wtorek, 23 grudnia 2008

Nocna porażka

VII Nocny Ekstremalny Rajd na Orientację Nocna Masakra

(Szczecin, 19 – 21 grudnia 2008)

Ale zaliczyłem wtopę. Wybrałem się na rajd licząc po cichu na niezły wynik a tymczasem rajdu nie ukończyłem. Poddałem się po zaliczeniu 10ciu z 16tu punktów kontrolnych. Po raz pierwszy w swojej krótkiej „karierze” zwieziono mnie z trasy po zaledwie 60ciu kilometrach. Jednym słowem porażka na całego. Zacznijmy jednak od początku.

Nocna Masakra to wymagający rajd na orientację dla piechurów i rowerzystów. Odbywa się w okolicach najdłuższej nocy w roku na Pomorzu Zachodnim. Głównym organizatorem i sędzią jest Daniel Śmieja. W wersji pieszej do pokonania jest 100 km (licząc najkrótszymi możliwymi drogami dojścia, czyli nie w linii powietrznej a po drogach, granicami kultur itp.). Limit czasu dla piechurów wynosi 24 godziny. Start jest rano. Po drodze należy odnaleźć kilkanaście punktów kontrolnych. Kolejność ich zaliczania jest dowolna (scorelauf). Rowerzyści mają za zadanie pokonać 200 km w 15 godzin. Startują wieczorem. Dla bardzo doświadczonych i wytrzymałych polecana jest wersja ekstremalna rajdu: trasa piesza i rowerowa na raz, dystans 300 km, limit 39 godzin.

Na dzień przed rozpoczęciem imprezy na liście startowej widniało niecałe 150 osób. Siedmiu śmiałków na trasę ekstremalną, 40tu na rowerową i 100tu na pieszą. Wśród pieszych było i moje nazwisko. Zgłosiłem się na Masakrę wygłodniały po tym, jak w wyniku kontuzji zawaliłem cały jesienny plan startów. Nie ćwiczyłem przez prawie dwa miesiące (wrzesień – połowa października), potem pobiegałem trochę w listopadzie i pierwszej połowie grudnia. Od kontuzji zrobiłem ponad 250 km. Jak na 1,5 miesiąca przygotowań nie jest to dużo, ale z pewnością wystarczająco, by rajd ukończyć. Od strony fizycznej oczywiście. Znakiem zapytania pozostawała kwestia nawigacji, warunków na trasie, wyposażenia, itp. Na cuda nie liczyłem, bo wiedziałem, że nie jestem w super formie. Na powtórzenie niezłego wyniku z Wielkopolskiej Szybkiej Setki nie było raczej szans, bo warunki zupełnie inne, ale po cichu marzyłem o złamaniu 20tu godzin. Zejścia z trasy raczej nie brałem pod uwagę, bo najadłbym się wstydu. Swego czasu na rajdowym forum toczyła się dyskusja na temat, kiedy zrezygnować, do jakiego momentu walczyć. Wówczas siedząc w ciepłym foteliku przed komputerem lekkomyślnie twierdziłem, że trzeba walczyć do końca, do upadłego, pomimo odcisków, obtarć i bólu mięśni. Zbliżające się zawody były dla mnie testem czy to, co napisałem pokryje się z rzeczywistością. Czy na trasie będę rzeczywiście walczył do końca pomimo mniejszych i większych kryzysów.

Na rajd jechałem przez prawie całą Polskę. Z okolic Białej Podlaskiej do Warszawy, potem do Szczecina. Już wyjeżdżając z Warszawy czułem, że coś jest nie tak. Na peronie zaczepił mnie jakiś dziwnie wyglądający Pan wyczuwając chyba cierpliwego słuchacza na długie kilometry podróży. Zgodnie z prośbą uprzejmie podałem mu bagaż i zaraz potem czmychnąłem kilka wagonów dalej. Już myślałem, że wymigałem się od kłopotliwego współpasażera, ale nie ma tak lekko. Po odjeździe pociągu do mojego przedziału zawitała sympatyczna i wyjątkowo rozmowna starsza Pani jadąca akurat do Ciechocinka. Pani była dawniej pielęgniarką i przez znaczną część podróży wprowadzała mnie w arkana chorób wenerycznych, opowiadając o kile i rzeżączce. Już wówczas czułem, że nadchodzący weekend nie będzie należał do najszczęśliwszych.

Do bazy mieszczącej się w jednej ze szczecińskich podstawówek dotarłem w piątek po południu, w przeddzień startu. Razem ze mną przyjechał też Kuba, tegoroczny maturzysta. Jechał spróbować po raz pierwszy jak smakuje setka. W bazie spotkałem kilku znajomych z poprzednich rajdów oraz parę osób, które znałem ze słyszenia lub z dyskusji na internetowych forach. Do wyjścia w trasę ekstremalną szykowała się właśnie czwórka zawodników. Wstępnie zgłoszonych było siedmiu, ale trzech na zawody nie dojechało. Po ich starcie już trochę podkręcony widokiem startujących rozpocząłem przygotowania do swojego startu. Wstępne pakowanie plecaka i solidny posiłek. Zakupy baterii do latarek to kolejna porażka. Robiąc zakupy w „Żabce” lekką ręką wrzuciłem do koszyka baterie do czołówki i latarki ręcznej. Przy kasie rachunek: ponad 40 zł za same baterie. Włosy stają mi dęba i w myślach pukam się w czoło. Takie pieniądze to 1/3 kosztu przyzwoitej czołówki Petzl’a. Miałbym taniej i jednocześnie znacznie odchudziłbym ekwipunek. W bazie tłumaczę innym rajdowcom, dlaczego zabieram ze sobą latarkę ręczną na trzy baterie R20 plus zapasowe dwie (jeden komplet na zimową noc nie wystarczy). Nawet początkujący nie wychodzą w trasę z tak ciężkim dziadostwem. Pomimo wagi naprawdę lubię tę ręczną latarę: W nocy daje długie i skupione światło. Świeci na ponad sto metrów, dużo dalej niż moja czołówka z dolnej półki. Przy bieganiu nocą i poszukiwaniu lampionów jest nieoceniona. Skoro jednak wszyscy startują w porządnych czołówkach z mocnymi diodami to coś w tym musi być. Na następny start postaram się zabrać jedną, porządną czołówkę (polecano mi Myo XP). Zobaczymy jak na tym wyjdę.

Następnego dnia o szóstej rano pobudka. Budzik nawet nie zdążył zadzwonić, bo jakoś ciężko mi się spało w nocy. Od czwartej, co chwila budziłem się i zasypiałem. Gdy w końcu przyszedł czas wstawać nie miałem ochoty na żadne rajdowanie. W nocy pojawił się jakiś dziwny kaszel, ale co tam, zignorowałem go. Drobny kaszelek nie pokrzyżuje przecież moich rajdowych planów. Do tego za oknem deszczowo i wietrznie. Nie byłem zaskoczony, bo parszywa pogoda na setkach to moja specjalność. To mój piąty start na dystansie 100 km i piąty, w którym coś pada; jak nie śnieg to deszcz. O wycofaniu nie me jednak mowy, a skąd. W zasadzie nie ma ku temu poważniejszych podstaw. Ponadto w przeddzień startu Grzesiek Łuczko z Pk4 nagrał mnie na kamerkę wypytując o startowe plany. Oczywiście jeszcze w miarę pewny siebie powtórzyłem jak to trzeba walczyć do końca i jak planuję przebiec etap dzienny ultradystansowym tempem. Naważyłem sobie piwa to trzeba je teraz wypić.

Start zaplanowany na 7:30 trochę się opóźnił. Tuż przed ósmą dostaliśmy mapy i o 8:05 Start! Nigdzie się nie śpieszę, bo trzeba najpierw porządnie zaplanować trasę, tak by wybrać wariant optymalny. Wole spędzić nad mapą 5 minut dłużej niż później stracić 50 dlatego, że źle zaplanowałem trasę. Postanowiłem zrobić pętlę odwrotną do ruchu wskazówek zegara. Najpierw do PK 5, potem kolejno 3, 16, 1, 14, 12, 7, 13, 2, 9, 6, 15, 10, 4, 8 i 11. W końcu jako jeden z ostatnich wychodzę ze szkoły. Jasna cholera, pada jakaś mżawka. Już widzę, że z moich biegowych planów nici. Zakładam poncho i niemrawo kieruję się do piątki. Plecak trochę mi ciąży, bo oprócz 2 litrów wody w camelu mam 4 pary skarpet, dwa żele energetyczne, kilka batonów i innych słodyczy, dodatkową bluzę i kurtkę, neoprenowe skarpetki i rękawiczki, sławną latarkę ręczną i parę innych drobiazgów. Całość waży niemało, ale najważniejsze bym nie przemarzł i nie przemókł.

Piątka oddalona jest o kilka kilometrów od bazy, na krawędzi wzgórza tuż przy Szczecinie. Tylko maszeruję, bo jakoś nie mam zacięcia do biegu. Teren jest dosyć trudny, mocno pagórkowaty. Do tego mokro i ślisko po świeżo padającym deszczu. Zmęczyłem się, bo szedłem w dużym stopniu na przełaj. Pomimo parszywej pory roku i pogody widoki całkiem ładne, zwłaszcza w okolicach Jeziora Szmaragdowego. Jest dzień, więc wspomniany cypel widać z daleka. Bez problemu pojawiam się na jego krawędzi i znajduję punkt.

Następna na liście jest trójeczka. Przechodzę pod autostradą A6 i wkraczam do Puszczy Bukowej, na teren Szczecińskiego Parku Krajobrazowego. Sporo czasu straciłem idąc na pierwszy punkt, więc trzeba przyśpieszyć. Coraz więcej podbiegam. Tym razem już szybciej pojawiam się w okolicach PK 3. Punkt umieszczony jest na szczycie wzgórza porośniętego świerkami. No cholera, są jakieś wzgórza koło mnie, ale rosną na nich sosny. Wejdę na jedno, może będzie lepiej widać. I rzeczywiście, okazuje się, że sąsiednie wzgórze pasuje do opisu jak ulał. Biegnę i podbijam punkt.

Kolejny punkt to szesnastka. Znowu częściowo biegnę, częściowo maszeruję. Po drodze zmieniam przemoczone skarpetki. Kałuż jest dużo, więc wstąpić w jedną to nie problem. Zwłaszcza, gdy się jednocześnie idzie i patrzy na mapę. Okolice PK 16 są ciekawe. Po drodze mijam jakieś poradzieckie bunkry. W jednym z nich, dużo większym od pozostałych mieści się punkt. Zakładam czołówkę, pakuję się do środka i po chwili (coś mi nie pasowała komora, w której był lampion do opisu, ale to pewnie moja pomyłka) podbijam kartę. Znowu poszło gładko.

Z szesnastki dosyć długi przelot do PK 1. Wychodzę na odcinek asfaltowy przez wieś Chlebowo. Od jakiegoś czasu nie pada, ale na otwartym terenie nieprzyjemnie wieje. Z przyjemnością schodzę do lasu i zbliżam się do jedynki. To myśliwska ambona stojąca na skraju lasu. Punkt lekki, łatwy i przyjemny. Po zmurszałych i niepewnie wyglądających stopniach pakuję się na górę i dziurkuję kartę. Znowu się udało.

Przejście do czternastki nie jest wcale oczywiste. Najbezpieczniej jest pójść drogą okrężną przez Stare Brynki lub Wełtyń. Idąc na wprost trzeba by się przedzierać przez podmokłe pola, wykopy budowanej autostrady i skakać przez rowy. Gdyby było sucho być może bym się na to zdecydował, ale nie, gdy wszystko jest mokre. Wolałem trzymać się asfaltu i poszedłem okrężną drogą przez Chlebowo i Stare Brynki. PK 14 to punkt na skrzyżowaniu przecinek i wszedł bez problemu.

Wychodząc z punktu zastanawiałem się, dlaczego nie spotkałem na trasie innych uczestników rajdu. Widać przede mną jakieś świeże ślady, ale zaledwie dwóch osób. Czyżbym wybrał błędną kolejność zaliczania punktów? Tuż przed Wełtyniem spotykam pierwszego zdyszanego biegnącego z naprzeciwka. Był przede mną, ale jak twierdzi popełnił błąd idąc z PK 1 do PK 14 właśnie przez wspomniane mokradła gdzie stracił 1,5 godziny. Facet jest niezły, bo rozmawiałem z nim przed startem i z tego, co mówił wykręcał niezłe czasy na innych setkach. Skoro, więc on jest o jeden PK za mną to jeszcze nie jest ze mną tak źle (po zakończeniu zawodów znajomy nauczyciel poznany na WSS opowiadał mi, że przeszedł właśnie przez te podmokłe pola i to w nocy. Czyli przy odrobinie determinacji i umiejętnym wybraniu drogi można było pójść na skróty i zyskać sporo czasu).

Z czternastki idę do PK 12. Od początku nie jest przyjemnie, ale czuję się coraz gorzej. Czuję się jakiś słaby, co chwila kaszlę. Zimna woda z camela na pewno nie działa leczniczo. Do tego ten silny wiatr. Zaczynam mieć dosyć a to jeszcze nie półmetek. Pierwszy kryzys po 30tu kilometrach? Źle to wróży na drugą połowę rajdu. Na szczęście dwunastka wchodzi bez problemów. To drzewo u nasady cypla na Jeziorze Wełtyń. Niezdarnie człapię nieistniejącym czarnym szlakiem na skraju szuwarów i otwartego pola i podbijam punkt.

Po drodze do następnego punktu leży nieobowiązkowy punkt H. To wiejska świetlica, w której można uzupełnić wodę i wypić gorącą herbatę. Tuż przed świetlicą spotykam pierwszą osobę zaliczającą punkty w odwrotnej kolejności. To Remik Nowak ze Speleo Salomon. Był już daleko za półmetkiem i wtedy jeszcze prowadził. Później ponoć trochę się pogubił i ostatecznie zajął bardzo dobre drugie miejsce. W świetlicy czeka Grzesiek Łuczko. Serwuje wodę, gorącą herbatę i przyjemną muzykę. Aż się nie chce wychodzić. Pochylamy się nad mapą. Według niego wybrałem jednak właściwą kolejność punktów. Nie spotykam innych uczestników imprezy, dlatego, że oni wybrali odwrotną kolejność. Dostaję kolejny zastrzyk optymizmu, słabo się czuję, ale może jeszcze nie wszystko stracone. Grzesiek dodatkowo zagrzewa do walki twierdząc, że w mojej sytuacji jest szansa na złamanie 20tu godzin. Wychodzę ze świetlicy, jest koło 16tej. Zaczyna się ściemniać, więc wyciągam czołówkę. Zaliczyłem dopiero 6 punktów, strach myśleć, że przede mną jeszcze 10.

Idąc a częściowo biegnąc do siódemki już po zapadnięciu zmroku zaliczam pierwszą nawigacyjną wtopę. Na szczęście niezbyt kosztowną. Skręciłem w jedną leśną drogę za wcześnie. Musiałem wracać i straciłem około 10ciu minut. Przypomniałem sobie, że nocą lepiej biegać po lesie stosując sprawdzoną metodę „na linijkę i zegarek”. Teraz docieram w końcu do punktu (drzewo przy skrzyżowaniu polnych dróg) i podbijam. Wychodząc spotykam kolejnych idących z naprzeciwka.

Droga z PK 7 w okolice PK 13 nie jest trudna. Przy wsi Bożym trzeba było tylko kontrolowanie wyjść nieco poza mapę. Dopiero przy pechowej trzynastce pojawiły się problemy. Punkt niby prosty: myśliwska ambona przy rowie, w jakichś zaroślach. Byłby prosty gdyby nie to, że znowu lekkomyślnie poszedłem na wyczucie. Szukałem punktu za wcześnie, pomyślałem, że go minąłem, więc cofnąłem się. Nie mogłem jednak znaleźć. Jestem coraz bardziej wściekły, bo tłukę się nocą po jakichś podmokłych polach rzepy błądząc bez sensu. Któryś raz z kolei zmieniam mokre skarpety na suche, choć wiem, że w takich warunkach za chwilę i tak będą mokre. W końcu cofam się pewnego punktu oparcia i idąc wzdłuż strumyka i zarośli docieram do pechowej ambony. Jakoś się udało, ale z godzinę mam w plecy.

To jednak nie koniec a początek kłopotów. Wychodząc z trzynastki nie mogę trafić na właściwą drogę wiodącą do Bielic. Idę trochę na przełaj, bo drogi i tak są pełne kałuż, więc co za różnica czy idę po nich czy po mokrej rzepie. Po drodze cholerne wykopy autostrady, które nie wiadomo jak przejść by nie zapaść się po kostki. Taplam się w błocie i na domiar złego mylę kierunki idąc za bardzo na południe. Gdy zorientowałem się w błędzie kląłem jak szewc, tym razem już na głos. Nogi się ślizgają po ubłoconych polach, deszcz nie pada, ale wiatr na bezkresnych, pegeerowskich polach hula ostro. Doszedłem w końcu do Bielic. Tam miejscowy kwiat młodzieży szykujący się na jakąś imprezę poinformował mnie, że na przystanku czeka jakaś dwójka „ode mnie”, czekająca na zwiezienie przez organizatora. Wtedy po raz pierwszy pojawiła się kusząca myśl by zrezygnować. Tę bitwę z pokusą jeszcze wygrałem. Poszedłem czym prędzej do położonego niedaleko PK 2 bym nie zmienił zdania. Dwójka (drzewo przy rowie dochodzącym do drogi w szczerym polu) weszła łatwo. Dziewiąty punkt zaliczony, jeszcze siedem.

Przejście z PK 2 do PK 9 dobiło mnie najbardziej i sprawiło, że powiedziałem dość. Miałem po raz kolejny przemoczone buty i większość dosyć długiego przelotu trzeba było pokonać tłukąc stopy po asfalcie pomiędzy wsią Parsów a Drzenin. Można było wybrać i inną drogę, ale opcja asfaltowa była najkrótsza. Niestety równocześnie najgorsza dla przemoczonych stóp. Dobiłem wtedy stopy równo, czułem, że pod lewą stopą rośnie piękny odcisk. Do tego silny zachodni wiatr wiejący akurat prosto w twarz zacinał ostro. Człapałem do przodu bardzo wolnym tempem kuląc się przed wiatrem i co chwila pokaszlując. Czułem, że jakoś bardzo opadłem z sił. Miałem stanowczo dosyć tułania się po tym wygwizdowie. Dotarłem jednak jakoś do PK 9 (drzewo na skraju starego nasypu kolejowego) i po kilku minutach poszukiwań znalazłem lampion.

Wróciłem z powrotem do Drzenina. Było około północy. Idąc przez wieś przy hulającym wietrze patrzyłem w oświetlone okna domów obwieszonych świątecznymi ozdobami. Ciepłe czerwone i pomarańczowe kolory zasłon kusiły, by zapukać i zapytać, czy nie można się ogrzać. Jakaś Pani z córką zapytały, co my tu tak chodzimy i jeździmy, co chwila (niedaleko PK 9 był też PK rowerzystów). Strasznie ją to intrygowało. Po krótkich wyjaśnieniach złapały się oczywiście za głowę. Doszedłem do skrzyżowania i przysiadem na przystanku autobusowym. Przede mną PK 6, znowu trzeba tłuc się po błotnistych, nieosłoniętych drogach przy hulającym wietrze. Po zaliczeniu szóstki i następnej w kolejności piętnastki powinno być łatwiej gdyż kolejne punkty i dojścia do nich były w lesie. Ale kurcze, chyba nie dam rady. Czułem się bardzo osłabiony. Dokuczał mi kaszel i ogólne wychłodzenie. Byłem już pewien, że ten rajd odchoruję w łóżku. Do mety jeszcze około 40 km, a tu mały odcisk na jednej stopie; podejrzane mrowienie czułem też w drugiej. Czasu miałem jeszcze wystarczająco by rajd ukończyć w limicie, ale jeśli będę poruszał się tak ślimaczym tempem jak dotychczas to nie dojdę. Do tej pory szedłem samemu i bałem się, że jeśli przesadzę i padnę w końcu w jakimś rowie to nikt mnie tam nie uratuje. A jeszcze tego mi brakowało bym narobił jakiejś trzody dla organizatora i na całe rajdowe środowisko. Wahałem się jednak, bo po cóż mi były te gadki o walce do końca pomimo kasacji. Co ja teraz powiem, jak się wytłumaczę? Trzeba będzie ze wstydem przyznać się do błędu. A może jednak nie demonizować tego osłabienia? Gdybym się naprawdę zaparł w sobie to jakoś bym pewnie do tej mety doczłapał. Nawet poza limitem, ale zawsze to lepiej niż być zwiezionym. W końcu jednak pokusa wygrała. Zadzwoniłem do organizatora z prośbą o transport do bazy. Przyjechał po trzydziestu minutach. Wracając oprócz mnie zabrał kilku innych, którzy przeliczyli się z siłami. Jeszcze, gdy czekałem na przystanku na zwiezienie minął mnie zawodnik, którego spotkałem na początku i który był za mną. On walczył do końca i ukończył rajd w limicie.

W bazie wypiłem z kolegami na smutno obleśne wino musujące, które na szybko kupiłem w „Biedronce”. Opiliśmy porażkę i zmęczony wczołgałem się do śpiwora nie zaglądając nawet pod prysznic. Następnego dnia rano ogłoszenie wyników. Trasy ekstremalnej nie ukończył nikt, choć wyniki były lepsze niż w poprzednim roku. Trasy rowerowej też nikt nie zaliczył w całości. Trasę pieszą z siedemdziesięciu kilku osób, które wystartowały (część ze zgłoszonych nie dojechała) ukończyło dwudziestu kilku. Około jednej trzeciej. Mnie sklasyfikowano na pięćdziesiątym którymś miejscu. Piszę ogólnie, bo szczegółów nie pamiętam a oficjalnych wyników jeszcze nie ma.

Po wynikach i gratulacjach pozostało sprzątanie bazy i wyjazd. W pociągu do Warszawy jechałem z grupką innych uczestników rajdu. Byłem w pół przytomny, bo choróbsko rozwinęło się na dobre. Do typowo przeziębieniowych objawów dołączyły problemy żołądkowe. Marzyłem tylko by jak najszybciej znaleźć się w domu. Gdy doturlałem się jakoś do przyjaciół Warszawie, którzy zwykle mnie nocują wyglądałem jak siedem nieszczęść. Mieli niezły ubaw z tego, jakiego to mają „bohatera”. Zmierzyłem jeszcze temperaturę: 38.8 stopnia gorączki. No to pięknie się załatwiłem. Rano to dawce leków trochę odżyłem. Jeszcze chory, ale już w lepszej formie dojechałem busem do domu.

Czas na podsumowanie. Nie będę się tu specjalnie rozwodził, bo mój start w Nocnej Masakrze to jak widać porażka. Z resztą nie pierwsza, na Dymnie też się nie popisałem. Nocną Masakrę ukończyłem z wynikiem takim jak setkowi debiutanci. Nie ma się co tłumaczyć trudnymi warunkami bo te aż tak trudne nie były skoro 1/3 startujących jednak dotarła do mety. Najlepsi w kilkanaście godzin. Trasa była więc do zrobienia. Ktoś powiedział, że nie ma złej pogody, jest tylko niewłaściwe ubranie. Pewnie częściowo i to miało wpływ, że czułem się tak a nie inaczej. Przewiało mnie konkretnie a na trasie nie chciało mi się nawet wyjąć dodatkowej bluzy, którą miałem w plecaku. Ciężkawy plecak raczej nie jest winien, bo podobny miałem na Szybkiej Setce (łącznie z ciężką latarą) i nie przeszkodziło to pobiec poniżej 20tu godzin. Nawigacja nie szwankowała zbytnio (oprócz okolic PK 13), forma też nie specjalnie. Największy błąd oprócz słabego ubrania to chyba początkowe objawy przeziębienia, które zlekceważyłem. Coś czuję, że w drodze na rajd ktoś sprzedał mi choróbsko a na trasie jeszcze się doprawiłem. Możliwe też, że załatwiłem sobie gardło pijąc zimną wodę przed i w trakcie rajdu. Całość niepowodzenia dopełniło skasowanie mokrych stóp na asfalcie na 40 km przed metą.

Oczywiście każda wtopa czegoś uczy można więc i tu znaleźć pozytywy. Poćwiczyłem nawigację, nabrałem nowych doświadczeń. Siedząc na przystanku, którym trzęsło od hulającego wiatru zmieniłem zdanie w sprawie walki do końca pomimo kasacji. Myślę, że walczyć należy do pewnego stopnia, zawsze trzeba wiedzieć, kiedy zrezygnować i za jaką cenę. Nie ma sensu zarzynać się na zawodach, do których nie ma się przygotowania. Nie pojadę w przyszłym roku na Ironman’a tylko dlatego, że chciałbym go kiedyś ukończyć. Cóż z tego, że wystartuję i będę walczył jak lew skoro i tak zacznę się topić na etapie pływackim. Jaki to ma sens? Na setkach można sobie powalczyć do końca nawet będąc słabo przygotowanym, ale raczej na letnich rajdach. Kiedy się zmęczysz możesz się położyć do rowu i przespać. Eksploatowanie się ponad miarę na zimowym rajdzie idąc cały czas samotnie może być po prostu niebezpieczne. Chyba zacznę lepiej dobierać zawody do aktualnej formy, będę uważał zwłaszcza na rajdy zimowe i te, na które zamówiona jest parszywa pogoda. Będę też ostrożniejszy w wypisywaniu na forach swoich poglądów. Właśnie musiałem odszczekać to, co uprzednio twierdziłem na temat walki do końca, pomimo kryzysów. Nie jest to przyjemne i następnym razem będę uważniej dobierał słowa.

Z drugiej strony nawet podoba mi się ten reset, swego rodzaju katharsis, którego doświadczyłem. Dziś siedząc w tym samym ciepłym foteliku nie żałuję, że zszedłem z trasy ledwie po połowie. Gdybym teraz miał o tym decydować zrobiłbym to samo. Nocna Masakra wylała na mnie kubeł zimnej wody, sprowadziła na ziemię. Po WSS myślałem, że jestem niezły, może zbyt wysoko wyniosło to moje ambicje i oczekiwania. Na następnych rajdach nie będę oczekiwał zbyt wiele. Myślę, że jeśli coś będzie nie tak to zejdę z trasy nawet po zaliczeniu dwóch PK. I to bez wyrzutów sumienia. Będę startował z czystym kontem, bez specjalnego gadulstwa przed i bardziej na luzie niż do tej pory. Wszystko może się przecież zdarzyć.

6 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Pozdrowienia od jednego "od Ciebie" z dwójki na przystanku! Ja tym razem odpadłem też szybko. Szliśmy w przeciwnym kierunku.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ja też pozdrawiam, może następnym razem uda nam się powalczyć dłużej.

Anonimowy pisze...

Witaj Pawle!
Bardzo ciekawa relacja! Szkoda, że nie udało nam sie ukończyć zawodów. Miejmy nadzieję, że następnym razem pójdzie lepiej. W każdym razie do zobaczenia na kolejnych rajdach!
Pozdrawiam!
Kuba :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Kuba! Wiesz, raz na wozie raz pod wozem. To była twoja pierwsza setka więc się nie przejmuj, że nie skończyłeś. Tak jak ci mówiłem bardzo mało osób kończy za pierwszym razem. A poza tym ponoć porażki mobilizują. Może z większym zacięciem będziemy walczyć następnym razem?

Dziadek pisze...

Witam Pawle,
dzieki za swietną, szczegółową i osobistą relacje. To ja jestem tym zawodnikiem, ktorego spotkałeś przed Wełtyniem za PK14, pozniej w okolicy PK9, no i siedzac na przystanku. Chyba jako jedyni pokonywalismy trase w kierunku odwrotnym do obiegu wskazowek zegara. Mialem wielka ochote zgarnac Cie z tego przystanku, bo podobnie jak Ty walczylem z całą trasą samotnie, ale widzialem ze podjales juz ostateczna decyzje. Od naszego ostatniego spotkania, zeby ukonczyc całą trase w limicie, musialem biec gdzie tylko to bylo mozliwe, wiekszosc pozostalej trasy, bylo ciezko ale udalo sie. Nawigacja i docieranie w pobliże kolejnych PK nie sprawiało większych problemow ale odnalezienie w ciemnosciach tego konkretnego drzewa z lampionem kradło mi sporo czasu. Nie przejmuj sie tym ze nie ukonczyles, najwazniejsze jest podjecie wyzwania i przezycie tej wielkiej przygody jaką jest kazdy rajd. Do zobaczenia na kolejnym starcie ;-) Pozdrawiam!
Maciej Więcek

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Cześć Maciek!

Przede wszystkim gratuluję Ci uporu i ukończenia rajdu.
Fajnie, że pomyślałeś o mnie koło przystanku ale ja już zadzwoniłem do Daniela i już po mnie jechał. Głupio by było dzwonić znowu i odwoływać. Poza tym myślę, że i tak bym nie nadążył za Tobą bo jak sam piszesz biegłeś gdzie tylko się da - ja nie miałbym już siły na nic więcej niż marsz. Tylko bym Cię spowalniał.

Pomimo wszystko cieszę się z udziału w Masakrze: nie poszło mi jak bym chciał ale przeżyłem niezapomnianą przygodę i złapałem kolejne doświadczenia. Powinny się przydać na przyszłe rajdy.

Pozdrawiam i do zobaczenia na jakiejś setce A.D. 2009!