środa, 2 kwietnia 2008

Słoneczny półmaraton w Warszawie



3 CARREFOUR PÓŁMARATON WARSZAWSKI

30 marca 2008








Na te zawody czekałem z niecierpliwością. Powody były co najmniej dwa: po pierwsze ciekaw byłem swojej formy po dosyć leniwie spędzonej zimie. Po drugie miałem już dosyć wsi i tęskniłem do dużego miasta. Zastanawiałem się także, jak przetrzyma bieg na 21 km moja lewa noga. Jakieś dwa tygodnie przed zawodami zaczęło mnie boleć lewe kolano. Przypuszczalnie narzuciłem sobie zbyt ostry rygor biegowy. Wszelkie poradniki biegowe radzą, by po dłuższej przerwie zaczynać bieganie bardzo powoli i spokojnie. Dopiero z czasem, stopniowo podnosić poprzeczkę. Ja tymczasem obudziłem się dosyć późno i chciałem możliwie szybko nadrobić stracony czas. Szkolny błąd, prosta droga do kontuzji. Biegałem początkowo około 10 km (godzinne wybiegania) by niedługo po tym przejść do dystansu 16 km. Tego było chyba moim nogom za dużo. Lewe kolano podjęło protest. Na szczęście nie byłem zbyt uparty i po pierwszych niepokojących sygnałach trochę przystopowałem. W ostatnim tygodniu przed zawodami pobiegłem tylko raz i to bardzo spokojnie. Dałem wypocząć nogom przed niedzielnym sprawdzianem. Pomogło. Na zawodach żadnych problemów z kolanem nie miałem.

Plan zakładał, by pobiec lepiej niż mój ostatni półmaraton. A ostatni półmaraton przebiegłem rok wcześniej w Toruniu z czasem 1:51. Każdy wynik lepszy od tego by mnie zadowolił, ale założyłem, że postaram się poprawić czas o 10 minut i „złamać” 1:40. Wynik toruński wydawał się dosyć słaby stąd do zawodów podchodziłem z optymizmem.

Sobota, dzień poprzedzający start minęła dosyć nerwowo. W ostatniej chwili pojechałem na kurs związany ze stażem nauczycielskim. Nie zdążyłem już na busa i do Warszawy dotarłem pociągiem przed 23. Nocleg u znajomych, którzy mnie zwykle litościwie przygarniają, rozmowy do późna i przestawienie czasu o godzinę do przodu. Nie wyspałem się zbytnio, gdyż musiałem przed godziną 9 być w biurze zawodów po odbiór rzeczy i weryfikację.

30 MARCA, NIEDZIELA. Zapowiada się piękny słoneczny dzień. Pobudka, lekkie śniadanie, spakowanie niezbędnych rzeczy i wyjście do biura zawodów. To mieściło się w Bibliotece Uniwersytetu Warszawskiego. Gdy doszedłem na miejsce było tam całkiem gwarno. Zawodnicy i ich rodziny, znajomi, organizatorzy i wolontariusze. Było też trochę stoisk ze sprzętem sportowym renomowanych firm. Nie oparłem się pokusie i kupiłem dwie oddychające koszulki „New Balance” i prosty model TIMEX’a z serii „Ironman”. Z zegarka cieszyłem się najbardziej. Sprzedawca przeprowadził ze mną przyśpieszony kurs obsługi, już wiedziałem jak włączyć stoper i zapisywać międzyczasy. Liczyłem, że pomoże mi to kontrolować sytuację w trakcie biegu i utrzymać zakładane tempo. Do tej pory, startowałem bowiem bez jakiegokolwiek czasomierza. Szybko załatwiłem formalności, odebrałem reklamówkę ze standardową zawartością (numer startowy z chipem, agrafki, napoje, batoniki, ulotki reklamowe i koszulka) i skierowałem się do szatni. Było już tylko 0,5 godziny do wystrzału startera, dlatego już przebrany, nie tracąc czasu poszedłem na miejsce startu na Krakowskim Przedmieściu. Jeszcze tylko szybka toaleta (tam jak zwykle są olbrzymie kolejki - wszyscy chcą zminimalizować ryzyko, że zaskoczy ich jakaś „potrzeba” po drodze. Dla połowy startujących to w końcu 2 – 3 godziny wysiłku). Do tego poprawienie skarpetek oraz butów by przypadkiem nic nie uwierało. Następnie niezbyt intensywna rozgrzewka i jestem gotowy. Piękne dziewczyny tańczą na scenie przed linią startu. Aż chce się biec.

Godzina 10ta: START! Biegnę z numerem 1946, jako jeden z 2600 zawodników (głównie oczywiście amatorów). Chcąc poprawić poprzedni wynik zmieniam nieco taktykę. Do tej pory wystarczał mi bieg bardzo wolny, dopiero na końcówce, jeśli zostawało sił przyśpieszałem. Teraz nie mogłem sobie już na to pozwolić. Musiałem pobiec bardziej równomiernym, lecz znacznie szybszym tempem. Obliczyłem, że by osiągnąć zakładany wynik (1:40) muszę biec każde 5 km w czasie nie dłuższym niż 24 minuty. W momencie przekroczenia linii startu włączyłem stoper i kontroluję tempo.

Pierwsze kilometry są jak zwykle bardzo przyjemne. Jeszcze w pełni wypoczęty biegnę wśród sporego tłumu zawodników. Trasa prowadzi najpierw Nowym Światem na południe, obok placu Trzech Krzyży. Biegniemy przez centrum Warszawy w słoneczny i ciepły poranek. Wielu kibiców oklaskuje i zagrzewa biegnących. Spotykam m.in. znajomą Ewę, która dopinguje swojego chłopaka Patryka biorącego udział w zawodach. Gdzieniegdzie przy trasie grają kapele prezentując najróżniejszą muzykę. Stwarza to naprawdę przyjemną atmosferę i pomaga w mobilizacji. My ze swej strony także czasem pozdrawiamy kibiców, choć w miarę upływu kilometrów coraz mniej mamy na to sił.

Przy Placu Konstytucji zawracamy na północ, biegniemy Marszałkowską i Miodową. Po drodze pierwszy punkt odżywiania, do wyboru woda lub Powerade. Izotroniki zbrzydły mi ostatnio, stwierdziłem, że są stanowczo zbyt słodkie. Wybieram, więc wodę i biegnę dalej utrzymując tempo. Na pierwszej „piątce” mam 00:25:38 i jestem 891. Trochę za wolno, muszę przyśpieszyć, byle niezbyt raptownie. Za Nowym Miastem skręcamy na wschód i przez Most Gdański przebiegamy na prawy brzeg Wisły. Następnie bieg wzdłuż rzeki na południe i powrót Mostem Świętokrzyskim na lewy brzeg. Na moście wzdłuż trasy stoją zastępy paparazzich i kamery. Pstryk, pstryk, pstryk; czuję się jak Madonna. Dopadam kolejnego punktu odżywiania, znowu woda. Nie ma niestety gąbek z wodą a przydałyby się. Słońce przygrzewa coraz intensywniej i czuję, że ubrałem jedną warstwę ubrania za dużo. Pobiegłem w bluzie z długim rękawem a mogłem spokojnie pobiec w koszulce. Trudno, nic teraz nie zrobię. Do mety pozostało jeszcze 10 km, jakoś przeżyję.

Po 10 km mam czas 00:49:03 i jestem 798. Już lepiej. Przeskoczyłem o 100 miejsc, pewnie część osób narzuciła na początku zbyt ostre tempo i nie wytrzymała. Jeden z typowych amatorskich błędów. Sam muszę jednak nieco bardziej przyśpieszyć, jeśli mam osiągnąć zakładany wynik. Trzecia „piątka” musi być znowu trochę szybsza.

Za mostem skręcamy na południe i biegniemy długi kawałek do ulicy Szwoleżerów. Tam kolejny punkt odżywiania. Nic tak pięknie nie smakuje po 15 km biegu w słońcu jak najzwyklejsza woda. Nie pamiętam jaki dokładnie miałem wynik na 15 kilometrze ale zdaje się, że około 01:11. Do 20 kilometra muszę zatem przebiec w 25 minut i powinno zostać 5 minut na końcówkę. Wszystko wyliczone „na styk”, ciekawe czy się uda? Z Myśliwieckiej zwrot na północ i bieg ulicą Solec wzdłuż Wisły, już w kierunku mety. Ostatni odcinek jest prosty i nudny, na szczęście wiatr wieje w plecy, co bardzo pomaga. Na kilka kilometrów przed metą wbiegamy do tunelu. Nie lubię biegać w takich miejscach, bo zwykle są duszne. Tym jednak razem było inaczej; biegło mi się całkiem dobrze. W tunelu znowu słychać muzykę. Tym razem nie jest to jakaś zwyczajna kapela lecz najprawdziwszy chór śpiewający pieśni. Ich dźwięk długo niesie się wzdłuż ścian tunelu mieszając się z dźwiękiem kroków i oddechów biegaczy. Niesamowite uczucie. U wylotu tunelu dosyć stromy podbieg; trochę zwalniam by zachować siły na ostatnie 1,5 km. Dalej już końcówka. Planuję znacznie przyśpieszyć gdyż wedle mojego zegarka nie mam ani minuty rezerwy. Niestety kilometr przed metą (ul. Dobra) trasa zawraca na południe skąd wieje wiatr. Zaczynam się wściekać, bo czuję, że mnie to znacznie hamuje. Ostatnie kilkaset metrów - trasa kolejny raz zakręca, tym razem na północ. Widzę już metę! Kurcze, jest dalej niż się spodziewałem! Na zegarku widzę czas 1:39. Została mi minuta! Pierwsza myśl: „Nie zdążę!”. Czuję jak ktoś próbuje mnie wyprzedzić na ostatnich 500 metrach. Zbieram ostatki sił i przechodzę do sprintu lub czegoś, co tylko przypominało sprint. Szybkim tempem wyprzedzam jeszcze kilka osób, Wśród zebranych kibiców znowu jest Ewa, która głośno dopinguje mnie na ostatnich metrach. Wpadam na metę i zatrzymuję stoper. JEST! Udało się! Wynik brutto, (czyli od wystrzału startera do wbiegnięcia na metę) to 01:40:36. Wynik netto, (czyli ten właściwy, od przekroczenia przeze mnie linii startu do przekroczenia linii mety) to 01:39:34. Złamałem 1:40 i poprawiłem poprzedni wynik o ok. 11 minut. Przybiegłem 671 na 2353 osoby, które dobiegły do mety. W swojej kategorii wiekowej (M30) zająłem 267 miejsce, na 863 osoby. Wygrał Michael Karonei z Kenii z czasem 01:02:49. Drugi był też Kenijczyk, dopiero trzeci Polak. Wśród kobiet najlepsza była 19-letnia Etiopka Dibaba Hurssa Mare. Ukończyła półmaraton z czasem 1:11:24.

Na mecie odebrałem pamiątkowy medal i kilka kolejnych „podarków” (napoje, batoniki, folia do okrycia). Później spotkałem jeszcze Ewę i Patryka. Zrobiliśmy sobie pamiątkowe zdjęcia i podzieliliśmy wrażeniami. Odebrałem depozyt i mogłem wracać do domu. Trochę zmęczony, lekko obolały, lecz bardzo zadowolony. Znowu udało się powalczyć ze swoimi słabościami; przeżyć coś ciekawego. Znowu uczyniłem krok do przodu.



Zasłużony odpoczynek



Mapa półmaratonu


Brak komentarzy: