niedziela, 1 listopada 2009

Smak ulicznego ultra


(25 Kalisia Supermaraton)

Maratony, półmaratony, dziesiątki. Wszystko to staje się coraz popularniejsze; startującym od przynajmniej kilku lat powszednieje z czasem. Większość z długo oczekiwanych krajowych startów przestaje być ekscytującym przeżyciem. Zaczyna niebezpiecznie zbliżać się do rutyny, być zimną kalkulacją, pozbawioną oczekiwanych emocji walką o życiówkę. Amatorzy tacy jak ja usiłują uniknąć tej przykrej strony na różne sposoby. Startują na luzie (imprezy tzw. towarzyskie), w ciekawych miejscach (wyjazdy zagraniczne), w zawodach o nietypowej formule (np. podziemna sztafeta w Bochni, bieg katorżnika w Lublińcu). Jeszcze inni starają się spojrzeć poza znany horyzont, sięgnąć tam gdzie nieznane. Wydłużyć dystans i pobiec dalej i dłużej niż kiedykolwiek przedtem. Swój sportowy rozwój kierują w stronę biegów ultradystansowych, czyli wszystkich dłuższych niż klasyczny maraton (42 km).

Także i mi przestały wystarczać klasyczne, uliczne biegi długodystansowe. Już dużo wcześniej zainteresowałem się marszobiegami na orientację. Kilka miesięcy temu z powodzeniem wystartowałem w Biegu Rzeźnika [relacja]. Był to bieg na dystansie ultra (78 km) rozgrywany po trasie górskiego szlaku. Teraz przyszła kolej na inny niezbadany przeze mnie rejon: bieg ultra rozgrywany w całości po ulicy. Niewiele jest takich biegów w Polsce toteż wielkiego dylematu z wyborem nie miałem. Zgłosiłem się do udziału w jubileuszowym dwudziestym piątym supermaratonie w Kaliszu.

Kaliski supermaraton ma długą tradycję. Rozgrywany jest od lat na terenie pobliskich gmin Stawiszyn i Blizanów. Głównym organizatorem jest Kaliskie Towarzystwo Sportowe Supermaraton Kalisz, współorganizatorami miejscowe władze. Zasadniczy dystans biegu wynosi 100 kilometrów, limit 13 godzin. Start ma miejsce o 6 rano na rynku w Stawiszynie. Po 10 kilometrach uczestnicy trafiają do Blizanowa w okolicach którego należy pobiec 6 pętli po 15 km. Biegacze o słabszej kondycji mogą zakończyć rywalizację na 55, 70 i 85 kilometrze. Wcześniejsze zejście z trasy równa się nieukończeniu zawodów. Bieg posiada licencję International Association of Ultra Runners i jest notowany w międzynarodowym kalendarzu imprez tej organizacji. Z tegorocznych zmian należy wymienić wprowadzenie dodatkowych klasyfikacji. Jubileuszowej edycji supermaratonu towarzyszyły Mistrzostwa Polski Kobiet i Mężczyzn w Biegu na 100 km, oraz Mistrzostwa Polski Weteranów na 100 km. Do startu zgłosiło się wyjątkowo liczne grono 170 biegaczy.

Do Kalisza dojechałem późnym wieczorem w przeddzień zawodów. Po szybkiej rejestracji, odebraniu pakietu startowego pojechaliśmy podstawionym autobusem do podkaliskiego Blizanowa. Tam, w zespole szkół zorganizowano bazę zawodów. Na miejscu czekała już część uczestników, którzy następnego dnia, jeszcze przed świtem wyruszą w bardzo długą drogę. Część po raz kolejny, podobno połowa po raz pierwszy. Dało się zauważyć zarówno dobry humor jak i przedstartowe napięcie. Nie dziwiła stosunkowo wysoka średnia wieku uczestników supermaratonu.

Obudziłem się przed piątą rano, już lekko obolały. Odwykłem od snu na karimacie. Za oknem ciemna noc. Śniło mi się, że zawody były łatwe, dobiegłem w dobrej formie zdziwiony, że to już koniec. Proroczy sen czy żart króla snów mający zwiastować coś zupełnie przeciwnego? Nie było sensu zastanawiać się dłużej, czas pokaże. Niepokoiła pogoda, prognozy zapowiadały lekki deszcz. Z obawą wyjrzałem za zewnątrz. Bardzo wilgotno, sporo kałuż, ale na szczęście nie padało. Byłoby świetnie gdyby taka pogoda wytrzymała do wieczora. Po posiłku, przygotowaniu stroju na start i na zapas, wysmarowaniu wrażliwych miejsc sudocremem byłem gotowy do drogi. Zrobiłem jeszcze zdjęcie stóp na pamiątkę. Któż wie, jak będą wyglądać na mecie. Po piątej rano autobus wywiózł nas do oddalonego o 10 kilometrów Stawiszyna. Na tamtejszym rynku rozgrzewka, ostatnie przygotowania, przedstartowe zdjęcia. Dominowali Polacy, ale był też biegacz z Ukrainy, był Hiszpan. Kibiców prawie żadnych, co nie dziwi zważywszy na bardzo wczesną godzinę. Tuż przed szóstą wysłuchaliśmy ostatnich uwag organizatora. Strzał z rewolweru dał sygnał do startu. Ruszyliśmy. Przed nami 100 kilometrów po asfalcie.

Taktykę na pokonanie tego dystansu przyjąłem bardzo ostrożną. Niewiele ostatnio trenowałem, co z jednej strony martwiło gdyż mogło oznaczać niedotrenowanie. Z drugiej strony przynajmniej miałem pewność, że wypocząłem należycie. Już od początku przyjąłem taktykę Gallowaya, polegającą na regularnym przerywaniu biegu marszem. Taki sposób pokonania trasy jest bardzo ekonomiczny i polecany zwłaszcza słabiej wytrenowanym zawodnikom. Rozpocząłem bardzo wolnym truchtem i już od pierwszego kilometra, co jakiś czas na krótko przechodziłem w marsz. Chciałem bardzo powoli i łagodnie wprowadzić organizm w stan wzmożonego wysiłku. Trzeba dodać, że okoliczności także nie zachęcały do szybkiego tempa. Biegliśmy wąską, mało uczęszczaną asfaltową drogą. Wokół jeszcze ciemna noc, dodatkowo mgła. Przy szybkim biegu mógłbym z łatwością wpaść w jedną z wielu kałuż a przemoczenie butów już na początku wyścigu to ostatnie, na co miałem ochotę. Truchtałem, zatem spokojnie ślimaczym tempem i szybko znalazłem się w ogonie stawki.

Po dobiegnięciu do Blizanowa wkroczyliśmy na zasadniczą część trasy: piętnastokilometrową pętlę pomiędzy miejscowościami Blizanów – Jarantów – Brudzew. Do pokonania sześć razy. W każdej z wymienionych miejscowości oddalonych mniej więcej o pięć kilometrów znajdował się punkt z napojami i żywnością. Zaopatrzenie było dobre. Dzieci z miejscowych szkół podawały ciepłą herbatę (świetnie się sprawdzała w ten chłodny, październikowy dzień), wodę, izotonik, słodycze, kanapki. Ponadto kibicowały i umilały zawodnikom bieg puszczając muzykę disco polo. Na skrzyżowaniach dróg stali strażacy. Klimat był specyficzny, nawet we mgle nie sposób było się zgubić.

Jak wyglądała trasa? Muszę przyznać, że nie była zbyt atrakcyjna turystycznie ale dobrze pasowała do długodystansowego biegu. Tylko kilkukilometrowy fragment przy Blizanowie pokonywaliśmy przy większym ruchu, w okolicach Godziątkowa skręcaliśmy w lewo, w mniej uczęszczaną i trochę ubłoconą asfaltową drogę. Następnie bieg wśród pól, dookoła mgła, w oddali widać i słychać Jarantów. „... ♫ ... Chciałbym ci powiedzieć, że ja lubię często kłamać, chciałbym ci powiedzieć, że ja serca lubię łamać ... ♪... ” param, param (Boys - Chciałbym). Za wsią biegliśmy znowu kilka kilometrów do niewielkiej miejscowości Lipe. Zapamiętałem ją z łagodnego podbiegu kończącego się w centrum wsi, tuż przed drewnianym kościółkiem z połowy XVIII wieku. Gdzieniegdzie w podwórkach stały dzieci wytrwale machające biegnącym. Ogólnie kibiców wielu nie było. Dalej po lewej stronie mijaliśmy jakiś zbiornik wodny, potem przez niewielki las, obok współczesnego cmentarza i wbiegaliśmy do Brudzewa. Tu także dzieci jak tylko mogły pomagały biegającym. Były gorące powitania, była herbata, były kanapki. Była oczywiście i muzyka. „... ♫ .. Rzeki przepłynąłem, góry pokonałem, wielkim lasem szedłem, nocy nie przespałem, żeby ciebie spotkać... ♪... ” tralalalala (Fanatic - Rzeki przepłynąłem). Wąsaty strażak pilnował pętelki gdzie trzeba wykonać nawrót i skierować do Blizanowa. Ten fragment także prowadził mało uczęszczaną drogą przez wśród uprawnych pól, łąk, zabudowań (Janków). Był tam jeden większy podbieg na którym zwykle przechodziłem w marsz. W Blizanowie meldowaliśmy się sędziom i rozpoczynaliśmy kolejną pętlę.

Po pierwszych kilku kilometrach, jeszcze przed Blizanowem, mięła nas czołówka. Prowadził młody zawodnik z Ukrainy biegnący bardzo mocnym tempem (ponoć zaczął tempem 3:50 na km). Z dużą stratą podążali za nim Polacy. Gdy w końcu po dziesięciu kilometrach dotarłem do Blizanowa miałem, czas 1:04. Pierwszą dziesiątkę pobiegłem więc bardzo wolno. Stwierdziłem wówczas, że rozgrzewkę czas zakończyć. Miałem jeszcze dużo energii po nienaturalnie wolnym początku, nogi rwały się do walki. Wstał świt, biegło się wygodniej bez strachu o nieoczekiwaną kąpiel w kałuży. Na pierwszej pętli spokojnie przyśpieszyłem do tempa normalnego truchtu. Powoli i systematycznie wyprzedzałem kolejnych uczestników. O Gallowayu oczywiście nie zapominałem. Co pięć kilometrów, przy punktach odżywiania robiłem krótkie przerwy na marsz i posiłek. Tym sposobem pierwszą pętlę, pokonałem w 1:19 zaś drugą w 1:15. Po czterdziestu kilometrach byłem co najwyżej lekko znużony. Dyskomfortu w butach nie czułem, stopy miały się dobrze, nastrój psychiczny także.

Trudniej zrobiło się po półmetku. Okrążenie trzecie i czwarte także przebiegłem ale już w większym trudem (trzecia pętla 1:15, czwarta 1:22). Tak jak poprzednio robiłem przerwy przy punktach odżywiania, oraz na większych podbiegach. Na czterdziestym drugim kilometrze zdublował mnie Evgenij Glyva. Ukrainiec ciągle prowadził, ale widziałem wyraźnie, że tempo miał wolniejsze. Był widoczny przez następne kilka kilometrów, oddalał się zatem dosyć powoli.

Ostatnie dwie pętle to już była walka i zaciskanie zębów. Miałem za sobą ponad sześć godzin biegu. Stopy, choć obute w dobrze amortyzowane buty o małym przebiegu (150 km) zaczęły protestować. Twardy asfalt dawał się we znaki, czułem też odciski powstałe na dużych palcach. Widoki oglądane na trasie były przyjemne przez pierwsze dwie pętle. Widząc je po raz piąty i szósty czułem obojętność. Bieg dawno utracił charakter przyjemnej przebieżki, jedyne co mnie interesowało to utrzymanie się w biegu. Tempo nie było istotne. Truchtałem wolno (piąta pętla 1:26, szósta około 1:30) robiąc przerwy coraz częściej, zwłaszcza na ostatniej pętli. W krótkich chwilach marszu szybko dawało o sobie znać przenikliwe zimno co mobilizowało do ponownego biegu. Wcześniej zostałem zdublowany kilku kolejnych zawodników z czołówki, na ostatnich kilku kilometrach i ja wyprzedzałem kolejne osoby. Tuż przed metą sprawnie minąłem jeszcze pięć truchtających osób, myśląc że poprawię swoją pozycję. Okazało się że byli dopiero na piątym okrążeniu czego ja nie wiedziałem. Nieświadomie pomogli mi w mobilizacji na końcówce i uzyskaniu lepszego wyniku. Wbiegłem na metę o 15:11, po 9 godzinach i 11 minutach od startu. Zająłem szesnaste miejsce na około 170 osób które wystartowały. Zaskoczeniem było drugie miejsce w kategorii wiekowej M30 (30 – 35 lat, wyższe roczniki to już kategorie weterańskie) i miejsce na pudle. Organizator witający biegaczy na mecie z uśmiechem zaproponował mi strzelenie jeszcze jednego okrążenia ekstra ale stanowczo odmówiłem. Obolały i wygłodniały ale w dobrym humorze pokusztykałem na posiłek, masaż oraz ciepły prysznic.

Z wszystkich startujących pełen dystans 100 km pokonało 110 osób. Przez lwią cześć wyścigu prowadził Evgenij Glyva ale nie wygrał. Kilka kilometrów przed metą doszedł go polski amator Paweł Szymandera z Torunia i na mecie wyprzedził o ponad minutę. Wynik zwycięzcy 7:17:24, wynik gościa z Ukrainy 7:18:40. Evgenij pewnie nie oddałby łatwo prowadzenia ale nie był świadomy, że przegrywa. Myślał, że mijający go Szymandera ma do pokonania jeszcze jedno okrążenie. Cóż, taki urok wyścigów na pętlach. Czasem nie wiadomo kto przed nami a kto za. Trzecie miejsce zajął startujący w ramach mistrzostw Polski Andrzej Baran (7:27:31). Pierwsza wśród kobiet Iwona Żukowska zeszła poniżej dziesięciu godzin (9:36:46).

Zwykle po zawodach publicznie besztam siebie za błędy takie czy owakie. Tym razem jakoś nie znajduję powodów. Jestem zadowolony z debiutu i mam wrażenie, że nie popełniłem większych błędów. Świadomy swojej niezbyt mocnej formy wybrałem ostrożną taktykę. Rozpocząłem bardzo spokojnie, regularnie przerywałem bieg krótkimi odcinkami marszu. Pilnowałem by regularnie jeść i uzupełniać płyny. Ubrałem się stosownie do pogody, nie było za gorąco, w końcówce nawet lekko chłodno. Buty przyprawiły mnie o odciski dopiero na końcówce. Myślę, że z taką formą jaką miałem uzyskałem niezły wynik. Być może była szansa na złamanie dziewięciu godzin ale teraz nie ma co gdybać. Także same zawody były w porządku. Co prawda w mojej opinii liniowe ultra po asfalcie jest wyraźnie nudniejsze niż orienterskie setki w których startowałem i odbiega od wymarzonego ideału (bieg bez powtarzania okrążeń, po urozmaiconej, ciekawej turystycznie trasie) ale nie ma co narzekać. Taki bieg – ideał kosztowałby z pewnością dużo więcej a impreza w okolicach Kalisza to najbardziej znany klasyczny bieg na 100 km w Polsce. Świetnie, że nasz sztandarowy supermaraton zyskał niedawno bardziej światową rangę a wyniki na nim uzyskane są notowane w międzynarodowym rankingu biegów ultradystansowych [DUV - Ultramarathon Statistik]. Kto wie, czy za rok nie wystartuję ponownie. Kończąc dziękuję organizatorom za świetną zabawę, sprawną organizację i życzliwą atmosferę. Szczególne podziękowania należą się uczniom miejscowych szkół oraz strażakom którzy w ten chłodny dzień wytrwale sterczeli od świtu do zmierzchu kibicując i pomagając biegaczom.

p.s. Autorami dwóch pierwszych zdjęć od góry są Mateusz Tęcza i Marek Wiewiórski. Dziękuję! Pozostałe są moje.

4 komentarze:

Tofalaria pisze...

Cześć Paweł! Z przyjemnością jeszcze raz Ci gratuluję tak znakomitego wyniku. Relację jak zawsze przeczytałam z dużą przyjemnością, zwłaszcza rozbawiły mnie te fragmenty piosenek (ale masz pamięć!). No i pomysł ze zdjęciem stóp - po prostu przedni.
Byli rolkarze? Marcin mówił, że rok temu byli, ciekawe ile kilometrów wykręcają w limicie.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Ula!

Muzyka była zabawna,z piosenek pamiętałem tylko kilka słów z refrenu, w domu sprawdziłem dokładnie w największej bibliotece świata i zidentyfikowałem przeboje:)

W tym roku rolkarz był tylko jeden.

p.s. gdzieś startujesz niedługo?

Pozdrawiam!

Anonimowy pisze...

niedługo ;) nawet bardzo, na Gezno jedziemy, a potem może rolki na BN w Wawie (ale to zależy jak po Gezno będzie), a po to już tylko Nocna chyba...

Ula (ps wybacz, ale nie mogę dojść do ładu z logowaniem się i komentowaniem)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Ula,

Powodzenia na GEZNO. Ja myślałem by pobiec Bieg Niepodległości w Warszawie ale jeszcze trochę mnie boli lewa stopa po Kaliszu i chcę jej dać odpocząć. Wziąłem z pracy urlop w wyjechałem sobie do Wisznic trochę poleniuchować. Wracam w środę. U mnie najbliższe zawody to prawdopodobnie też Nocna Masakra. Chyba, że towarzysko maraton w Radomiu. Jeszcze zobaczę.

p.s. Ściągnę od Ciebie trochę z organizacji bloga:)