piątek, 9 stycznia 2009

Muzyka


Tym razem trochę starszych płyt, z przed kilku lat. Takich, które przegapiłem i dopiero niedawno odkryłem bądź, które znam od dawna i chcę polecić. Z resztą to, czy płyta została wydana teraz czy pięć lat temu nie ma tak naprawdę znaczenia i nie jest wyznacznikiem jej jakości. Mam nawet wrażenie, że kilka, kilkanaście lat temu ukazywało się więcej ciekawych płyt, przynajmniej w elektronice. Dziś chyba jest gorzej, a może to ja się starzeję i nic mnie już nie kręci? Mniejsza o to, przejdźmy do recenzji.

Nouvelle Vague - Bande À Part (Peacefrog Records 2006)

Nouvelle Vague (nowa fala) to francuska grupa grająca covery. Muzykują od dobrych kilku lat i mam wrażenie, że wszyscy ich znają tylko nie ja. Kilka miesięcy temu dostałem linka do jednego z kawałków zespołu. Podchodziłem sceptycznie, ale muzyka okazała się całkiem przyjemna. Panowie i Panie, kto jeszcze nie zna mam przyjemność przedstawić: Nouvelle Vague!

Projekt tworzą dwaj producenci: Marc Collin i Olivier Libaux. Zależnie od sytuacji w skład grupy wchodzą dodatkowe osoby, przede wszystkim wokalistki o ciepłych, anielskich głosach: Marina Celeste, Mélanie Pain i Phoebe Killdeer. Rzeczą najważniejszą, wyróżniającą Francuzów na tle innych zespołów jest to, że grają przeróbki innych znanych i mniej znanych zespołów. Tylko. Ewentualne całkowicie własne projekty wydają pod innymi nazwami.

Grupa początkowo jedynie grała covery rockowych hiciorów przerabiając je w stylu bossa nova. Ludziom się to podobało, więc owe własne aranżacje popularnych piosenek wrzucili na płytę. W ten sposób w 2004 roku ukazała się pierwsza płyta zespołu. Jej tytuł brzmiał tak samo jak nazwa band’u: po prostu Nouvelle Vague. Znalazły się na niej covery takich zespołów jak The Cure, Joy Division, Dead Kennedys, Depeche Mode czy Tuxedmoon. Muzyka ikon nowej fali, punka, post rocka z lat 70tych i 80tych została zaaranżowana na modłę bossa nova. Ponoć wokalistki nie znały nawet pierwotnych wersji piosenek, które miały zaśpiewać. Reakcję na płytę nie były jednoznaczne. Część słuchaczy (zwłaszcza młodsi, nieznający oryginalnych wersji) wpadła w zachwyt. Inni - muzyczni puryści broniący jedynej słusznej wersji swoich kultowych kawałków oskarżyli Francuzów o „muzyczne obrazoburstwo” (jak to określił w wywiadzie sam Marc Collin).

W każdym razie popularność zespołu rosła, dwa lata później grupa wydała kolejną płytę: Bande À Part. Będzie o niej poniżej. W ciągu dwóch ostatnich lat ukazały się dalsze płyty zespołu, których jeszcze nie słyszałem. Na „Coming Home” znaleźć można ponoć jazzowe kawałki podszyte bossa nova i elektroniką. Brzmi zachęcająco, muszę kiedyś posłuchać.

Wróćmy jednak do płyty, o której chciałem napisać kilka słów: Bande À Part. Ukazała się ponad dwa lata temu nakładem brytyjskiej niezależnej wytwórni Peacefrog. Wytwórnia ta istnieje od 1991 roku i wydawała już różne dobre rzeczy, głównie elektroniczne. Można się było spodziewać kolejnej ciekawej płyty. Na krążku znajdziemy 14 kawałków. Będą to oczywiście covery, nie inaczej. Muzycy Nouvelle Vague wzięli tym razem na warsztat piosenki takich grup jak Blondie czy New Order. Znowu nowa fala zmieniona nie do poznania na bossa nova. Przyznam, że nie znam oryginalnych wersji tych utworów; to po prostu nie moje klimaty. Nie przeszkadza mi to jednak słuchać wspomnianych coverów z przyjemnością. Tym bardziej, że podobno nowe wersje ze starymi bardzo się różnią. Z ciekawości poszukałem w necie jednego z oryginałów. Różnica rzeczywiście duża a do tego covery brzmią bardziej przystępnie. Większość kawałków brzmi dobrze. Może nie powalają z nóg, ale słucha się ich całkiem przyjemnie. Ponad inne wybijają się dwa utwory z płyty: „Dance With Me” i „O Pamela”. Pierwszy to przeróbka jednego z kawałów Lords Of The New Chuch, drugi The Wake. Są świetne, zwłaszcza pierwszy z nich. Warto posłuchać.

Ciepła, kobieca muzyka Nouvelle Vague pasuje w sam raz na mroźne zimowe wieczory. Jak zwykle mam problem by ją jednoznacznie zakwalifikować. Pewnie wrzuciłbym Nouvelle Vague do szufladki z podpisem bossa nova, lounge, easy listening i inne downtempo. W każdym razie dla miłośników klimatów z pod znaku składanek Hotel Costes jak znalazł. Polecam.

P.s. Dwie pierwsze płyty są w całości do posłuchania na deezer.com. Komu się spodoba ma spore szanse na posłuchanie muzyków na żywo. W 2008 roku grupa Nouvelle Vague wystąpiła w Polsce kilka razy, m.in. na Ladies Jazz Festiwal w Gdyni. Skoro są popularni to może przyjadą znowu.

Dopplereffekt – Gesamtkunstwerk (Clone Classic Cuts 2007)

Teraz przeskoczymy w klimaty zupełnie inne, w mroczne elektro rodem z Detroit. Grupa Dopplereffekt istnieje już kilkanaście lat. Wydaje swoje płyty od połowy lat dziewięćdziesiątych ubiegłego wieku. Ma na koncie trzy albumy i trochę EP’ek. Tworzą ją bądź tworzyły takie osobistości jak Gerald Donald (znany też z projektu Drexciya), Rudolf Ellis Klorzeiger, Kim Karli i William Scott. Muzykę Dopplereffekt określa się jako klasykę undergrundowego elektro, łączącą stare, analogowe elektro w stylu Kraftwerk z ostrzejszymi brzmieniami Detroit techno.

Płyta Gesamtkunstwerk jest pierwszą w kolejności z trzech płyt grupy. W 1999 roku ukazała się na kultowej dla fanów elektro International Deejay Gigolo Records (na licencji Dataphysix z Detroit). Wytwórnia DJ Hell’a jak i sam styl elektro przeżywał wówczas złoty okres stąd i płyta Dopplereffekt przyjęta została bardzo dobrze. Dziś, gdy dźwięki elektro w większości klubów przebrzmiały niezależna wytwórnia Clone z Rotterdamu postanowiła przypomnieć klasyczne płyty złotych czasów świetności tego stylu. W swoim pododdziale Clone Classic Cuts, po 8 latach wydała ponownie pierwszą płytę Dopplereffekt.

Na płycie znajdziemy 17 kawałków różnej długości, od miniatur trwających nieco ponad minutę do utworów sześciominutowych. Jak na elektro kawałki są jednak dosyć krótkie. Większość utworów to dosyć ciężkie elektro z rzadka okraszone krótkimi i prostymi tekstami. Dotyczą one typowej dla tego stylu tematyki: technologii, przyszłości i … seksu. Zwłaszcza o tym ostatnim jest na płycie dużo. Bardzo to pasuje do wytwórni Gigolo będącej przystanią dla wszelkiej maści zboczeńców i dziwaków. Większość utworów zadowala się jedynie surowymi, elektronicznymi dźwiękami. Tak jest na pierwszych dwóch: „Cellural Phone” i „Technic 1200”. Całkiem dobry, trzeci w kolejności „Scientist” przynosi już pierwszy damski wokal. Dwa następne są znowu oszczędne zaś w szóstym, „Satelites” słyszymy znowu oszczędny głos. Tym razem męski i bardziej przetworzony. Następnie lecą dwie wersje jednego utworu: „Plastiphilia”. To już typowo żigolacki kawałek: mroczny i ociekający perwersją. Następne w kolejności to mało charakterystyczne „Voice activated”, „Speak and Spell” i „Radiometer”. Pomiędzy nimi zaplątał się jeszcze całkiem fajny, melodyjny „Denki No Zuno”. Im bliżej końca płyty tym więcej hiciorów. Mowa przede wszystkim o „Pornoactres” i bardziej melodyjnym „Pornoviever”. Oba są mroczne, perwersyjne, ale bardzo charakterystyczne. Śpiewane teksty są adekwatne do tytułów i nie wymagają komentarza. Również bardzo dobry jest przedostatni na płycie „Sterilization”. W podkładzie zawiera ciekawy głęboki basowy pomruk, który nadaje utworowi niepowtarzalnego charakteru. Płytę kończy kawałek tytułowy, który w ambientowym stylu wycisza dominujące na krążku rytmy elektro.

Pierwsza płyta Dopplereffekt to dobry kawał mrocznego elektro. Nie jest to płyta łatwa, szybko wpadająca w ucho. Większość kawałków jest dosyć ciężka, łatwiej przyswajalne są będące w mniejszości charakterystyczne utwory skąpo oblane wokalami z brudną erotyką. Płyta choć bardzo dobra w domowym odsłuchu szybko męczy. Na zwyczajny parkiet w grzecznej imprezowi też się niezbyt nadaje. Muzykę zawarta na Gesamtkunstwerk pasuje mi jako soundtrack do underdroundowego klubu położonego w najgłębszych piwnicach jakiegoś city. Półmrok, podejrzane persony o dziwnych poglądach i nietypowych preferencjach seksualnych oraz brudna muzyka sącząca się z głośników. Tak, tam płyta Dopplereffekt powinna się sprawdzić.

Xenia Beliayeva – Music (Datapunk 2007)

Pozostańmy jeszcze chwilę w klimacie elektro, tym razem bardziej przystępnym. Xenia Beliayeva to młoda rosyjska DJ-ka pochodząca z Moskwy a obecnie rezydująca w Hamburgu. Od początku zajmowała się branżą muzyczną, na różnych polach. Pracowała w muzycznej telewizji, promowała płyty z niezależnych wytwórni, zarządzała nimi. W połowie lat 90tych stanęła za deckami grając imprezy w hamburskich klubach. Jej sety okazały się na tyle niezłe, że w 1997 roku wystąpiła w centrum sztuki i mediów w Karslruhe obok Laurenta Garniera i Kraftwerk. Obecnie grywa na całym świecie, dziś można np. skoczyć na jej występ do … Australii.

Sety młodej Rosjanki zdobyły popularność m.in. dlatego, że Beliayeva nie ograniczała się do odgrywania muzyki z winyli. Łączyła DJ-owanie z koncertem wplatając w grane kawałki własny, zmysłowy wokal. A stąd już blisko do tworzenia całkowicie własnych utworów. Xenia Beliayeva od 2006 roku wydała kilkanaście dwunastocalowych winyli. Ukazały się głównie na Dance Electric i Datapunk. Obecnie Rosjanka pracuje nad pierwszym, pełnym albumem.

„Music” to siódma dwunastka Xenii. Wyszła ponad rok temu na Datapunk: tłoczni Anthonego Rothera specjalizującej się w klimatach na pograniczu elektro i techno. Na winylu znalazły się tylko dwa kawałki a właściwie jeden w dwóch wersjach. Pierwszy to tytułowy „Music” w wersji oryginalnej, nagrany przez Xenię wspólnie z Remo Frisiną – włoskim producentem i DJ-em. To typowe dla wytwórni Rothera elektro techno: wolno rozkręcające się masywne bity upstrzone ciepłymi klawiszami. Nad całością unosi się wokal Rosjanki: prosty, energetyzujący, taneczny. Taki, jaki powinien być. „Music” rozkręca się zwłaszcza w drugiej połowie i pomimo swojej prostoty nabiera bardzo tanecznego, energetycznego charakteru. Jeden z najlepszych kawałków elektro, jakie dane mi było słyszeć w ostatnich miesiącach.

Przekładając płytę na drugą stronę usłyszymy „Music” w remiksie Kiko. Lubię Kiko - nagrywa mocne, ale bardzo energetyczne rzeczy zwłaszcza w duecie Kiko & Gino. Ale nie tym razem. Odnoszę wrażenie, że uznał on oryginalny „Music” za zbyt melodyjny i postanowił go trochę ubrudzić. Stąd wersja Kiko jest mniej melodyjna i mniej przystępna; bardziej szorstka. Można posłuchać i tego, ale zdecydowanie lepiej wypada wersja oryginalna.

„Music” to nie jedyny bardzo dobry kawałek Beliayevy. Również bardzo dobry, w podobnym klimacie, ale z niemieckim wokalem jest nagrany niedawno „Momentan”. Inny z nowych utworów Xenii („Kak ty”) reprezentuje typowo rosyjskie, delikatnie plumkające minimal techno. Rosjanka śpiewa w swoim ojczystym języku i pokazuje, ze także w tej stylistyce tworzy dobre rzeczy.

Wszystkie wydane ostatnio utwory Beliayevy pokazują, że dziewczyna ma talent. Zdecydowanie. Czekam na pierwszy pełny album Xenii. Może się on okazać równie ważnym elektro wydarzeniem jak „O.K. Cowboy” Vitalic’a czy „Popkiller” Rothera. Oby.

p.s. Tutaj film z jakiejś dużej imprezy w Niemczech. W drugiej połowie „Music” na żywo.

Sol Seppy – The Bells of 1 2 (Grönland Records 2006)

Koniec z elektro sieczką. Czas na spokojniejsze rzeczy. I to nawet mniej elektroniczne a bardziej rockowe.

Pod pseudonimem Sol Seppy ukrywa się Sophie Michalitsianos, klasycznie wykształcona brytyjska (greckiego pochodzenia?) pianistka, wiolonczelistka, wokalistka i producentka. Urodziła się w Wimbledonie (południowy Londyn), ale sporą cześć życia spędziła podróżując po Europie (m.in. Grecja) i świecie. Pisała piosenki od wczesnej młodości. Po przeprowadzce do Australii rozpoczęła studia w Sydney Conservatorium of Music. Tam wyspecjalizowała się jako wiolonczelistka grająca w różnorakich rockowych improwizacjach. W wieku 23 lat przeprowadziła się do USA i dołączyła do indie rockowej grupy Sparklehorse. W latach 1998 – 2001 nagrała z nimi dwie płyty grając na wiolonczeli i podkładając wokal. Koncertowała m.in. jako support podczas trasy Radiohead po stanach. W Nowym Yorku zbudowała studio gdzie z różnymi przygodami (wybuch w studiu i zniszczenie większości dorobku) tworzy własną muzykę.

The Bells of 1 2 jest pierwszym i niestety na razie ostatnim pełnym albumem Sophie. Płyta ukazała się w marcu 2006 roku na Grönland Records, londyńskiej wytwórni Herberta Grönemeyer’a. Zawiera dwanaście utworów. W jej powstaniu oprócz Sophie maczał palce także niejaki Paul Antonell, który zmiksował część utworów. Płyta nie jest jednolita stylistycznie. Obok delikatnych kołysanek z ciepłym głosem artystki zawiera także bardziej zadziorne kawałki o zdecydowanie rockowym charakterze. Treść piosenek jest oczywiście bardziej rozbudowana niż tekstowy minimalizm elektro. Pierwszy na płycie tytułowy „1 2” to miękka strona twórczości Brytyjki: delikatna, rozmarzona piosenka z anielskim głosem Sophie. W podobnym tonie utrzymany jest drugi utwór: „Human”. Oba należą do moich ulubionych z tej płyty. Traci w kolejności „Come Running” wyraźnie przyśpiesza zaś czwarty „Move” jest bardziej rockowy i twardy. Dwa następne utwory, „Gold” i „Enjoy” są bardzo wyciszone, prawie ambientowe. Usłyszymy na nich głównie delikatne klawisze i ciepły wokal. Idealne do sypialni. W drugiej części płyty mamy znowu przeplatanie utworów żywszych z kołysankami. W „Slo Fuzz” Sophie budzi słuchaczy, lecz tylko na chwilę. Następny utwór znowu zwalnia, kolejny też jest spokojny. Ostrzejsze dźwięki odezwą się jeszcze w końcówce dziesiątego utworu. Dwa ostatnie kawałki, „Wonderland” i „Enter One” to ciepłe kołysanki wyciszające płytę.

W zasadzie trudno powiedzieć, które utwory są najlepsze. Cały album trzyma poziom, choć mi bardziej pasuje delikatniejsze granie stąd wolę cieplejszą stronę twórczości Sophie. Bardzo dobra płyta, dziwne, że tak mało popularna w Polsce. Powinna się spodobać miłośnikom spokojnych klimatów na pograniczu delikatnego rocka, popu i elektroniki. Kto lubi płyty z wytwórni Morr Music nie powinien być zawiedziony. Album polecany do domowego odsłuchu na długie, zimowe wieczory.

Chris Watson – Weather Report (Touch 2008)

Ostatnia rekomendowana płyta to kolejna ciekawa reedycja. Ale raczej nietypowa, bo dźwięki na niej zawarte to….nie muzyka. To eksperymentalne utwory budowane z dźwięków natury tworzone przez jednego ze specjalistów od nagłośnienia filmów przyrodniczych.

Christopher Richard Watson to starszy pan pochodzący z Sheffield. Jego muzyczne CV jest długie i imponujące. W początku lat 70tych w swoim rodzinnym mieście współzałożył i był członkiem eksperymentalno – noise’owej grupy Cabaret Voltaire. Po prawie dziesięciu latach odszedł z zespołu i razem z Andrew McKenzie założył The Hafler Trio: kolejną legendarną brytyjską grupę grającą różne eksperymentalne ambienty. W latach 80tych zajął się profesjonalnym nagrywaniem dźwięków otoczenia. Podjął współpracę z brytyjskim Królewskim Towarzystwem Ochrony Ptaków, pracował dla BBC nagrywając dźwięki do filmów przyrodniczych Davida Attenborough. Tworzył też audycje radiowe. Od 1996 roku do dziś wydaje pod swoim nazwiskiem płyty, na których zamieszcza dłuższe i krótsze kompozycje złożone z dźwięków natury.

Weather Report (prognoza pogody) to najbardziej znana płyta Watsona. Po raz pierwszy ukazała się w 2003 roku. Wydała ją (podobnie jak większość pozostałych płyt artysty) brytyjska niezależna wytwórnia Touch specjalizująca się w różnych eksperymentach i ambientach. Znajdziemy na niej tylko trzy utwory, lecz trwające około 18tu minut. Pierwszy „Ol - Olool – O” (jak to się wymawia?) to dźwięki kenijskiego buszu zarejestrowane w październiku 2002 roku. Drugi w kolejności „The Lapaich” zawiera odgłosy jesiennego chłodu szkockich gór. Ostatni „Vatnajökull” nagrany został na islandzkim lodowcu.

Płyta „Weather Report” wzbudziła swego czasu spore zainteresowanie. Różniła się od tego, co można było usłyszeć dotychczas. Dźwięki prezentowane przez Watsona to nie słodkie ćwierkanie słowików, często zawarte w innych, podobnych publikacjach. Utwory „Weather Report” to długie kompozycje tworzące dźwiękowe tło, tapetę raczej zimną i niepokojącą; odartą ze słodkiej cukierkowatości. Magazyn „The Wire” uznał album za jeden z najlepszych w roku, zaś „The Guardian” umieścił na liście 1000 płyt, „które powinieneś usłyszeć zanim umrzesz”. Nic dziwnego, że wytwórnia postanowiła znowu wydać „Weather Report”. Płyta rzeczywiście ciekawa, dobra dla mieszczuchów zmęczonych hałasami miasta. Kiedy wszystko już nas męczy, techno i elektro bity stają się nie do zniesienia, nawet kołysanki Sophie Michalitsianos irytują – wtedy „Weather Report” może być odtrutką. Po niej jest już tylko cisza.

P.s. Fragmenty utworów do posłuchania w sklepie serpent.pl Więcej informacji na stronie Chrisa Watsona.

Zdjęcia pochodzą ze stron internetowych artystów. Większość wspomnianej muzyki można posłuchać na serwisach deezer.com, youtube, last.fm czy wreszcie na stronach własnych artystów.

Brak komentarzy: