Pieszy maraton na orientację organizowany przez Huberta Pukę w okolicach Stalowej Woli miał mieć w tym roku swoją trzecią edycję. Poprzednie dwie były jeszcze dosyć kameralne i charakteryzowały się raczej łatwą nawigacją. Rekord imprezy osiągnięty podczas pierwszej edycji przez Bogdana Rycerskiego i Mariusza Plesińskiego wynoszący 13 godzin i jedną minutę potwierdzał szybki charakter imprezy. Nie inaczej miało być i teraz. Według słów organizatora punkty kontrolne (PK) w liczbie siedemnastu stać miały w miejscach ewidentnych. Dużym ułatwieniem była w miarę aktualna, kolorowa mapa obrazująca sytuację z 1997 roku. Uczestnicy dostali ją na kilka godzin przed startem, co pozwoliło na spokojne i precyzyjne zaplanowanie przebiegów. Start ustalono na 19 marca, w piątek o północy. Limit czasu standardowy: 24 godziny.
Duże znaczenie dla wyników ma jak zwykle charakter terenu i warunki pogodowe. W tym roku na bazę zawodów wybrano miasteczko Ulanów leżące na prawym brzegu Sanu, w miejscu, gdzie uchodzi do niego Tanew. Dawniej Ulanów słynął z zaczynających się tam a kończących w Gdańsku spływów flisackich. Transportowanymi dobrami były najczęściej drewno oraz zboże pochodzące z południowo – wschodnich krańców Rzeczypospolitej. Silnie rozwinięte flisactwo oraz powiązane z nim szkutnictwo zapewniło miasteczku bujny rozkwit trwający przez trzy stulecia, od XVII do XIX wieku. W początkach XX wieku flisactwo podupadło a wraz z nim całe miasteczko. Przyczyną tego był rozwój transportu kolejowego, który zastąpił tradycyjną żeglugę rzeczną. Dziś spływy flisackie urządzane są już tylko dla turystów.
Spośród istniejących do dziś zabytków w miasteczku zobaczyć można między innymi dwa XVII – wieczne, modrzewiowe kościółki. Na północ i wschód od Ulanowa, na równinnym terenie rosną rozległe, przeważnie sosnowe Lasy Janowskie. Stanowią zachodnią cześć Puszczy Solskiej, obfitują w rzadkie gatunki roślin i zwierząt. Na ich terenie istnieje szereg miejsc wartościowych od strony etnograficznej i historycznej. To one właśnie miały być terenem zmagań uczestników rajdu*.
Start
Przyjechaliśmy do bazy na kilka godzin przed startem. Planowałem zdrzemnąć się wcześniej ze dwie godziny, ale nie wyszło. Dostaliśmy mapy, musimy sami przerysować punkty kontrolne. To duże ułatwienie, można zaplanować całą trasę. Ślęczę nad mapą dosyć długo precyzyjnie planując warianty. Wole zrobić to teraz, gdy umysł mam wypoczęty niż po wielu godzinach intensywnego wysiłku. Wtedy o błąd będzie łatwiej. W porządku, warianty już mam. Plan jest. Teraz tylko wcielić go w życie. Przebiec zaplanowaną trasę. Chwilę przed startem wychodzę nieco przed szkołę sprawdzając optymalną drogę wyjścia z miejscowości. Nie lubię tych początkowych kilometrów w zabudowanym terenie. Nie raz się wtedy gubię. Na szczęście w tym przypadku baza jest na samym skraju miasteczka. Kilkaset metrów i jesteśmy w lesie.
Wybiła północ. Wystartowaliśmy. Cel: PK 1. Wszyscy pobiegli do głównej ulicy najkrótszą drogą przez las. Tylko ja w drugą stronę: okrężną, ale wygodniejszą ścieżką. Truchtając spokojnie ulicą wybiegam z Ulanowa. Widać nieliczne latarki świecące za mną i przede mną. W końcu skręcam z ulicy w leśną drogę. Ma przeciąć potok, zaraz potem będzie przecinka. Na razie wszystko zgodnie z planem, ale trzeba zachować najwyższą czujność. Mam świeżo w pamięci niedawne popisy na Skorpionie gdzie nie potrafiłem znaleźć ani jednego PK. Obciach straszny, nawet dziś przed startem żartowano ze mnie przypominając niechlubną skorpionową przygodę. Ja im pokażę.
PK 1 oddalony 4 kilometry od bazy wszedł bezproblemowo. Podbijam i grzeję dalej. Niedaleko ktoś usiłuje przejść po śliskich konarach przez wezbrany potok. O nie, to nie dla mnie. Nie chcę kąpieli tuż po starcie. Wybiegam do drogi i nią kieruję z powrotem do ulicy. Na PK 2 można wejść krótszym, ale trudniejszym wariantem, leśnymi przecinkami. Być może bym go wybrał gdyby nie warunki w lesie. Tam ciągle leży śnieg, Są kałuże po niedawnych roztopach. Biorąc pod uwagę warunki już wiem, że będę gdzie się da wybierał warianty asfaltowe. Wolę nieco dłużej ulicą niż krócej przez śniegi, błota i rozlewiska.
Truchtam ulicą bardzo spokojnym tempem. Ważne, by się zajechać, muszę powstrzymać ścigackie zapędy. Mam przecież przed sobą jeszcze 95 kilometrów. Wokół cisza, mrok, las. Nagle „tup, tup, tup” - słyszę zbliżające się po asfalcie kroki. Tempo ma szybkie, kroki wyraźnie się przybliżają. Czyżby znowu jakiś nowicjusz rozłożył siły tylko na pierwsze 30 kilometrów? Nie tym razem. To Maciek Więcek. Ale ma tempo. Szybko mnie dogania, zaprasza byśmy grzali razem, gonili czołówkę, która najpewniej jest przed nami. Nie dam się skusić. Wiem, że długo jego tempem pociągnąć nie dam rady. Dla mnie to samobójstwo. Maciek oddala się szybko a ja zostaję sam kontynuując wolniejszy, wręcz leniwy trucht.
W Dąbrowicy znowu skręcam w polną drogę prowadzącą pod górkę na skraj lasu. Przez chwilę szukam za wcześnie, w młodniku, którego nie ma na mapie. Szybko jednak orientuję w błędzie i kieruję dalej. Niewiele później dwójkę mam podbitą. Zbiegam w dół do wsi planując najkrótszą drogą pobiec na wschód, do mostu na Tanwi.
Tuż za wsią, popełniam pierwszy nawigacyjny błąd, na szczęście niegroźny. Przegapiłem najkrótszą drogę na wschód i pobiegłem kilkaset metrów za bardzo na południe. Nic to, wracał nie będę. Obiegnę las od południa, może nawet będzie łatwiej, bardziej sucho niż nad rzeką. Ostatecznie nie wiem jak było nad rzeką, ale wariant okrężny suchy z pewnością nie był. Biegnę w milczeniu obok chłopaka, który podobnie jak ja przegapił skręt. Co chwila skaczemy przez kałuże, mniejsze i większe rozlewiska. Skąpałem się już wcześniej, więc bardzo nie marudzę na mokre buty. Tuż przed wsią kolega z przodu skręcił gdzieś w inną stronę, ja zaś w przeciwną. Przez Stary Sieraków i most na Tanwi dotruchtałem do lasu. Znalezienie krzyża na skrzyżowaniu głównych dróg leśnych nie nastręczyło trudności. Czternaście kilometrów za mną.
Kolejny cel: PK4. Ten przebieg napsuł mi krwi najbardziej. Najpierw źle skręciłem na jednym z leśnych skrzyżowań, przypuszczalnie za wcześnie. Pobiegłem wąską, zarośniętą i bardzo podmokłą leśną drogą, chyba przy czymś, co na mapie oznaczone jest jako „Biały Ług”. Krzaczory jakieś, doły z wodą, które nie wiadomo jak obejść. Po spowitym mrokiem lesie, co chwila rozchodzi się trzask łamanych gałęzi i chlupot wody. Sporadycznie do dźwiękowego tła dorzucam przekleństwa, choć wiem, że mogłoby być znacznie gorzej. Szczęśliwie tuż przed rajdem zakupiłem od kolegi nieprzemakalne skarpetki „Seal Skinz”. Na obecne wszędobylskie rozlewiska mam jak znalazł [link do testu skarpet].
Uff.., wydostałem się jakoś z lasu. Przez moment szukam właściwej drogi do wsi Gózd, potem truchtam nią do kolejnej za którą ma być punkt. Teraz przelot jest wygodny - piękny asfalcik, za którym zdążyłem zatęsknić. Mogę na jakiś czas zapomnieć o nawigacji. Po ciężkiej przeprawie przez krzaczory czas na posiłek. Beztrosko truchtając wsuwam kanapki, jakieś batoniki. Zagryzam kabanosem. Dobiegam do łatwo położonego punktu na skraj lasu. Sięgam po startową kartę i …. Jasny gwint! Nie ma! Musiała mi wypaść podczas truchtania i objadania kanapkami. Mogłem to przewidzieć. Zwykle przezornie chowałem kartę do zamykanej na suwak kieszeni. Tym razem chciałem mieć szybszy dostęp i trzymałem w luźno zamykanym mapniku. W chwili nieuwagi musiała się wysunąć. Co za głupota. A tak ładnie szło. Co teraz robić? Myślę kilka minut. Nie, jednak nie wracam. Będę od tej pory zapisywał kody na mapie. Może ktoś znajdzie moją kartę startową i przekaże mi na mecie. Były już takie przypadki Sam kiedyś znalazłem kartę jednego z zawodników na Dymnie 2008, potem oddałem organizatorowi, dziękowano mi za sportowe zachowanie. Na Nocnej Masakrze 2009 jeden z kolegów (Michał Jędroszkowiak) znalazł kartę, którą przekazał mnie a ja jeszcze na trasie oddałem właścicielowi. Może teraz ktoś uratuje mnie? Byłoby pięknie, ale nie wiadomo, jak potraktuje sprawę organizator. Z pewnością w jakiejś wsi gdzie będzie zasięg muszę do niego zadzwonić i poinformować o sytuacji. Na razie trochę zdołowany, ale ruszam dalej.
Z PK 4 biegnę cały czas przez las do piątki. Bez problemów spisuję kody z punktu stojącego przy krzyżu. Dalej do ulicy, zwrot na zachód i już wypatruję czegoś, co na mapie opisane jest jako „Gościniec Krzeszowski”. Długa i prosta droga - jakby ktoś od linijki rysował. Powinna być w dobrym stanie, ale rzeczywistość wygląda o wiele gorzej. Gościniec jest mocno zapuszczony, więc zawiedziony truchtam dalej. Skręcam w pierwszą jako tako wyglądającą leśną drogę, biegnę kilka kilometrów przez las, trochę po śniegu, trochę po błocie, trochę po kałużach. To już standard. W końcu jestem w dużej wsi Momoty Górne słynącej z drewnianego kościoła zbudowanego samodzielnie wielkim nakładem pracy przez miejscowego proboszcza. Kościoła nie obejrzę gdyż jest środek nocy, ale tuż obok powinien stać lampion. Zanim do niego dobiegnę widzę zbliżającą się z naprzeciwka czołówkę. Maciek! Jest z 10 minut przede mną. Czyli nie jest tak źle. Trochę mnie to zdekoncentrowało, przebiegłem za daleko. Kolejne 5 minut w plecy. Powrót, znajduję bramkę do kościoła, spisuję kod i w drogę.
Wybiegając z punktu myślałem o wszystkim na raz i w nieuwadze przydzwoniłem czołem w daszek od kościelnej furtki. Po prostu parodia rajdowego twardziela. Szczęście, że daszek był drewniany, na głowie miałem buffa i nikt tego nie widział. Zanim jeszcze wybiegłem ze wsi zadzwoniłem do organizatora. Hubert po przemyśleniu postawił sprawę jasno. Jeśli karta się znajdzie – będzie O.K., jeśli nie – dyskwalifikacja. Uczciwie uprzedził, że cały mój wysiłek może pójść na marne. Postanowiłem mimo wszystko kontynuować i walczyć dalej. Po niefortunnym Skorpionie dosyć mam schodzenia z trasy. Przynajmniej na razie. Poza tym nawet, jeśli karta się nie znajdzie i rajdu oficjalnie nie zaliczę, to i tak będę wiedział przed samym sobą, że zrobiłem tę setkę. Że byłem na wszystkich PK i zmieściłem się w limicie. A może niepotrzebne to czarnowidztwo? Może jednak się znajdzie? Na wszelki wypadek wymyślam plan „B”: jeśli nikt karty nie znajdzie spróbuję namówić Kroliska, by mnie po rajdzie podwiozła samochodem w okolice miejsca zagubienia. Przejdę jeszcze raz te kilka kilometrów, może znajdę ów cenny kawałek papieru. Na razie truchtam do kolejnych punktów i walczę do końca.
Z szóstki cały czas biegnę niebieskim szlakiem rowerowym przez las, do PK 7. Gdy zbliżam się do punktu wstaje świt. Coraz wyraźniej widać malowniczą okolicę, gdzie ścieżki przecięte są strumykami i połączone drewnianymi mostkami. Być może starsze z rosnących w tej okolicy drzew pamiętają jedną z największych bitew partyzanckich II Wojny Światowej. Na pobliskim Porytowym Wzgórzu, w czerwcu 1944 roku bronili się partyzanci różnych formacji w liczbie trzech tysięcy. Niemcy prowadząc przeciwpartyzancką operację „Sturmwind I” skierowali przeciw nim siły dziesięciokrotnie liczniejsze. Obrońcy bronili się z powodzeniem przez kilka dni, później wycofali w głąb puszczy. Po latach w miejscu bitwy postawiono pomnik. Punkt kontrolny umieszczony został właśnie przy nim.
Jest bardzo wczesny ranek. Wybiegam z punktu i kieruję na zachód, do PK 8 położonego przy niewielkiej wsi. Przebieg jest banalny nawigacyjnie, prawie w całości asfaltowy. Nocą temperatura spadła poniżej zera stąd największą trudność stanowi oblodzona ulica, po której ślizgają się buty. Dotarłem ostrożnie do punktu, wspinam na myśliwską ambonę, wewnątrz której jest lampion. Trochę się tam guzdrzę, spisując kody na mapie, znowu podjadając coś z plecaka. Wtem ktoś gramoli się po drabinie. Michał Jędroszkowiak! Pierwsza reakcja to zaskoczenie – myślałem, że razem z Marcinem Krasuskim napierają gdzieś w czołówce i są sporo przede mną i Maćkiem. Ta niespodzianka to jeszcze nic. Chwilę później Michał wyciąga …. Tak! Moją kartę startową! Znalazł ją po drodze i zabrał ze sobą chcąc mnie dogonić i oddać. Mało tego: będąc na punktach zapisywał kody także na mojej karcie. No złoty chłopak po prostu, byłem bardzo szczęśliwy. Miałem ochotę uściskać wybawcę, ale dwóch facetów ściskających się o szóstej rano na myśliwskiej ambonie mogłoby wyglądać podejrzanie. Poprzestałem na serdecznych podziękowaniach. Wybiegając z punktu wybraliśmy różne warianty dotarcia do dziewiątki i rozdzieliliśmy. W dużo lepszym humorze spokojnym tempem pobiegłem w swoją stronę.
Dzień już w pełni, chwilami nawet jakby słonecznie. A może to tylko odnaleziona karta tak na mnie działa? Truchtam szeroką drogą przez las na południe prowadzący do wsi Momoty Dolne. Gdzieś w połowie odbijam w leśną przecinkę na zachód, potem w jakąś nieistniejącą na mapie drogę bardziej na południe. To inny wariant niż planowałem pierwotnie, ale jakoś chyba trafię. Byle bliżej punktu. Po jakimś czasie droga się kończy, znowu leśne rozlewiska. Przedzieram mozolnie przez śnieg i wodę, w końcu trochę żałuję, że nie pozostałem przy pierwotnym wariancie. Po pewnym czasie zza drzew dochodzi szczekanie psów. Punkt jest przy wsi a zatem jestem blisko. Bez pudła wbiegam na mostek, przy którym stoi lampion. Michał także tu jest, przed sekundą podbił kartę. Po dopełnieniu formalności doganiam kolegę i dalej truchtamy razem.
Przelot do PK 10 znowu jest bardzo prosty. Można odpocząć od nawigacji. Podążamy niezbyt uczęszczaną, asfaltową drogą. Po obu brzegach las. Lubię te chwile, te rajdowe poranki. To chyba najprzyjemniejszy etap, najprzyjemniejsza pora zawodów. Dzień budzi się do życia, mrok, zimno i ponurość ustępuje jasności, ciepłu i optymizmowi. Walczę już kilka godzin, jestem zmęczony, ale jeszcze niezarżnięty przez dystans. Ciągle mam siłę, morale jest wysokie. Przebiegamy przez jakieś wsie, w których jesteśmy najpewniej pierwszy i ostatni raz w życiu. Miny miejscowych mieszkańców patrzących na dziwnie ubranych i zasapanych gości z latarkami na głowie bywają niezapomniane. Jedni niby odwracają spojrzenie, inni bez skrępowania świdrują wzrokiem. Charakterystyczne czołówki kojarzą się zwykle z górnikami. Dobrze, że reakcje są najczęściej pozytywne.
W tym przypadku taką wsią był Jarocin (nie ten od festiwali). Na skrzyżowaniu dopada nas organizator, strzela pamiątkowe fotki, informuje o sytuacji na trasie. Tuż przed nami biegnie Maciek i Marcin Krasuski. Jesteśmy na trzeciej pozycji. Ścisła czołówka, nie jest źle. Wspominam o mojej znalezionej karcie i grzejemy dalej. PK 10 to pamiątkowy kamień poświęcony partyzantom usytuowany tuż przy skrzyżowaniu dróg. Odnalezienie lampionu jest formalnością.
Wariant przebiegu do następnego PK wybraliśmy z Michałem taki sam, więc kontynuujemy wspólny bieg. Najpierw do wsi Szyperki gdzie mijamy posilającego się w sklepie Marcina, potem polną i leśną drogą do torów na wschód od punktu. Jest trochę skakania przez kałuże, trochę brodzenia w śniegu, trochę przeciskania przez gałęzie i na końcu skok przez rów. Trochę boję się kąpieli, ale Michał niczym się nie przejmując skacze mocząc stopy. Skaczę, więc i ja. Buty mokre po raz kolejny. Trudno. Droga tuż za torami prowadzi wprost do myśliwskiej ambony. Będąc jeszcze daleko wydaje mi się, że kogoś widzę. Michał nie dowierza, ale przypuszczalnie jest to prowadzący Maciek. Po wyprzedzeniu Marcina tylko on został przed nami. Podbijamy karty na ambonie i rozdzielamy. Mój kompan wyrywa do przodu i biegnie do kolejnego punktu najkrótszą drogą wzdłuż torów. Sam zostaję z tyłu nie próbując nawet ścigać kolegi. Postanawiam odbić na północ do Huty Deręgowskiej by zahaczyć o sklep i uzupełnić prowiant. Po uzupełnieniu zapasów biegnę do dwunastki. Lampion ustawiony przy mostku nad niewielkim ciekiem widoczny jest z daleka. Podbijam kartę i czym prędzej ruszam dalej. W oddali widać sylwetkę Michała, gdzieś dalej pewnie jest Maciek. Trzeba walczyć, gonić chłopaków.
Droga do PK 13 to kilkukilometrowy przelot po torach kolejowych. Stopy trochę bolą, gdy się krzywo stanie na kamień, ale jakoś truchtam usiłując w miarę możliwości stąpać po podkładach. Widoki z nasypu przypuszczalnie ładne, ale nie zwracam uwagi. Coraz bardziej zmęczony patrzę jedynie pod nogi. Co jakiś czas spoglądam za siebie obawiając pościgu Marcina lub nadjeżdżającego pociągu. Na szczęście pusto. Przy moście kolejowym na Sanie znowu spotykam Michała. Już podbił kartę i grzeje dalej. Sam zbiegam z nasypu i po dłuższej chwili znajduję lampion. Szybkie podbicie karty i w drogę. Mostem przez rzekę w kierunku PK 14.
Do kolejnego punktu prowadzi dosyć długi przelot przez miasteczko Nisko. Na tym etapie zaczynam coraz bardziej wymiękać. Zbliża się osiemdziesiąty kilometr trasy, ponadto słońce coraz mocniej przygrzewa. Chciałbym biec, ale coraz częściej zarządzam przerwy na marsz. Jest ciężko. Marszobiegiem pokonuję miasto, dalej na peryferie i na skraju lasu, tuż za rowem melioracyjnym powinien stać lampion. Powtarza się sytuacja z poprzedniego PK. Michał wybiega z punktu, ja na niego wbiegam. Ciągle dzieli nas kilkaset metrów. Punkt podbijam bez większej straty czasowej. Jeszcze tylko przemycie twarzy obleśną, lecz chłodną wodą z rowu i dalej w drogę. Już nie dużo. Dwadzieścia kilometrów i koniec mordęgi.
Na drodze do kolejnego lampionu znowu tory. Truchtam po nich przez czas jakiś, potem schodzę do pobliskiej drogi. W dobrym momencie - chwilę później jedzie pociąg. Robi się jeszcze bardziej gorąco, więc stopniowo ściągam kolejne warstwy ubrania. Przez miejscowość Przędzel wbiegam na polną drogę prowadzącą do PK 15 stojącego tuż przy Ulanowie. Trochę boję się tego wariantu, bo droga jest blisko rzeki, może być podtopiona. Na szczęście nic z tych rzeczy. Przelot jest wygodny, lecz niemiłosiernie nużący. Szczere pole za mną i przede mną. Wygwizdowo niczym rosyjski step. Trzeba najpierw pobiec kilka kilometrów, potem tą samą drogą wrócić. Nuda. Wiem, że powinienem biec, lecz coraz bardziej opadam z sił. Podbiegam kilkaset metrów, potem krótka przerwa na marsz i znowu bieg. Co chwila nerwowo oglądam do tyłu. Powinienem być trzeci, ale kto wie gdzie jest Marcin. Ma opinię znakomitego nawigatora, więc boję się, że mnie gdzieś obiegnie sobie tylko znanymi skrótami i nawet nie będę wiedział kiedy. Na szczęście za mną pusto. Za to z naprzeciwka nadbiega Maciek. Prowadzi. Gratuluję mu już w drodze i truchtam dalej. Chwilę później mijam biegnącego na drugiej pozycji Michała. Chłopaki mają już podbitą piętnastkę, zostały im dwa lampiony i 12 kilometrów do mety. Po drodze pytam, czy czasem nie widzieli Marcina. W zmęczeniu i w biegu coś źle usłyszałem. Dotarło do mnie, że Marcin już podbił lampion, do którego biegnę. No to pozamiatane – myślę. Jednak mnie wyprzedził. Będę czwarty, na pudle nie stanę. Myśl ta nadwątliła jeszcze bardziej resztki moich chęci do walki. Teraz byle tylko dotrzeć do mety. Podbijam punkt położony w łatwym miejscu przy drodze i marszobiegiem wracam kolejne kilka kilometrów tą samą drogą. Po drodze nikogo nie mijam, co znaczy, że nikt mi po piętach nie depcze. Nie śpiesząc się już tak bardzo po raz drugi odwiedzam sklep. Popijając „Kubusia” na miejscu słyszę w radiu hejnał. W głowie zapala się lampka. Zaraz, zaraz - jest południe. Jestem dwanaście godzin na trasie, zostało jeszcze niecałe 10 kilometrów do mety. Rekord trasy wynosi trzynaście godzin i jedną minutę, czyli mam szansę go pobić. Zejść poniżej tego wyniku. Na pudle miejsca zbraknie, ale czas z dwunastką na przedzie będzie wyglądał ładnie. To jest teraz mój cel. W pośpiechu zabieram się ze sklepu i usiłuję zebrać resztki sił. PK 16 jest niedaleko.
Najkrótszą drogą zmierzam do kolejowego mostu na Sanie. Punkt jest po drugiej stronie rzeki. Wiem, że muszę się zmobilizować, czasu jest na styk, liczy się każda minuta. Nie mam jednak siły. To już jest męka. Dopiero na moście znowu włączam bieg. Wieje chłodny wiatr, buty przyjemnie dzwonią o metalową kładkę. Po drugiej stronie zbiegam schodami i tuż przy rzece podbijam punkt. W tył zwrot i kieruję do siedemnastki. To będzie ostatni lampion. Chciałbym zacisnąć zęby i biec, ale nic z tego. Lampion jest wyjątkowo blisko, lecz droga do niego wiedzie pod górę. Ten kawałek idę starając się chwilę odpocząć. Bez przeszkód podbijam PK 17. Pozostała tylko meta w Ulanowie. Pięć kilometrów stąd. Idąc trzynastu godzin nie złamię. Muszę całość przebiec. Zaciskam zęby i wyciągam skądś energię, której od dawna nie mam. Biegnę nawet szybko cały ostatni odcinek. Po drodze wmawiam sobie, że jestem na lekkiej, niedzielnej przebieżce. Że jest bardzo przyjemnie i w ogóle nie jestem zmęczony. Bzdura kompletna, ale jakby trochę pomaga. Ponoć kłamstwo powtórzone setki razy staje się prawdą. Z takimi myślami wbiegam do Ulanowa. Uda się. Uda się! Ta myśl dodaje mi sił. Już widzę szkolę, z której niecałe trzynaście godzin temu wyruszyliśmy. Wpadam do środka widząc oczekującego organizatora i chłopaków. „Hubert, czas! Notuj czas!” – krzyczę zdyszany z końca korytarza. Ne mecie jestem po 12 godzinach i 56 minutach. Udało się. Złamałem trzynaście godzin. Mało tego. Dopiero teraz dowiaduję się, że Marcina jeszcze nie ma. Jednak jestem trzeci. Piękna wiadomość. Ledwo żywy, przysiadam z kolegami na ławce dzieląc wrażeniami. To był świetny i emocjonujący wyścig.
Zakończenie
W trzeciej edycji Rajdu Dolnego Sanu na trasę 100 km wyszło 27 osób, ukończyło 21. Dużo. Pierwsza trójka pobiła rekord trasy schodząc poniżej trzynastu godzin. Wyniki czołówki wyglądają następująco:
1. Maciej Więcek 12:15
2. Michał Jędroszkowiak 12:43
3. Paweł Pakuła 12:56
4. Marcin Krasuski 14:41
5. Tomasz Pryjma 15:52
Najbardziej wytrwałym zawodnikiem okazał się Krzysiek Siemieniuk. Spędził na trasie ponad trzydzieści godzin wędrując przez dzień i dwie noce. W limicie czasu się nie zmieścił, ale trasę przeszedł.
Dużo większą popularnością cieszyła się wersja krótka, 36 - kilometrowa. Wystartowało 57 osób, ukończyło 51. Wśród pań wygrała Urszula Wojciechowska (4:18), wśród panów Dariusz Szydlak (4:12). Ciekawostką jest, że dwie osoby biegły w towarzystwie psa.
Rajd okazał się bardzo szybki. Nawigacja zgodnie z oczekiwaniami nie stanowiła wielkiego wyzwania dla doświadczonych zawodników. Punkty stały w miejscach dobrze widocznych i charakterystycznych. W sprawnej orientacji bardzo pomogła wcześniejsza dostępność mapy oraz jej aktualność. To wszystko sprawiło, że namierzanie lampionów wyszło przynajmniej dla mnie wyjątkowo sprawnie. Największym utrudnieniem okazała się przebieżność terenu. Nie można jej porównać do ekstremalnie trudnych warunków z tegorocznego Skorpiona, ale momentami było ciężko. Przeszkadzały rozlewiska, śnieg i oblodzone nad ranem ulice. Najtrudniejsze warunki panowały w lasach, dlatego gdzie tylko mogłem wybierałem warianty asfaltowe. Przebiegłem ulicami wyjątkowo dużo, w przybliżeniu jakieś 45 % trasy.
Pieszy rajd nad Sanem to w moim odczuciu kameralna, lecz bardzo przyjemna, dobrze zorganizowana impreza. Powinna przypaść do gustu szczególnie początkującym, którzy chcą ukończyć setkę, lecz obawiają się trudnej nawigacji. Rajd można też polecić mocnym biegaczom nastawionym na szybkość i dobry wynik czasowy. Doświadczeni orientaliści preferujący trudne, wielowariantowe przebiegi mogą kręcić nosem na zbyt prostą nawigację i sporą ilość asfaltu.
Kończąc dziękuję organizatorom za świetną zabawę. Jestem szczególnie wdzięczny Michałowi Jędroszkowiakowi, który jak zwykle zachował się bardzo „fair play”. Znalazł i zwrócił moją zagubioną kartę startową. Dzięki Niemu mogłem ukończyć rajd i nie zostałem zdyskwalifikowany.
Jeszcze raz wielkie dzięki Michał!
P.S. Zdjęcia, na których jestem pochodzą z galerii organizatora [link]. Warunki, z jakimi borykaliśmy się na trasie dobrze oddaje galeria Stasieja [link]. Tu jeszcze kilka zdjęć zrobionych pośpiesznie przeze mnie i Ulkę [link].
Więcej informacji o rajdzie znaleźć można na blogu organizatora [link] oraz forum napieraj.pl [link].
* Niedawno zupełnie przypadkowo wyczytałem, że w okolicach Ulanowa działał tuż po II Wojnie Światowej niejaki Stanisław Supruniuk, agent NKWD, szef UB z Niska i Krosna zwany katem Rzeszowszczyzny. W listopadzie 1944 roku jego ludzie aresztowali właśnie w Ulanowie oraz pobliskiej wsi Przędzel 171 żołnierzy Armii Krajowej oraz sympatyków rządu londyńskiego. Pojmani zostali przekazani NKWD i wywiezieni na Syberię. W 1947 roku był celem nieudanego zamachu. Niedługo potem władza ludowa przeniosła go do Urzędu Bezpieczeństwa w Gdyni. Supruniuk żył sobie spokojnie przez długie lata, po odzyskaniu niepodległości wspierał nawet marksistowskie organizacje (Grupa na rzecz Partii Robotniczej). W 1999 roku został odznaczony przez prezydenta Kwaśniewskiego Krzyżem Komandorskim Orderu Odrodzenia Polski. Odznaczenie cofnięto w atmosferze skandalu, gdy wyszły na jaw szczegóły przeszłości Supruniuka. Dziś IPN usiłuje postawić przed sądem emerytowanego pułkownika bezpieki. W warszawskim sądzie leży 17 tomów akt, w których udokumentowano 67 komunistycznych zbrodni. Chodzi głównie o torturowanie i wydawanie na śmierć członków niepodległościowego podziemia. Supruniuk przypuszczalnie uniknie kary ze względu na podeszły wiek i problemy ze zdrowiem.
MAPA TRASY 100 KM
9 komentarzy:
nazwisko Supruniuk wydaje mi się znane, przypuszczalnie jego syn/córka na Uniwersytecie Toruńskim kończyła historię w latach 80' i aktualnie jest pracownikiem naukowym... pozdrawiam :-) /r
Witaj,
Tak się właśnie składa, że ja kończyłem historię na UMK w Toruniu i nie było tam pracownika naukowego o tym nazwisku. Jeśli córka to mogła zmienić nazwisko, lub pracuje na innej uczelni. Supruniuk mieszka sobie ponoć w willi na ulicy Koszykowej w Warszawie.
Pozdrawiam:)
to jak Ty się uczyłeś ;-)
bliski współpracownik Anny Supruniuk: http://www.bu.umk.pl/dyrektorzy.html
a sama Anna Supruniuk to wychowanka prof. Bieniaka z UMK.
Sama broniła się u Bieniaka z Siemowita IV.
Może to zbieg nazwisk, albo zrobili karierę naukową dzieci Supruniuka czy coś tego pokroju.
Paweł, nareszcie znalazłam czas na przeczytanie Twojej relacji. Jak zwykle długa i wyczerpująca, oddaje jednak emocje na trasie. Gratulacje za czas, coś ten RDS tak jakby dla Was za łatwy :D
Anonimie "r" :)
A rzeczywiście był ktoś taki ale to już nie moje czasy. Studiując nie spotkałem się z kimś o takim nazwisku. Spojrzałem na bibliografię prac pod linkiem który przysłałeś i zainteresowania naukowe. Dużo o emigracji i kulturze emigracyjnej, coś tam nawet o Radiu Wolna Europa. Nie pasuje mi to do zainteresowań kogoś, kogo ojcem był "kat Rzeszowszczyzny".
Gdy ja studiowałem środowisko Instytutu Historii w Toruniu wydawało mi się raczej mocno prawicowe. Wtedy doktorat pisał np. Zbigniew Girzyński. Ewentualne dzieci UB-eka mogły by się czuć w takim środowisku dosyć niekomfortowo...
Ula,
Dzięki:) Czy RDS za łatwy? Nie wiem, mnie każda setka wykańcza. Jak nie ma trudnego terenu to i tak się ciśnie bo czas. A dystans zostaje ten sam.
Na pewno RDS to jedna z łatwiejszych setek ale wg mnie trudniejsza niż WSS bo warunki wczesną wiosną są gorsze.
PAWLE,
Nadrabiam zaległości. Przeczytałem. Świetna relacja. Naprawdę mi się podobała.
Gratulacje za Rzeżnika też. Twój partner Andrzej jest jedynie o 3 lata młodszy ode mnie. A jak wymiata. Szacunedk. Czy ma za sobą przeszłość sportową, czy podobnie jak ja to czysty amator z rodziną na głowie?
Pozdr..
Maciej / Niezła Korba
Maciej,
Dzięki za gratulacje. Andrzej Buchajewicz rzeczywiście wymiata, ja jestem pod wrażeniem. 44 lata a pobiegł w tym roku maraton w 2:58, minutę szybciej ode mnie. Jeśli dobrze pamiętam i mogę napisać (Andrzeja nie pytałem ale chyba mogę:) ) to Andrzej jest amatorem podobnie jak my. Biega zdaje się od 8 lat. Ma żonę, dzieci. Dla mnie jest przykładem człowieka, który prowadzi normalne życie (rodzinne, zawodowe pewnie też) a jednocześnie jest w stanie osiągać bardzo wysokie wyniki sportowe. Czyli jednak da się to wszystko godzić, nie ma co się wykręcać wiekiem, pracą i rodziną. Trzeba bardzo chcieć.
Pozdrawiam serdecznie:)
p.s. podobno startowałeś na DYMnie. Jak poszło? Muszę zobaczyć wyniki, mnie niestety w tym roku nie było bo Rzeźnik był blisko i nie chciałem się zmęczyć. A DYMnO bardzo lubię.
Moją relację z DYMNA znajdziesz na stronie Niezłej Korby.
Czekam na Twoją z Rzeżnika.
Pozdr..
M.
Prześlij komentarz