środa, 1 kwietnia 2009

Yes, Yes, Yes!

(100 km Maraton Pieszy „Ełckie Roztopy”)

(Ełk, 27 – 28 marca 2009)

To miała być moja trzecia orienterska setka od grudnia 2008 a siódma w ogóle. Poprzednie dwie zakończyłem fatalnie. Na Nocnej Masakrze [relacja] się pochorowałem i zwieziono mnie z trasy ledwie po połowie. Na Skorpiona [relacja] byłem lepiej przygotowany, ale ciężkie warunki i słaba psychika sprawiły, że i tego nie ukończyłem. Oczywiście w obu przypadkach próbowałem się jakoś tłumaczyć przed samym sobą i usprawiedliwiać, ale w duchu żałowałem jak cholera. Tak to niestety jest, że zejść z trasy jest łatwo, ale żałuje się potem długo. Na ełcki maraton wybierałem się z mocnym postanowieniem ukończenia. To był priorytet i bardzo mi na tym zależało. Byłem głodny sukcesu i chciałem przełamać złą passę. Poza tym zwyczajnie nie miałem ochoty opisywać na blogu, jak to po raz trzeci z rzędu dałem ciała i dlaczego. Tym razem trzeba było ukończyć.

Oczywiście na samym mocnym postanowieniu poprzestać nie mogłem, należało zabrać się do pracy. Trenowałem jak na swoje możliwości dosyć intensywnie; biegałem po kilkanaście kilometrów od czasu do czasu robiąc długie, ponad dwudziestokilometrowe wybiegania z plecakiem. Ćwiczyłem też nawigację. Dobry trening to jednak tylko część sukcesu. Pozostał jeszcze sprzęt i psychika. Z tym pierwszym raczej problemów nie miałem, bo postanowiłem zabrać to, co miałem na Skorpionie. Ekwipunek nie był pierwszej klasy, ale przetestowany i sprawdzony. Trailowe buty New Balance miały po bokach małe pęknięcia (popękały od mrozu na poprzednim rajdzie), ale wierzyłem, że wytrzymają jeszcze ten jeden raz. Najwyżej szybko przemokną. Ostatni element: psychika był najważniejszy a jednocześnie najtrudniejszy do przewidzenia. Chciałbym w tym miejscu napisać inaczej, ale niestety nie należę do twardzieli, którzy nigdy się nie poddają. Psychika zawiodła mnie już kilkakrotnie, bałem się, że i teraz będzie podobnie. Tym razem byłem jednak bardziej zmotywowany. Kiedy człowiekowi raz się nie powiedzie to będzie mu przykro ale gdy nie uda się drugi a tym bardziej trzeci raz z rzędu to można się naprawdę wkurzyć. Myślę, że ludzie reagują wówczas na dwa sposoby: jedni spuszczają głowę i odchodzą uznając, że to nie dla nich, ewentualnie przyzwyczajają się do niepowodzeń. Inni dostają motywacyjnego kopa i walczą jeszcze zajadlej. U mnie miał miejsce chyba ten drugi przypadek. Przed zawodami ćwiczyłem ciężej niż zwykle i do Ełku jechałem z mocnym postanowieniem ukończenia zawodów.

Organizatorem „Ełckich Roztopów” [strona zawodów] jest Wiesław Rusak (w środowisku znany jako WiechoR). Jego dzieckiem były Zimowe Maratony Piesze (125 km) rozgrywane w poprzednich latach. Mają one dobrą opinię w środowisku stąd tym chętniej jechałem do Ełku. Nawigacja miała być trudniejsza niż na ZMP, co dla mnie jest zaletą. Ciekawie zapowiadała się także okolica gdzie będą toczyć się zmagania. Ełk leży na terenie Pojezierza Ełckiego. Będzie dużo jezior, trochę lasów, krajobraz młodoglacjalny, czyli także sporo pagórków. Ponadto o ile wiem w okolicach nie rozgrywano jeszcze podobnych rajdów. Sam nigdy w Ełku nie byłem. Teren ciekawy, nieznany, nie najprostsza nawigacja, organizator sprawdzony. Powinno być fajnie. Spakowałem się i wyjechałem.

W pociągu wyjeżdżającym z Warszawy spotkałem Maćka Więcka z Krakowa jadącego także na rajd. Znamy się od zeszłorocznej Nocnej Masakry. Kto Go nie zna to muszę wyjaśnić, że Maciek to bardzo twardy zawodnik. Przed Roztopami brał udział w siedmiu setkach i wszystkie ukończył. Nigdy jeszcze nie zszedł z trasy. Mało tego, ostatnio wykręca znakomite wyniki. Na Skorpionie (wyjątkowo ciężkim w tym roku) zajął bardzo dobre drugie miejsce zaś Rajd Dolnego Sanu [strona www] wygrał w pięknym stylu deklasując rywali. Przybiegł na metę po 16tu godzinach i 28 minutach. Było to zaledwie dwa tygodnie wcześniej. Maciek z pewnością nie zdążył jeszcze odzyskać pełni sił po RDS, ale byłem przekonany, że jest jednym z kandydatów do pudła.

W Ełku byliśmy w piątek po 14tej. Zakwaterowano nas w Bursie Szkolnej, rzut kamieniem od Pływalni Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji, która była bazą zawodów. Gdy weszliśmy do pokoju zobaczyłem, na co przeznaczono nasze wyższe wpisowe. Przyznam szczerze, że gdy rozważałem przyjazd do Ełku trochę kręciłem nosem na wysokość wpisowego. 100 złotych to o 50 więcej w porównaniu do innych, podobnych rajdów. Na miejscu okazało się, że za wyższe wpisowe zapewniono nam bardzo dobre warunki. Ładne, czteroosobowe pokoje z łóżkami i łazienką. Po zawodach mogliśmy przez dwa dni bezpłatnie korzystać z pobliskiego basenu i wszystkich dostępnych tam atrakcji (pływalnia, sauny, hydromasaże, łaźnie parowe, itp.). Na zawodników, którzy podjęli wyzwanie na mecie czekały pamiątkowe statuetki i medale. Już nie żałowałem wyższego wpisowego.

Po kilkugodzinnym wypoczynku zarejestrowałem się w bazie zawodów. Później szybkie pakowanie i przygotowanie do startu. Bałem się o przeziębienie gardła, ale tym razem zabrałem bukłak zamiast termosu. Temperatura miała być dodatnia a ponadto chciałem wykorzystać niedawno poznaną metodę na zimną wodę w wężu: wdmuchiwanie jej z powrotem do bukłaka po każdym użyciu. Niestety miało padać, dlatego do plecaka zamiast windstopera zabrałem poncho. Nie jest ono wygodne, ale to jedyne, co mam naprawdę nieprzemakalnego. Według słów organizatora na sześćdziesiątym kilometrze powinniśmy mijać stację benzynową czynną całą dobę. To była ważna informacja - wody i żywności zabrałem tyle by starczyło na sześćdziesiąt kilometrów. Byłem gotowy. Razem z innymi udałem się na odprawę gdzie organizator wyjaśniał ostatnie wątpliwości. Razem ze mną było niecałe czterdzieści osób (na liście startowej było 38 zawodników, lecz kilku nie dojechało). Większość to mało znane nazwiska, ci najlepsi do Ełku nie przyjechali. Oprócz Maćka Więcka respekt budziło kilku ultramaratończyków. Najbardziej utytułowany z nich to Piotr Kuryło. W 2007 roku w Spartathlonie (bieg z Aten do Sparty na dystansie 246 km) zajął drugie miejsce pokonując ten gigantyczny dystans w 24 godziny. Uliczny supermaraton w Gdańsku na dystansie 100 km pokonał w 8 godzin. Z pewnością była to osoba najlepiej przygotowana biegowo spośród wszystkich startujących. Maraton na orientację to jednak zupełnie inna para kaloszy. Tu równie ważna jak wytrzymałość jest umiejętność nawigowania i poruszania się w zróżnicowanym terenie. Czy wytrzymałość biegowa pozwoli ultramaratończykom pokonać wolniejszych, ale bardziej doświadczonych nawigatorów? To mało się dopiero okazać.

Tuż przed 21 wieczorem wyszliśmy na miejsce startu. Jeszcze tylko krótkie przemówienie Prezydenta Ełku, rozdanie map (kolorowe, w skali 1:50.000) z zaznaczonymi Punktami Kontrolnymi (PK), nieudana próba wystrzelenia z pistoletu startowego i o 21 start! Najpierw przez kilkaset metrów biegniemy za jednym z Ełczan, który miał nas wyprowadzić z centrum miasta w bardziej bezpieczne rejony. Nad Jeziorem Ełckim dostaliśmy wolną rękę, dopiero teraz zaczął się prawdziwy wyścig, dla jednych z własnymi słabościami dla innych także o jak najlepsze miejsce. Dla mnie była to przede wszystkim walka o ukończenie, ale także w jak najlepszym stylu. Na poprzednich rajdach kilkakrotnie okazało się, że mam skłonność do bezwstydnego konsultowania nawigacji z innymi zawodnikami (gdy sam się zgubię) lub podpytywania napotkanych tubylców gdzie ja właściwie jestem. Bardzo tego u siebie nie lubię. Ideałem jest dla mnie przechodzenie setki w pełni samodzielnie i tak chciałem zrobić tym razem. Żadnego korzystania z pomocy innych, tylko ja, mapa i kompas. Nawigacja w pełni samodzielna, od początku do końca. Dlatego tuż po starcie na pierwszy punkt kontrolny pobiegłem inaczej niż wszyscy: zamiast przez most na jeziorze skierowałem się na północ, trochę dłuższym, ale wygodniejszym wariantem ulicą, nad Jeziorem Sunowo. Razem ze mną pobiegł jeszcze jeden starszy i nieznany mi zawodnik. Po drodze zapytał czy nie nazywam się czasem Piotr Kuryło. „Nie, to nie ja” – śmiałem się.

Pierwszy PK z czternastu leżał na 5 kilometrze. Był to wjazd do rezerwatu przyrody „Ostoja Bobrów”. Po dłuższym biegu wzdłuż ulicy trzeba skręcić w leśną przecinkę i zaraz w mroku świecił się lampion. Dobiegłem i podbiłem bez problemów. Pierwszy punkt z głowy, ale to dopiero rozgrzewka. Na dwójkę chciałem dojść dłuższą drogą, omijając rów i wracając z powrotem do ulicy. Ale nie - coś mnie podkusiło, aby wraz z innymi próbować forsować rozlewiska skacząc przez wypełniony po brzegi rów pokryty niebezpiecznie cienką warstwą lodu. Efekt był łatwy do przewidzenia. Zanim jeszcze doszedłem do rowu skąpałem się po kostki i w obu butach miałem mokro. Tak miało pozostać do końca rajdu. „Paweł, co ty robisz?” – pytałem sam siebie. Miałem ufać tylko sobie a tymczasem zasugerowałem się innymi i właśnie zapłaciłem za niewiarę we własne umiejętności. Wycofałem się z forsowania rowu i wróciłem do ulicy by dojść do dwójki pierwotnie planowanym wariantem.

Droga do PK 2 nie przysporzyła większych problemów nawigacyjnych. Częściowo szedłem, częściowo biegłem polną drogą w kierunku południowym. Po drodze zaczęło intensywniej padać. Ubrany w poncho, w kiepskim humorze doszedłem do PK 2, na szczyt wzgórza Burielka. Na razie większych wtop nie było, ale szybkość pozostawiała wiele do życzenia. Byłem siódmy lub ósmy w kolejności.

PK 3 położony na 15tym kilometrze trasy był nieco przesunięty w porównaniu do pierwotnego planu. Początkowo miał to być betonowy mostek, lecz później, w wyniku nieporozumienia z właścicielem posesji punkt przesunięto w kierunku pobliskiego skrzyżowania dróg. Na miejsce dotarłem bez większych problemów nawigacyjnych, ale tempo miałem ciągle wolne. Pagórkowaty teren i rozmiękła błotnista droga odebrały mi chęci do biegania. Cześć tego odcinka szedłem przez podmokłe pola na azymut (zgubiłem drogę), wzdłuż jakiegoś ogrodzenia. W niewielkiej odległości za mną podążało jakichś dwóch innych zawodników. Na miejscu w samochodzie czekał organizator. Dowiedziałem się, że poprawiłem swoją pozycję o jedno miejsce (byłem bodajże siódmy), ale i tak czołówka była daleko. Wśród prowadzących nie było też Maćka Więcka, bo spotykałem Go zarówno przy dwójce jak i przy trójce.

Przelot z PK3 do PK 4 był długi i prosty, podobny do tych na Wielkopolskiej Szybkiej Setce. Deszcz przestał padać. Pozwoliło mi to wreszcie rozwinąć skrzydła. Praktycznie cały ośmiokilometrowy dystans przebiegłem (oszczędzałem się tylko na podbiegach), kogoś tam wyprzedziłem i dosyć szybko podbiłem kartę przy byłej gajówce. 23 kilometry miałem za sobą.

Dojście do PK 5 wydawało się równie proste jak poprzednie, ale wcale takie nie było. Początkowo szło gładko, ale później droga, która ze wsi Pistki odbija w kierunku południowo – zachodnim gdzieś znikła. Musiałem przebijać się na azymut przez podmokłe, grząskie pola, co chwila ćwicząc taniec figurowy na błocie. Na domiar złego znowu zaczęło lać. „No nie, to będzie druga Nocna Masakra” – pomyślałem. „Jak tak dalej pójdzie to znowu zejdę po półmetku z podkulonym ogonem”. Miałem coraz czarniejsze myśli. Przynajmniej wiatr nie był tak silny jak w Szczecinie. Jakoś w końcu wybrnąłem z tych pól i dalej pilnując już drogi wszedłem na punkt od zachodu, po torach kolejowych. Jedna trzecia trasy z głowy. Jeszcze 70 kilometrów.

Od dłuższego czasu zastanawiałem się jak dojść do PK 6 położonego na 43 kilometrze. Wersja najkrótsza prowadziła w znacznej części polnymi drogami. Gdyby to było lato to bym się nie wahał, ale o tej porze roku, przy licznych rozlewiskach i znowu wzmagającym się deszczu była to opcja ryzykowna. Miałem dosyć brodzenia po kostki i tańców w błocie. Ostatecznie wybrałem znacznie dłuższą, ale bezpieczniejszą wersję asfaltową. Wolałem zrobić z tego odcinka bieg uliczny niż Bieg Katorżnika [relacja]. Pobiegłem przez Rakowo Małe, następnie długim łukiem przez Bajtkowo i dopiero do wsi Borki, w pobliże punktu. Zbliżając się leśną, miejscami zaśnieżoną drogą do punktu dziwacznie się czułem. Przed sobą nie widziałem śladów innych zawodników. Pomyślałem, że albo coś pokręciłem z nawigacją i jestem gdzie indziej niż powinienem, albo… Nie, to nie możliwe. PK 6 znalazłem tak jak wszystkie poprzednie - z marszu. Obstawa punktu (schron leśników) powiedziała mi, że jestem pierwszy. A jednak! Kurcze, jak to możliwe? Przede mną było z sześć, siedem osób. Gdzie się wszyscy podziali? Przypuszczałem, że utknęli w tych błotnych drogach, które ja ominąłem długim łukiem. Nic to, nie ma, co chłopaków żałować tylko trzeba grzać, korzystać z okazji. Szczęśliwy wyszedłem z punktu i w dobrym humorze skierowałem się do siódemki. Właśnie wstawał świt. Przestał też padać deszcz. Drogę do punktu w znacznej części przebiegłem. Świadomość prowadzenia dała mi potężnego motywacyjnego kopa. Nie czułem zbytniego zmęczenia, nie przeszkadzały mi mokre prawie od początku zawodów stopy. Biegłem przypominając sobie różne motywujące teksty i filmy, które oglądałem. Teraz sam czułem się bohaterem filmu, bohaterem relacji. Co chwila z obawą spoglądałem za siebie, czy nikt mnie nie goni. Na szczęście ani żywej duszy.

Punkt siódmy stanowił półmetek zawodów. Wchodziłem na punkt od zachodu chcąc ominąć rów melioracyjny, w tych warunkach zapewne trudny do przeskoczenia. Wszedłem na wzgórze, ale lampionu nie ma. „Cholera, jak tak dalej pójdzie to zaraz mnie tu dojdą” – wściekałem się. Obok były inne pagórki, więc postanowiłem i je sprawdzić. Na drugim lampionu nie ma, na trzecim – jest! Uff…,na szczęście. Podbiłem, czym prędzej kartę i skierowałem do ósemki (po zawodach organizator przyznał, że PK 7 stał nie na tym wzgórzu, co powinien czyli pewnie szukałem we właściwym miejscu. Dobrze, że ten błąd kosztował mnie tylko około 5 minut).

Ósmy PK leżał na 55 kilometrze. Wdrapałem się na wzniesienie przy wsi Mąki i bez problemów odnalazłem lampion. Niewiele myśląc posmarowałem do dziewiątki. Zanim do niej dotarłem czekała mnie jeszcze miła chwila: uzupełnienie wody i żywności w Nowej Wsi Ełckiej. Wypatrzyłem jakiś sklep spożywczy, przed którym stali weseli, drobni pijaczkowie. W środku uzupełniłem wodę, dokupiłem batony i dwie drożdżówki. Przez miejscowość przeszedłem spokojnym krokiem posilając się i popijając wodę. Szybsze tempo włączyłem dopiero wchodząc do lasu, w którym był szczyt G. Tatarskich (PK 9). Trochę tej dziewiątki bałem, bo była w środku dużego lasu. Jeśli coś pójdzie nie tak to mogę tam konkretnie zabłądzić. Na szczęście niewielkie przecinki leśne widoczne na mapie okazały się porządnymi, szerokimi drogami. Szczyt góry osiągnąłem bez kłopotu i odnalazłem lampion. 62 kilometry z głowy.

Do dziesiątki położonej trzy kilometry dalej szedłem wolnym krokiem. W lesie zalegał jeszcze śnieg i skutecznie utrudniał podbieganie. Gdy byłem już tuż, tuż i niczego nie świadomy zaczynałem szukać lampionu zobaczyłem innego zawodnika. To Maciek Więcek! Niech to drzwiczki! Wiedziałem, że nie może być tak pięknie. Od dłuższego czasu deptał mi po piętach i dotarł do dziesiątki w tym samym momencie, tylko z nieco innej strony. PK 10 (cypel stawu) powinien być przed nami, ale ani ja ani Maciek nie potrafiliśmy go znaleźć. Postanowiliśmy poszukać razem i był to jedyny moment na trasie, gdzie współpracowaliśmy. Przetrząsaliśmy jakieś podmokłe zarośla będące w naszym mniemaniu brzegiem stawu. Po lampionie ani śladu. Po paru minutach bezowocnych poszukiwań pomyślałem, że może szukamy go za wcześnie. Poszedłem dalej obchodząc zarośla, wzdłuż rowu melioracyjnego. Jakieś ślady sprayem na gałęziach ewidentnie wskazywały drogę na jeszcze bardziej podmokły teren. Skacząc nad wodą po wielkich kępach trawy zauważyłem w końcu staw a przy nim lampion. A to go WiechoR schował. Podbiłem szybko kartę i zawołałem Maćka. Cisza. Wróciłem z powrotem skacząc po kępach i dalej wzdłuż rowu. Po chwili odnalazłem Maćka i wytłumaczyłem gdzie jest punkt. Wiedziałem, że dojście do lampionu i podbicie karty zajmie mu jakieś pięć minut. Tyle miałem czasu by się oddalić i zniknąć gdzieś w krzakach. Nie traciłem ani chwili, bo moje prowadzenie wisiało na włosku.

Jeszcze nie zdążyłem się rozpędzić i ochłonąć a już wpakowałem po pachy w następne kłopoty. Nie było chwili do stracenia, więc wybrałem najkrótszy możliwy wariant: drogę prowadzącą lasem wzdłuż prawego brzegu rzeki Ełk. Problem w tym, że jej początek prowadził wśród stawów i bagien. W normalnych warunkach było by tam grząsko a teraz było tam po prostu potężne bagno. Wirtualna droga, która wedle mapy miała tam być - znikła. Przede mną był las zalany wodą, z leżącymi gdzieniegdzie drzewkami ściętymi przez bobry. Próbowałem to jakoś forsować skacząc od kępy traw do kępy traw i od pnia do pnia. W trudniejszych miejscach robiłem sobie kładkę z konarów i wspierałem na kijach. Im dalej się zapuszczałem tym było coraz gorzej. Doszedłem w końcu do jakiegoś rowu, który nie wiedziałem jak pokonać. Sprawdziłem kijem głębokość – wszedł cały. Gdybym tam wpadł to po pas albo i głębiej. W tych warunkach to średnia przyjemność. Zawahałem się. Rozważałem wycofanie, ale na okrężnym wariancie straciłbym bardzo dużo czasu. No dobra, ryzyk fizyk. Znalazłem jakieś solidniej wyglądające konary i przerzuciłem nad wodą. Z duszą na ramieniu jakoś pokonałem ów rów. Później jeszcze trochę skakania po kępach, jeszcze jeden rów i dotarłem w końcu do jakiejś grobli. Idąc jej grzbietem wydostałem się ostatecznie z bagna. Te kilkaset metrów forsowałem chyba godzinę. W butach mi chlupało, ale nareszcie stanąłem na najkrótszej drodze prowadzącej do PK 11.

Do jedenastki zmierzałem drogą prowadzącą głównie wśród lasu. Podbiegałem już coraz mniej, bo zaczynała mnie boleć lewa stopa. Zastanawiałem się gdzie jest Maciek. Czy forsował bagno jak ja? A może poszedł jakimś dłuższym a bezpieczniejszym wariantem? Świeżych śladów przed sobą nie widziałem, to dobry znak. Po jakimś czasie dotarłem do miejscowości Ostrykół, stamtąd przez most na lewy brzeg rzeki i już szukałem wejścia do bunkra na skraju lasu. Trafiłem bez pudła i podbiłem kartę. PK 11 z głowy, 72 km za mną. Obstawa na punkcie miała dla mnie dobrą wiadomość: nadal jestem pierwszy. Może jednak utrzymam to pierwsze miejsce? Mój optymizm i spokój ducha nie trwał jednak długo. Nie odszedłem od punktu nawet stu metrów a spotkałem Maćka. Znowu był kilka minut za mną! Znowu muszę biec, uciekać! Ale z bolącą nogą to ciężka sprawa. Żałowałem, że nie dorobiłem się jeszcze kijków trekingowych – teraz bardzo by się przydały. Jakoś się jednak zmobilizowałem i powoli truchtałem. Wróciłem na prawy brzeg rzeki i stamtąd niezaznaczoną na mapie drogą kierowałem do dwunastki. Po drodze było jakieś duże, ogrodzone gospodarstwo leśne. Brama była otwarta, więc zaryzykowałem przejście przez posesję. Na wszelki wypadek szedłem by nie budzić niepotrzebnego zainteresowania. Udało się. Przez dziurę w ogrodzeniu wyszedłem z gospodarstwa i leśną drogą bez przeszkód dotarłem do niewielkiego leśnego cmentarza położonego na skraju lasu. Lampion oznaczający PK 12 przypięty był do jednego z drzew.

Przelot z dwunastki do trzynastki był bardzo długi (10 km), ale i bardzo prosty. Szedłem i podbiegałem polną drogą do wsi Żelazki, stamtąd niezaznaczoną drogą do miejscowości Regiel i dalej asfaltem w kierunku Ełku. Nie miałem pojęcia czy jestem jeszcze pierwszy czy już nie. Na utwardzonej drodze trudno to stwierdzić. Na wszelki wypadek asfaltowy odcinek przebiegłem. Niedaleko za rozwidleniem dróg skręciłem w kierunku szkółki leśnej, przy której był punkt. Po drodze błoto śniegowe ponownie przemoczyło mi buty, ale w tym momencie nie zwracałem na to specjalnej uwagi. Do mety pozostało 13 kilometrów, jakoś to zniosę. Trzynastkę położoną na 87 kilometrze podbiłem z marszu. Jeszcze tylko jeden punkt i pędem do mety.

Słowo „pęd” trzeba by tu ująć w cudzysłów. Choć bardzo chciałem nie miałem już siły na bieg. Stopa bolała mnie coraz bardziej, Maćka od dawna już nie widziałem. Pocieszałem się myślą, że utknął gdzieś z tyłu. Do czternastki tylko szedłem: najpierw drogą, potem kawałek torami i dalej drogą czarnym szlakiem wzdłuż jeziora. Sprawnie wszedłem na ostatni punkt i podbiłem kartę. Zgodnie z zaleceniem zadzwoniłem do organizatora z informacją, że mam już komplet punktów i zmierzam do mety. Dowiedziałem się, że dzwonię jako pierwszy. Czyli ciągle prowadzę! Z uśmiechem wychodziłem z punktu w kierunku mety. Nie zdążyłem jeszcze schować telefonu a tu patrzę: Maciek idzie! Znowu jest tuż za mną! Trochę mnie zatkało. Mijając go palnąłem jakiś głupi, niby luzacki tekst, o czekającym na nas obiedzie, ale w głowie miałem tylko jedną myśl: „No dojdzie mnie, skubaniec! Dojdzie i wyprzedzi na ostatnich pięciu lub trzech kilometrach przed metą!” To będzie straszne. Znałem już zaciętość mojego kolegi na tyle, że wiedziałem, że nie odpuści. Teraz, kiedy widział mnie tuż przed sobą z pewnością będzie biegł. Jeśli więc ja nie przebiegnę tych ostatnich siedmiu kilometrów do mety to o pierwszym miejscu mogę zapomnieć. Ale cholera! Ja już nie dam rady biegać! Żal mi jednak było oddawać zwycięstwo bez walki. Wiedziałem, że jeśli teraz, w decydującym momencie się poddam to będę tego żałował bardzo, bardzo długo. Muszę dać z siebie wszystko. Zacisnąłem zęby i zacząłem truchtać. Po drodze motywowałem się jak mogłem, dzieliłem dystans na krótsze odcinki, pomiędzy którymi robiłem chwile przerwy na marsz. „Że też mi się musiało coś takiego przytrafić” - narzekałem po drodze. „Niech by już cholera był godzinę za mną albo i nawet godzinę przede mną, to bym sobie spokojnie, kulejącym krokiem doszedł do końca. A tak muszę przeżywać katusze, walcząc do ostatnich metrów” - myślałem. Jakoś dobiegłem do Ełku i dalej zaginając się kierowałem do upragnionej mety. Po drodze mijałem wypoczętych, spacerujących ludzi. Patrzyli na mnie jak na przybysza z innej planety. Żeby oni wiedzieli, co ja tu przeżywam. Oglądałem się co chwila za siebie obawiając pościgu. Nikogo na szczęście nie widziałem. Ostatkiem sił dobiegłem jakoś do celu. Byłem pierwszy! Wygrałem! Uczucie wspaniałe! Dystans 100 kilometrów pokonany. Czas 16 godzin i 30 minut. Ludzie mi gratulują, już czuje się wspaniale. Jednak warto było walczyć do końca. Maciek wpadł na metę zaledwie pięć minut po mnie. Kolejne osoby były daleko, dotarły ponad trzy godziny później.

Po gratulacjach, wywiadzie, pamiątkowych zdjęciach, umyciu i przebraniu mogliśmy skorzystać z czekających atrakcji. Sauny, łaźnia parowa i basen z hydromasażem to po 16to godzinnym napieraniu naprawdę super sprawa. Potem posiłek, kilka godzin snu i o 21szej uroczyste zakończenie imprezy połączone z kolacją oraz wręczeniem nagród. Dla tych, którzy pokonali całą trasę organizator przygotował ładne statuetki, dla pozostałych pamiątkowe medale. Dyplomy z czasem przejścia będą dosłane w najbliższych dniach. Wraz z Maćkiem nie czekaliśmy do późna, bo o szóstej rano następnego dnia mieliśmy pociąg powrotny do Warszawy. Chcieliśmy wykorzystać okazję i kupić po drodze trochę sprzętu na targach Expo Sport & Fitness przy Półmaratonie Warszawskim. Już w Warszawie przechodząc tuż przy mecie trafiliśmy akurat na finiszującego Michaela Karonei z Kenii, tegorocznego zwycięzcę półmaratonu. Ładny widok, ale tempo zupełnie inne niż na naszych zawodach.

Jak zwykle się rozpisałem więc czas najwyższy na podsumowanie. „Ełckie Roztopy” ukończyło w limicie 8 osób z 34, które wystartowały. Dwie osoby przeszły całość, ale nie zmieściły się w limicie. Sam wygrałem, ale wiem, że miałem w tym wszystkim dużo szczęścia. Po pierwsze zawody były kameralne, słabo obsadzone przez czołówkę. Gdyby ci najlepsi przyjechali to skopaliby mi tyłek aż miło. Dla nich 16 godzin to żaden problem. Na moje szczęście nie obudzili się jeszcze z zimowego snu lub nie chciało im się do Ełku przyjechać. Także mój kolega - rywal, Maciek Więcek nie był w pełni sił. Przybiegł co prawda drugi ale trzeba pamiętać, że dwa tygodnie wcześniej wygrał Rajd Dolnego Sanu w większości biegnąc. Jego organizm z pewnością odczuwał jeszcze skutki ekstremalnego wysiłku. Mam świadomość, że gdyby Maciek wystartował w pełni sił to mogłoby być ze mną krucho. Także ultramaratończycy nie znaleźli się w czołówce jak przypuszczali niektórzy. Po raz kolejny okazało się, że w setkach na orientację same mocne nogi nie wystarczą. Równie ważne jest doświadczenie i umiejętności nawigacyjne. Wszystko te okoliczności ułatwiły mi wygranie zawodów. Cieszę się z tego bardzo, bo podobny sukces osiągnąłem po raz pierwszy. Przy okazji poprawiłem życiówkę (17:40 na WSS 2008) o ponad godzinę.

Kończąc dziękuję organizatorowi za bardzo fajne zawody, w których miałem przyjemność uczestniczyć. Trasa była ciekawa, w miarę urozmaicona (okolice PK 10 będę pamiętał bardzo długo. Znakomita miejscówka). Organizacja była bardzo dobra, choć drobne potknięcia i tu można znaleźć (WiechoR ładnie przeprosił za nie na zakończeniu, więc już nawet nie pamiętam, o co chodziło;)) Jedyną uwagę mam do GPS – nie jestem pewien, czy pozwolenie na nieograniczone wykorzystanie tego urządzenia do nawigacji na rajdzie to dobry pomysł. Warunki i atrakcje, jakie nam zapewniono (wygodne pokoje, pływalnia z wszystkimi bajerami, smaczna kolacja z piwkiem, pamiątkowe medale i statuetki) były najlepsze, z jakimi się dotychczas spotkałem na setkach. Podczas zawodów byliśmy traktowani bardzo serdecznie przez organizatora i osoby wspierające, przez Dyrektora Miejskiego Ośrodka Sportu i Rekreacji i jego pracowników oraz przez Panią w szkolnej bursie. Wszystko to jest kolejnym plusem „Ełckich Roztopów”. Dziękuję uczestnikom za wspólną rywalizację, zwłaszcza dla Maćka Więcka za emocjonującą walkę. Regularnie napędzał mi stracha przez ostatnie 35 kilometrów trasy. Gdyby nie Jego „pomoc” nie mobilizowałbym się tak na końcówce i ukończyłbym zawody w znacznie gorszym czasie. Równocześnie bardzo Go podziwiam, bo zrobić dwie orienterskie setki w odstępie dwóch tygodni na wynik 16 godzin 30 minut to wielka rzecz. Gratuluję też wszystkim innym, którzy pokonali cały dystans. Kto nie był niech żałuje i szykuje się do przyjazdu za rok, na drugą edycję. Naprawdę warto.


Mapa zawodów. Czerwone kropki oznaczają mój przybliżony przebieg.

6 komentarzy:

Yanek pisze...

Czytam Twój opis wydarzeń i właśnie przypomniałem sobie jedną z porad, jakie pojawiły się ostatnio na napieraj.pl, a mianowicie :
"Gdy podbijesz punkt kontrolny, odejdź od niego najszybciej jak to możliwe. Stojąc przy lampionie, zdradzasz jego położenie konkurentom (zwłaszcza w nocy)."
Może mam złe podejście do całej tej całej zabawy, ale przyznam się ze czytając taką "poradę" na najbardziej popularnej stronie dla napieraczy poczułem lekkie zażenowanie... Jakoś nie dostrzegam w tym nawet cienia sportowego ducha walki.
Myślę że znacznie skuteczniejszą poradą byłaby następująca :
"Gdy spotkasz konkurenta fałszywie opisz mu położenie PK." Może zaproponuję jej umieszczenie na napieraj.pl :-) ?

Dlatego ucieszył mnie ten fragment w którym mówisz że wytłumaczyłeś Maćkowi, gdzie znajduje się PK10. Gratuluję sportowej postawy, jak widać nie trzeba się uciekać do stosowania takich "porad" i mimo tego wygrywać.
Na Skorpionie całej grupie osób zagubionych w okolicy PK4 ( ambona ) pomógł Tadek Podraza. Doszliśmy do punktu na słuch, kierując się jago głosem. I to jest dla mnie właściwa, sportowa postawa.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Kurcze, Yanek, dziękuję za uznanie ale moim zdaniem sprawa wcale nie jest oczywista. To znaczy sam mam co do niej wątpliwości, choć akurat nie w przypadku mojej sytuacji przy PK 10. Tu jest to oczywiste. Powiedziałem Maćkowi gdzie jest punkt bo postanowiliśmy go szukać razem i wiem, że gdyby Maciek znalazł go pierwszy to też by mnie zawołał lub powiedział gdzie punkt jest.

Natomiast czy zawsze powinniśmy się wspierać i pomagać innym znaleźć punkt? Myślę, że można to zrobić ale i można tego nie robić. Zwłaszcza gdy chodzi o rywalizację w czołówce. Zawody polegają przecież nie tylko na przejściu olbrzymiego dystansu ale i na sprawnym odnalezieniu punktów. Dlatego nie uważam, że osoba która podbiła punkt i zamiast obwieścić dookoła że PK stoi właśnie tutaj pobiegła dalej powinna czuć się moralnie źle.

Spójrzmy na to z drugiej strony, ze strony szukającego PK. Powiem Ci szczerze, że ja niekoniecznie byłbym zadowolony z tego, że ktoś powiedział mi gdzie jest lampion. Taki ktoś odbiera mi przecież po części zabawę i radość z samodzielnego nawigowania i odnajdowania punktów. Ja np. mam skłonność by podpytywać ludzi (innych zawodników i tubylców) gdzie jestem bądź gdzie jest punkt. Potrafię niestety to zrobić i później tego żałuję, bo czuję, że przeszedłem trasę lub znalazłem punkt nie w pełni samodzielnie. Tracę przez to część satysfakcji po ukończeniu zawodów. Teraz będę starał się przechodzić zawody w pełni samodzielnie i nie chciał bym by ktoś pokazywał mi gdzie jest PK (jak mnie spotkasz gdzieś na trasie to mi nie mów, chyba że będę pytał błagalnym tonem i ze łzami w oczach::)

Tak więc na tę sprawę można spojrzeć różnie, i nie jest to wszystko oczywiste. Poza tym jak pisałem powyżej trochę inaczej to wszystko wygląda w czołówce a trochę inaczej z tyłu stawki. Na przedzie ludzie sie ścigają raczej samodzielnie i tam sentymentów nie ma. Myślę że wszyscy zdają tam sobie sprawę że mogą liczyć głównie na siebie. Natomiast z tyłu stawki często mamy do czynienia z mniejszymi i większymi grupkami które walczą o przejście całej trasy i wcale im na tym samodzielnym odnajdywaniu punktów nie zależy. Z punktu widzenia takich osób nieudzielenie pomocy przy znalezieniu PK może być odczytane jako postawa moralnie niewłaściwa.

Myślę, że ta porada na napierajce odnosiła się właśnie do tych ścigantów z przodu stawki. Jakiekolwiek wprowadzanie w błąd konkurenta jest oczywiście naganne ale czy powinniśmy za każdym razem pomagać innym w znalezieniu PK? I pytanie drugie: czy szukający życzy sobie by mu pomagać? Te pytania pozostawiam otwarte.

Yanek pisze...

Hmm, daleki jestem od krytyki walki w czołówce. Ale napieraj.pl powinien być miejscem gdzie w dziale "porady" sugeruje się i kształtuje pewne postawy. I jakoś nie mogę się zgodzić żeby taka właśnie postawa była sugerowana uczestnikom rajdów. Mówiąc krótko - takiego zachowania ja bym nikomu nie zasugerował, pozostawiając sprawę sumieniom zawodników.
Ale zgadzam się że punkt widzenia zależy od punktu siedzenia - dla mnie, zawodnika totalnego ogona, w tej zabawie liczy się właśnie sama zabawa, a niekoniecznie wynik. Może kiedyś, jak "przedrę się" do czołówki, optyka mi się zmieni.

Camaxtli pisze...

No no, to faktycznie walka była solidna:)
A pomoc? Dobrze, że to zrobiłeś, ale tak czy inaczej było to ryzykowne.
Co do tych mokradeł - nie zazdroszczę, nie lubię takich miejsc, kiedy sam się muszę z nimi zmierzyć, oj nie lubię i nawet się boję.
Pewnie Harp za blisko w kalendarzu by tam powalczyć?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Widzisz Yanek, napieraj.pl traktuje setki i rajdy w ogóle jako rodzaj wyścigu. Taka postawa była i jest krytykowana przez cześć osób które inaczej widzą te imprezy. Są osoby które są przeciwnikami ich sportowego charakteru i późniejszego rankingu miejsc(chcą by setki były czymś w rodzaju Przejścia lub marszonu). Nie wiem, ja lubię ten sportowy charakter, rodzaj wyścigu ze swoimi słabościami ale też z innymi zawodnikami. Wszystko na zasadach fair play oczywiście. A skoro się ścigamy także między sobą i rywalizujemy w tym kto jest wytrzymalszy i lepiej nawiguje to uważam, że nieinformowanie innych gdzie jest punkt nie jest niczym złym. Oczywiście co innego gdy ktoś nas sam zapyta lub napieramy w grupie, w parze. Wtedy oczywistym jest że partnerzy się wspierają.

Muszę, tu nieskromnie napisać że bardzo podobała mi się moja rywalizacja na Roztopach. Udało mi się przejść całość nawigując całkowicie samemu i nie korzystając z pomocy nikogo. Tak planowałem zrobić i tak mi się udało z czego jestem szczerze zadowolony.

Zauważ, że po PK 10, spotkałem Maćka jeszcze dwa razy. Wychodząc z pk 11 i przy pk 14. W obu przypadkach ja wychodziłem z punktu a Maciek dochodził, ale jeszcze go nie widział. Maciek mógł mnie zapytać gdzie jest PK ale nie zrobił tego. Ja mogłem mu powiedzieć zanim on zapyta ale też tego nie zrobiłem. Maciek odnalazł te punkty samodzielnie. Po zawodach rozmawialiśmy i zgodnie stwierdziliśmy że to była bardzo fajna rywalizacja, rywalizacja fair play. Kiedy współpracowaliśmy to współpracowaliśmy uczciwie, gdy rywalizowaliśmy to rywalizowaliśmy także uczciwie.

Co zrobię na kolejnych moich zawodach? Przede wszystkim chciałbym je pokonać samodzielnie co nie znaczy koniecznie samotnie. Po prostu chciałbym samodzielnie nawigować oraz mieć satysfakcję z samodzielnego odnajdywania punktów ale jeśli jeśli ktoś będzie chciał napierać ze mną to nie ma najmniejszych problemów. Pod warunkiem jednak że to ja będę motorniczym tego tramwaju. Nie satysfakcjonuje mnie bycie pasażerem nawet jeśli motorniczy i współpasażerowie to bardzo miłe towarzystwo (a takie zwykle na setki jeździ). Jeśli będę napierał w grupie to rzecz jasna poinformuję pozostałych gdzie jest punkt, jeśli będę wychodził z punktu i spotkam kogoś kto go szuka i ten ktoś mnie spyta pierwszy gdzie punkt jest to bez wahania pomogę mu ten punkt znaleźć. Myślę jednak, że pierwszy nie wyjdę z inicjatywą i nie będę z daleka krzyczał, że punkt jest tu i tu. Może popsułbym zabawę komuś, kto chce go samodzielnie znaleźć, i może ten ktoś będzie miał mniejszą satysfakcję z pokonania trasy bowiem korzystał z pomocy innych? Ja tak właśnie mam.

Oczywiście Yanek Twoja postawa jest jak najbardziej uczciwa; zauważyłem że lubisz napierać w towarzystwie a w grupie jak to w grupie ludzie się wspierają. To jest rzecz normalna i oczywista, nie wyobrażam sobie sytuacji że ktoś idzie np z Tobą przez kawał czasu a potem on pierwszy znajduje punkt, cichcem podbija kartę i ucieka nie informując Ciebie gdzie jest lampion. To byłoby świństwo.

Temat jest delikatny, podobnie jak sprawa tramwajów. Chętnie poczytam jak to widzą inni. Jeśli ktoś ma zdanie na ten temat to zapraszam do podzielenia się z nami swoją opinią.

Camaxtli

Bagien też nie kocham, już dwa razy się przez nie przeprawiałem (na WSS też forsowałem jakiś mulisty rów wśród zarośli, pomiędzy dwoma jeziorami. na szczęście to było lato). Też trochę się ich boję ale jednocześnie lubię ten dreszczyk emocji gdy przechodzę po jakichś wątłych gałęziach nad głębokim rowem z bardzo zimną wodą. W każdym razie takie momenty zapadają w pamięci na długo.

Wspomniałeś o Harpie? wybierasz się? zdaje się że deklarowałeś na napieraj.pl że przyjedziesz? Ja setek nie planuję do lata. Teraz chciałbym postartować na ulicy ale obawiam się że będzie trudno. Kilka godzin temu wróciłem od chirurga. W relacji z Roztopów wspominałem o bolącej stopie. Stopa już mnie nie boli ale mam takie lekko bolesne zgrubienie (gdy dotykam) w przedniej, dolnej części nogi, na jej złączeniu ze stopą, tuż przy kostce. Okazało się, że gdy biegłem zaczepiłem o gałąź w lesie i naciągnąłem ścięgno bądź przyczep jednego z mięśni. Lekarz nie zakuł mnie w żadne usztywniacze ale radził bym wstrzymał się z bieganiem na 2 lub 3 tygodnie. Martwi mnie to bo za 3 tygodnie mam maraton na który się zapisałem. Nie wiem teraz czy pojadę bo po co jechać jeśli na pobicie życiówki szanse będą prawie żadne?

Jeśli pojedziesz na Harpa i Yanek też to życzę Wam obu powodzenia!

p.s. sorry za ten bardzo długi komentarz.

Camaxtli pisze...

Ja nie jadę na Harpa, z żalem to piszę, ale niestety nie będzie mnie tym razem. Powodów jest kilka, które byłby znikome, gdybym naprawdę chciał jechać. Teraz czuję głód, ale i tak za późno na taką decyzję. W tym czasie są zawody biegowe w moim rodzinnym mieście i trail na Wertepach, więc może będę usprawiedliwiony.
Z setek w tym roku koncentruję się na Setce z Hakiem, WSSie i Jesiennych Trudach, na te zawody będę miał presję, będę o nie walczył.
Trzeba w końcu złamać dystans;)

Był pomysł, żeby startować w połówce w czerwcu, to byłby start jak piszesz bez szans na pobicie życiówki, ale i tak miałem jechać. Liczy się walka i pokora, ja za często zapominam o drugim, przez co teraz po sprawdzianie czy jestem w stanie utrzymać tempo 4min/km na dyszce, mam problem i z pachwiną i z kolanem, przeciążenia.

Kuruj stopę, ja po ostatnim Harpie też miałem problem ze stopą i też lekarz mówił o odpoczynku. Ciekawe, że tylko to potrafią doradzić. Od tamtej pory przeglądam fora biegowe, a nie słucham lekarza, bo świadomość potrzeby przerwy możemy sami sobie podpisać.

Pozdrawiam!