środa, 13 października 2010

Sobibór po raz drugi


(XI Bieg Sobiborski)


Podstawowe informacje:

Nazwa imprezy: XI Bieg Sobiborski
Czas: 9 października 2010, sobota, godz. 12:00
Miejsce: Sobibór - Włodawa, woj. lubelskie.
Dystans: 12.830 km
Liczba uczestników: 40
Organizator: Miejski Ośrodek Sportu i Rekreacji we Włodawie
Trasa: w większości asfalt, około 4 kilometrów leśną drogą, na 12 kilometrze dłuższy podbieg. Oznaczenia trasy co kilometr.
Warunki: idealne, temperatura około 13 stopni, słonecznie, umiarkowany wiatr.


W słoneczne sobotnie przedpołudnie szykujemy się do startu w XI edycji Biegu Sobiborskiego. Jest nas niewielu, rejestrując się 15 minut przed odjazdem autobusu na miejsce startu byłem 43. Czyli będzie nas pewnie niecałe 50 osób. Ukraińcy, którzy rok temu wygrali tym razem nie przyjechali. Może się obrazili za podejrzenia krążące w polskim światku biegowym, że „dają w żyłę” i dlatego wygrywają? W każdym razie szykuje się kameralny bieg. Zanim jeszcze pójdę na rozgrzewkę zajrzę do niewielkiego muzeum. Upamiętnia ono miejsce obozu zagłady, w którym nieliczna, dwustuosobowa grupa Niemców i Ukraińców w półtorej roku zamordowała 250 tysięcy ludzi, głównie pochodzenia żydowskiego. Czytam fragmenty wspomnień, oglądam zdjęcia, makietę obozu. Relacje z tego, co tam się działo są wstrząsające. Przytoczę pierwszą z brzegu relację Salomona Podchlebnika o tym, w jakich warunkach transportowano więźniów do obozu śmierci.

[...] W czerwcu pod wieczór przyjechał transport. Niemiec Gustaw Wagner zebrał kolumnę Banhofskommando i do tego wybrał 30 z Waldkommando [...] Robotnicy wymaszerowali do rampy kolejowej, tam stało 15 wagonów. Ukraińcy zaczęli bić pałkami, a Niemcy dali rozkaz otworzyć wagony. Oczom pracujących przedstawił się okropny obraz. Połowa wagonów była wypełniona nagimi trupami a na nich siedzieli nadzy żywi ludzie. Żywi sami wyszli wszyscy. Kobiety i dzieci, mężczyźni wyglądali jak obłąkani. Włosy rozwichrzone ze szklanym wyrazem męk i strachu. Robotnicy rozlokowani przy wagonach musieli po dwóch wyciągać trupy za ręce i nogi, układali ich na lory. [...] Przy tej pracy musieli sobie chłopcy nabierać piasek w ręce, gdyż z każdego trupa ściągała się już rozkładająca się skóra i ciało [...] Praca ta trwała 4 godziny do nocy. Wagonów takich było 45. W każdym wagonie było 70 trupów, żywych zaś 30. [...]

Makabra. Trudno nie wyjść z muzeum przygnębionym. Teraz jednak za dwadzieścia minut będzie start, muszę zacząć myśleć o biegu. Część osób już się rozgrzewa, idę więc i ja. Trochę truchtu, rozciągania, parę przebieżek i 5 minut przed startem jestem gotowy. Rzeczywiście nas mało. Jest tylko jedna dziewczyna - biedna, rywalki nie dopisały, nie będzie miała z kim się pościgać. Tym razem nie było złożenia kwiatów u stóp pomnika pomordowanych. Chwilę po południu startujemy. Przed nami prawie 13 kilometrów, głównie po asfalcie.


Początek biegu jest spokojny. Biegniemy kawałek ulicą potem skręt w prawo i około 4 kilometrów leśną drogą gruntową. Chcę znowu uparcie trzymać 3:45 na kilometr, choć wiem, że będzie ciężko. Trzy dni temu w środę zrobiłem wybieganie na 34 kilometry przygotowując się do setki w Kaliszu. Sobiborski bieg traktuję treningowo, ale i tak chciałbym coś nabiegać. Przez pierwsze trzy kilometry trzymam założone tempo, potem jest gorzej. Po kilku kilometrach czołówka jest w zasięgu wzroku, ze dwieście, trzysta metrów przede mną. Biegną zwartą 6-cio lub 7-mio osobową grupą. Potem biegnę ja, za sobą już nikogo nie widzę. Czyli tyły mam bezpieczne. Jak tu jednak dogonić czołówkę? Chyba nie dam rady, robię wiec swoje. Pierwsze kilometry wychodzą zgodnie z planem, kolejne już gorzej. Zwalniam o 10 sekund i do 11 kilometra biegnę równym tempem w okolicach 3:55 na kilometr. Czuję się dobrze, ale przyciskać nie ma z czego. Gdzieś na piątym kilometrze próbuje mnie łapać kolka, robię szybko kilka skłonów, pomaga. Biegnę dalej swoim tempem. Za mną ciągle pusto. Z prowadzącej grupy wykrusza się jakiś wysoki, młody chłopak. Nerwowo ogląda do tyłu, chyba puchnie. Zbliżam się, ale bardzo, bardzo powoli. Kilka kilometrów biegnę kilkadziesiąt metrów za nim. Mijany strażak krzyczy: „nie daj mu się!”. Łatwo powiedzieć, jest pewnie kilkanaście lat młodszy ode mnie. Doganiam go w końcu u bram Włodawy, ze 2 kilometry przed metą. Tam czeka nas wyraźny podbieg. Może to moja szansa? Na podbiegu próbuję ataku, zrównuję się, rywal się budzi i wyraźnie przyśpiesza. Walczy. Chowam się więc z powrotem za plecy, i biegnę cierpliwie za nim. Ze sto metrów dalej, u końca podbiegu widzę, że wyraźnie słabnie. Próbuję ataku po raz drugi, tym razem skutecznie. Rywal nie ma siły walczyć, mijam go i pędzę przez włodawski rynek w kierunku mety. Już niecały kilometr. Z pobliskiego chodnika słyszę doping moich byłych uczennic. Przyśpieszam jeszcze bardziej bojąc się, że chłopak, którego wyprzedziłem zachomikował jakieś siły na ostry finisz. Już widać strażaka kierującego biegaczy na stadion. Przyśpieszam jeszcze bardziej oglądając się z obawą za siebie. Uff…, jednak mnie nie goni. Wśród oklasków niezbyt licznie zgromadzonej widowni wpadam na metę. Udało się. Czas 49:43, minimalnie lepszy niż w zeszłym roku. Miejsce 6 na 40 osób, które ukończyły. Wygrał Kamil Matczuk, licealista, nota bene mój były uczeń (gdy kilka lat temu byłem nauczycielem w gimnazjum uczyłem go wiedzy o społeczeństwie). Czas zwycięzcy: 47:32 Brawo Kamil! Drugi przybiegł Tomasz Pawłowski (48:34) trzeci Norbert Jachymczyk (48:38). Jak widać poziom nie był wysoki. Wystarczyło utrzymać tempo w okolicach 3:45 przez cały dystans by powalczyć o pudło. Jedna jedyna dziewczyna potraktowała bieg jak dłuższe wybieganie i spokojnym tempem wbiegła na metę w towarzystwie kolegi. Za metą czekała na nas woda, gorąca herbata, grochówka z chlebem i ciastka. Potem jeszcze oficjalna dekoracja zwycięzców, odbiór pamiątkowych medali, dyplomów i możemy wracać do domu.



Brak komentarzy: