niedziela, 14 lutego 2010

Słodki bieg w środku zimy


Zanim przejdę do samego biegu najpierw luźna dywagacja. Tak sobie ostatnio myślałem, że chyba większość znajomych biegaczy łącznie ze mną zaczęła tę zabawę od zupełnie niewłaściwej strony. Od końca. Wśród biegów na orientację (BnO) czy też biegów ulicznych wybraliśmy te z najdłuższym dystansem. Rzuciliśmy się od razu na największe wyzwanie. Przykładowo mój debiut w imprezie na orientację był na dystansie bagatela 100 kilometrów. Oczywiście nie ukończyłem, co tylko spotęgowało moją zaciętość. Pierwsze zawody uliczne, w których wziąłem udział to półmaraton (21 km). W tym przypadku jakoś dotruchtałem do mety, lecz w swojej kategorii wiekowej osiągnąłem najgorszy czas. Niby świetnie, że jesteśmy ambitni, ale od strony treningowej, od strony progresu w wynikach nie jest to szczęśliwe podejście. Sam żałuję bardzo, że w czasach szkolnych czy też na studiach nie startowałem w biegach na krótkim i średnim dystansie. Na zwykłych biegach wyrobiłbym sobie szybkość, której mi tak brakuje; biegając na orientację obyłbym się z bardziej rozbudowaną nawigacją. Dysponując odpowiednim zapasem szybkości i sporym doświadczeniem wyniesionym z BnO mógłbym dziś dużo łatwiej poprawić wynik w maratonie czy biegach ultra. Teraz, będąc po trzydziestce mam kłopoty. Zwłaszcza z szybkością, którą trenuję raptem od 3 lat. Życiówka na kilometr, którą nabiegałem w zeszłe wakacje (podczas egzaminów wstępnych do Studium Oficerskiego we Wrocławiu) to 3:11. Wytrenowani nastolatkowie uznaliby ten wynik za zupełnie przeciętny, oni schodzą grubo poniżej trzech minut. Będąc szybcy mogą startować w coraz dłuższych biegach utrzymując wysoką prędkość i podnosząc wytrzymałość. To jest właściwa droga, którą podążają dzisiejsi mistrzowie. Ja ten wczesny okres niestety straciłem, ale nie sensu płakać nad rozlanym mlekiem. Trzeba próbować uratować co się da, pracować nad szybkością, ćwiczyć nawigację. Z wiekiem jest trudniej, ale wierzę, że sporo jeszcze można poprawić. Świetnie służą temu zawody rozgrywane na niedługim dystansie. Zamierzam w nich startować w miarę możliwości traktując nie tyle jako wzywanie, ile raczej przygotowanie do dłuższych biegów. One stanowią cel główny.

(V Bieg Wedla - Sobota, 13 luty 2010, Warszawa)

Jednym z uroków mieszkania w dużym mieście są w miarę częste okazje do startu w krótkich biegach. Niedawno pobiegłem ponownie w jednym z nich, tym razem w V Biegu Wedla. Jego Organizatorem jest Harcerski Klub Turystyczny „Trep” PTTK i Komisja Imprez na Orientację Oddziału PTTK Warszawa Praga Południe. im. Z Glogera. Kierownikiem imprezy jest Andrzej Krochmal, patronem honorowym Wojewoda Mazowiecki oraz Rada Osiedla Kamionek zaś sponsorem tytularnym firma „Cadbury Wedel”. Miejsce zawodów to Park Skaryszewski imienia Ignacego Jana Paderewskiego położony na prawym brzegu Warszawy, laureat zeszłorocznego konkursu na Najpiękniejszy Park w Polsce. Ma powierzchnię ponad 55 hektarów i powstał w pierwszej połowie ubiegłego stulecia według planu wybitnego ogrodnika i planisty Franciszka Szaniora.

Bieg Wedla rozgrywany jest w różnych formułach i na różnych dystansach. Najbardziej liczyłem na trening nawigacji stąd w pierwszej kolejności wybrałem się na Bieg na Orientację Park Tour. Wybrałem rzecz jasna dystans najdłuższy (trasa D) przeznaczony dla licealistów, studentów i zawodników starszych. Na nieco ponad 4 kilometrach (4040 m) budowniczy trasy rozmieścił 14 punktów kontrolnych (PK), które należało podbić w ustalonej kolejności. Najkrótszy bieg na orientację, w jakim wcześniej brałem udział to 50 kilometrów; dzisiejszy miał być wielokrotnie krótszy, dlatego przed startem dokładnie wypytałem sędziów o zasady. Okazało się, że zawodnicy nie są wypuszczani razem, lecz każdy osobno, w minutowych odstępach. Mapa jest w skali 1: 5.000. To wszystko sprawiało, że taktyka musiała być zupełnie inna. Cztery kilometry to sprint, więc nie mogło być mowy o staniu w miejscu i dumaniu nad mapą. Nie ma też czasu na przeliczanie czasu na odległość. Sprawna nawigacja tylko na podstawie porównania krajobrazu z mapą, zero pomyłek i stosunkowo szybki bieg pomiędzy punktami – to klucz do sukcesu.

Na starcie stanąłem jako jeden z dwudziestu czy trzydziestu osób, przeważnie młodszych ode mnie. Wystartowałem na końcu. Już od początku okazało się, że będzie to bieg bardziej siłowy niż szybkościowy. Śniegu było sporo, na odśnieżonych alejkach można było przycisnąć, ale poza nimi śnieg sięgał do połowy łydki. Często trudno było rozwinąć większą prędkość, już sam bieg w takim śniegu kosztował sporo wysiłku. Biegłem w miarę szybkim tempem, pulsometr prawie od początku pokazywał III zakres. Na szczęście problemów nawigacyjnych nie miałem. Sprawnie podbijałem kolejne punkty, już przy drugim wyprzedziłem zawodnika, który wyszedł minutę przede mną. Potem doszedłem jeszcze parę osób. Przy końcu był moment, że się zawahałem (pk11) i straciłem kilka sekund, może i przebiegi nie zawsze wybierałem najlepsze. Kluczowym było poruszanie po odśnieżonych lub wydeptanych ścieżkach. Ślady na śniegu wcale bardzo nie pomagały: było ich dużo, prowadziły w różnych kierunkach a poza tym zwyczajnie nie było czasu na zabawę w tropiciela. Ostatecznie debiut na krótkim BnO poszedł mi nieźle. Jeśli dobrze pamiętam to, co usłyszałem na mecie przybiegłem z czasem 25 minut i zająłem 3 miejsce. Najlepszy zawodnik podobno też uzyskał 25 minut. Różnica była w sekundach. Oficjalnych wyników jeszcze nie ma i być może w ogóle nie będzie (z zeszłego roku nie ma).

Po biegu trochę się wahałem czy nie wracać do domu, ale w końcu postanowiłem zostać i wystartować dodatkowo w biegu liniowym na 9 kilometrów. Tak dla dorżnięcia i poćwiczenia szybkiego tempa. Start zaplanowano na trzynastą, więc miałem jeszcze dwie godziny by odpocząć. Tak też zrobiłem. Przed ustaloną godziną startu na szerokiej, ale zaśnieżonej parkowej alejce zaczęli gromadzić się startujący. W porównaniu do poprzedniego biegu było dużo więcej osób w średnim i starszym wieku. Wystartowaliśmy, przed nami pięć pętli o długości 1,79 kilometra. Podbiegów żadnych nie było, trasa płaska jak stół. Tym razem nie popełniłem błędu z Falenicy i stanąłem z przodu. Pozwoliło mi to utrzymać solidne tempo już od początku biegu. Trzymałem się w pierwszej dziesiątce, niestety na czwartym i piątym okrążeniu zacząłem słabnąć. Bieg utrudniał śnieg, ponadto od drugiego okrążenia zaczęły się duble. Trzeba było uprawiać slalom pomiędzy wolniejszymi zawodnikami jednocześnie kombinując jak dojść tych szybszych. Wyprzedziłem kilka osób, między innymi prowadzącą wśród pań. Sam niestety też zostałem łyknięty - najpierw przez chłopaka w niebieskim szaliku na głowie a na ostatnim okrążeniu dodatkowo przez dwóch młodych zawodników (jeden to Krzysztof Lisak, który był trzeci w rozgrywanym kilka godzin wcześniej biegu na 5 km). Trochę mam do siebie pretensje, że nie wykrzesałem więcej energii na końcówce - myślę, że były jeszcze rezerwy. Dobiegłem na 11 pozycji spośród 163 osób, które wystartowały. Mój czas to 37:15. Zwycięzca (Grzegorz Cisło) uzyskał wynik 33:44. Po zakończeniu biegu dostaliśmy pamiątkowe medale, słodycze od głównego sponsora, pamiątkowy dyplom, kupon rabatowy do sklepu sportowego oraz gorącą herbatę. Była także szansa wylosowania dodatkowych słodyczy i książek.

Fajnie, że wystartowałem w Biegu Wedla. Zrobiłem mocny trening tempowy i trening nawigacji, trochę powalczyłem, upolowałem paczkę ze słodyczami i bardzo przyjemnie spędziłem sobotni dzień. Zawody w Parku Skaryszewskim stanowią w moim przypadku część przygotowań do Skorpiona (trasa 100 km), który już za kilka dni. Dwa razy do niego podchodziłem i zawsze schodziłem pokonany. Najpierw padłem na półmetku, za drugim razem po 80 kilometrach. Może teraz się uda. Byłoby świetnie zaliczyć w końcu ten morderczy rajd. Patrzę za okno na grubość pokrywy śnieżnej i wiem, że łatwo nie będzie.

p.s. Zdjęcie pierwsze pochodzi z bogatej galerii świetnych zdjęć Doroty Świderskiej. Mapa z BnO do obejrzenia w powiększeniu tutaj.

6 komentarzy:

Tofalaria pisze...

To nieprawda, że wszyscy zaczynali od najdłuższych zawodów. Ja spokojnie pobiegłam najpierw osiedlową piątkę, po pół roku pierwszą dyszkę, kolejne pół roku później półmaraton. Do maratonu jak wiesz jeszcze nie doszłam ;)
W każdym razie robisz bardzo mądrze zdobywając doświadczenie na różnych krótkich imprezach, traktując je treningowo. Doświadczenia nigdy zbyt wiele i każdy start czegoś uczy. Patrzysz na swoje czasy, widzisz jakiś progres, to też cieszy. A jak progresu nie ma, to zaczynasz kombinować - dlaczego? Łatwiej tę formę zdiagnozować mając do porównania wyniki z podobnych zawodów. Pod tym względem świetne są cykliczne imprezy - np. dyszki w Kabatach albo w Falenicy.
Na takie krótkie BnO chętnie bym się kiedyś wybrała, w rajdach to podstawa, a czasem kulawo idzie ta nawigacja, oj kulawo!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

No tak Ula, ale ja nie napisałem, że wszyscy tylko że "chyba większość" :) Ty zaczęłaś od właściwej strony choć też tak jak ja trochę późno.

Masz rację, że formę łatwiej zdiagnozować startując na krótszych dystansach. Można sparafrazować powiedzenie mówiąc: "Powiedz mi co potrafisz na dychę a powiem ci na co możesz liczyć w półmaratonie i w maratonie". Oczywiście to nie jest do końca tak bo ktoś może być nierównomiernie wytrenowany, np. szybki ale o słabej wytrzymałości ale generalnie takie dziesiątki mogą być świetnym papierkiem lakmusowym sprawdzającym formę. Ja np. gdy już w końcu złamię tą trójkę w maratonie to w następnych nie zamierzam startować dopóki nie poprawię znacznie wyniku na dychę. Dopiero wtedy będę miał pewność, że jest realna szansa poprawy życiówki.

Tofalaria pisze...

Na tych założeniach oparte są przecież kalkulatory biegowe. Oczywiście zakładają one dobre przygotowanie. Ciekawe jest natomiast to, że dyszka - dystans, który początkowo przeraża (przynajmniej dla mnie był kiedyś czymś bardzo, bardzo długim), po jakimś czasie staje się sprintem. Przyjeżdża się na taki start, w niecałą godzinę ma się wszystko z głowy ;)

Kiedyś Leszek H.-I. tak fajnie powiedział, że interesują go tylko imprezy, na których czas napierania jest dłuższy niż czas dojazdu na nie. Coś w tym jest.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

No, muszę przyznać,że ,mnie dycha początkowo nie przerażała ale półmaraton już tak. Rzeczywiście, coś co dawniej wydawało się długim powolnym biegiem z czasem staje się sprintem. Ja tak teraz myślę o biegu na 10 i 21 km, A przecież Maciek W. w ostatnim wywiadzie mówił o maratonie jako o sprincie:)

Czas dojazdu a długość trwania zawodów? Leszek ma rację, ja bym na bieg 10 km do Gdańska na pewno nie pojechał:) Ale pamiętam, że zrobiłem kiedyś wyjątek: na Bieg Katorżnika (7 km) tłukłem się przez pół Polski.

Unknown pisze...

Niewłaściwa kolejność to też mój problem. Pierwszy bieg asfaltowy to półmaraton. Jak teraz na to patrzę to nie była to dobra decyzja. Myślę, że mój organizm nie był jeszcze przyzwyczajony do takich obciążeń na stawy.
Wydaje mi się, że ze zjawiskiem skracania dystansów mamy doczynienia w każdej dyscyplinie. Jak raz się machnie 200 km na rajdzie to potem już ten dystans nie przeraża. Podejrzewam, że Ula po ostatniej 360 też już inaczej patrzy na drugą nockę w trasie :-).
No i kwestia treningów - jeśli na treningu robi się np. 15 km to start na 10 km nie może przerażać. Oczywiście w kategoriach dystansu, bo tempo i zmęczenie to zupełnie inna sprawa.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

No właśnie Olek, bo przecież półmaraton brzmi dumniej niż dziesiątka, nie? :)

Pewnie nie warto rezygnować z długich dystansów ale może warto zadbać o bardziej zrównoważony rozwój. Nie iść tylko w dystans gdy się ma dwadzieścia parę lat.