5 i PK 4 wchodzą z marszu. Nie ma tu żadnej filozofii lecę dalej, do tej zarazy, co mi krwi napsuła więcej, niż feralna trzynastka.

PK 3 – bo o nim mowa – to punkt, a którym straciłem ok. 30-40 minut, sporo sił i nerwów. Wbiłem się zdaje się dobrze. Jest droga w lesie, po prawej prześwituje pole. Łatwo się namierzyć. Na lewo od drogi jest rów z nasypem, zaznaczony na mapie. Wbiegam w skrzyżowanie. Nie ma punktu. Obchodzę drzewa – nie ma. No chyba jestem tu, jeszcze raz wracam do drogi. Biegnę do drugiego skrzyżowania porównując stan faktyczny z mapą. Nie ma. Biegnę do kolejnego, wracam. Nie, no to tu powinno być. Myślę tak na 70% bo zwyczajnie nie dowierzam sobie. A może mnie zaćmiło, może znowu trzeba tu szukać jakiejś starej przecinki? Znajduję takową ale i tu nic nie ma. Po ok. 40 minutach poddaję się. Mam zamiar wpisać brak PK. Lecąc do kolejnych punktów, na skrzyżowaniu znajduję lampion. A więc to tu! Nie, nie tu. Na mecie okaże się, że to stowarzysz a właściwy punkt ktoś zwyczajnie zwinął na pamiątkę. Może drwale, bo w lesie akurat trwała wycinka. Tyle czasu straciłem na szukanie lampionu, którego nie było. 



Ostatnie dwa punkty: PK 2 i PK 1 podbijam gładko. Jestem już zmęczony ale świadomość bliskości mety dodaje sił. Przy ostatnim punkcie jeszcze selfie z lampionem na pamiątkę i do bazy. Chcę się zmieścić w czasie poniżej 8 godzin i udaje mi się. Wracam jako trzeci zawodnik.

Co nabiegałem?

Nabiegałem prawie 64 kilometry czyli o 13 więcej, niż przewidywała trasa. To efekt mojego błądzenia, szukania punktów, w tym punktów widmo i nieoptymalnych wariantów. Zajęło mi to wszystko prawie 8 godzin, z karą za stowarzysza przy PK 13 oficjalny czas wynosi 8:39. Miejsce – cóż, przez jakiś czas miałem nadzieję na ostatni stopień pudła. Niestety, stowarzysz mnie pogrążył. I to szukanie PK 3 też. I ten stowarzysz przy PK 3 także. Wkrótce spadłem z trzeciego, na piąte miejsce. Na trasie rywalizowało 14 osób. Z tej liczby 9 zebrało wszystkie 14 PK. Na wszystkich trasach razem rywalizowało ponad 50-ciu uczestników. Moją kategorię TP50 wygrał Adam Kwiatkowski z czasem 6:46. Dziś myślę, że ja też w sumie wygrałem... pod względem liczby przybitych stowarzyszy. I to bezapelacyjnie: miałem ich aż dwa. Był jeszcze jeden zawodnik, który zaliczył jednego. Reszta robiła trasę czysto. Następnym razem muszę namówić Pawła, aby już nie stawiał tych stowarzyszy. Przecież widać wyraźnie, że nie cieszą się wzięciem. Tylko ja jestem ich amatorem.

Ogólnie było fajnie. Uznałem, że zdecydowanie za rzadko jeżdżę na orienterskie imprezy. Wyszedłem z wprawy. Także biegowo to już nie to, co kiedyś. Cieszę się jednak, że dałem radę truchtać przez blisko 8 godzin. To znacznie lepiej, niż dałbym radę jeszcze miesiąc temu. Tak się złożyło, że od miesiąca mieszkam już w Białej Podlaskiej. Zobaczymy, może przeprowadzka, porzucenie codziennych, 40 kilometrowych dojazdów do pracy sprawi, że znowu znajdę czas i chęci na regularne treningi.

Tymczasem serdecznie gratuluję najlepszym uczestnikom i dziękuję organizatorom: AZS Lublin i Klub Imprez na Orientację „Inochodziec”, za bardzo przyjemną imprezę.


Zwycięzcy TP50

Dane z Ambita

Mapa całości

Brak komentarzy: