sobota, 9 października 2010

Zającem być


(32 Maraton Warszawski - Warszawa 2010)


Ach, znowu sobie pobiegałem. Znowu w warszawskim maratonie. Nie jest to zbyt szczęśliwy dla mnie maraton, jak do tej pory zawsze gdzieś przed metą wymiękałem i musiałem przejść w marsz. Zawsze przeliczałem się z siłami. Tym razem takiego niebezpieczeństwa nie było. Postanowiłem pierwszy raz wystartować jako pacemaker i spokojnym tempem przetruchtać całość. Zgłosiłem się i zostałem zakwalifikowany jako jeden z dwóch pacemakerów na czas 4:30. Jak się biegło? O tym poniżej.


Zaraz, zaraz, pacemaker? A któż to taki - zapyta ktoś. W swobodnym tłumaczeniu słowo to oznacza nadający tempo, tworzący tempo, robiący międzyczasy. W Polsce zwany jest zającem. Jest to osoba, której głównym zadaniem jest przebiegnięcie danego dystansu w określonym, równym tempie na z góry ustalony czas. Ma to na celu pomoc innym biegaczom w osiągnięciu na mecie zakładanego wyniku. Pacemaker by mógł wypełnić swoją funkcję w miarę swobodnie powinien mieć życiowy wynik na danym dystansie znacznie lepszy niż czas, na który biegnie. Nie dotyczy to oczywiście przypadków, gdy z usług peacemakerów korzystają zawodowcy podejmujący próby bicia rekordów. Zając jest zwykle charakterystycznie ubrany, powinien być z daleka widoczny przez innych biegaczy. W przypadku biegów na amatorskie czasy pacemaker pełni swoją funkcję najczęściej jako wolontariusz (zdaje się, że jakiś czas temu w Krakowie płacili za zającowanie). Dostaje od organizatora standardowy pakiet startowy plus charakterystyczną koszulkę. Oprócz nadawania tempa pacemaker może pomagać na inne sposoby. Na przykład pobierając i niosąc butelki z napojem z punktów odżywiania. W dużych maratonach polskich organizator zapewnia zwykle kilka grup pacemakerów biegnących po dwóch, trzech na czasy od trzech do pięciu godzin.



Tym razem to ja postanowiłem zakosztować zajęczego życia. Wcześniej wielokrotnie korzystałem z pomocy pacemakerów i miałem świadomość jak to pomaga początkującym. Byłem akurat świeżo po ultramaratonie w Krynicy, jeszcze zbyt wymęczony by się ścigać, ale już wystarczająco wypoczęty by spokojnym tempem przebiec maraton. Mogłem pomóc mniej doświadczonym robiąc przy okazji długie wybieganie. Dzień przed maratonem spotkaliśmy się z organizatorem na targach EXPO w hali. Rozdano nam zegarki TIMEX, oficjalne zegarki Maratonu Warszawskiego. Mogliśmy z nimi pobiec a po biegu zwrócić lub odkupić za 50% ceny. Dostaliśmy też pasek na rękę z wypisanymi międzyczasami, co 5 kilometrów. Podawały one, po jakim czasie mamy być na określonym punkcie trasy. Zaznaczono nam, że mamy biec na czas brutto, nie netto. Oznacza to, że zaraz po przekroczeniu mety będziemy mieli kilka minut straty w stosunku do planów. Trzeba będzie ten czas stopniowo nadrabiać by osiągnąć metę równo po 4 godzinach i 30 minutach. Tempo, jakie mieliśmy mniej więcej trzymać to 6:20 na kilometr. Oczywiście nie miałem biec sam. Poznałem mojego partnera, Piotrka. On także miał pierwszy raz pełnić funkcję zająca. Zamieniliśmy parę słów i umówiliśmy na miejscu startu następnego dnia.


Następnego dnia byłem na miejscu nieco wcześniej. Oprócz bycia zającem miałem równocześnie uczestniczyć w klasyfikacji drużynowej w kategorii bankowcy. Niedawno złożyliśmy grupę z połączonych sił Banku Handlowego w Warszawie S.A. i Citi International. Pierwszym sprawdzianem naszych sił miał być właśnie Maraton Warszawski. Kapitanem i spiritus movens naszej kilkuosobowej drużyny została znana warszawska biegaczka Basia Muzyka. Zrobiliśmy sobie przed startem pamiątkową fotografię, oczywiście przed główną siedzibą banku. Czasu nie zostało wiele stąd chwilę potem poszedłem po balony z napisem 4:30. Przyczepiono mi dwa, mniejszy i większy. Jeden z nich miałem po kilku kilometrach odrzucić, z drugim biec do końca. Uzbrojony w zegarek, balony, tabelę z międzyczasami udałem się do fioletowej strefy czasowej, najwolniejszej. Tam miała czekać moja grupa. Oprócz wspomnianych rzeczy zabrałem też nerkę z napojem, pięć małych batoników „Milki Way” (ze dwa dla mnie, resztę dla ewentualnych słabnących), i komplet plastrów w razie gdyby komuś coś nagle zaczęło obcierać. Wziąłem też aparat. A co - tempo turystyczne, może nakręcę kilka filmów przebiegając przez najbardziej charakterystyczne miejsca Warszawy.


Zaraz po sygnale startu ludzie wolno przesuwali się do przodu. Najpierw marszem, potem stopniowo truchtem. Bałem się, że odzwyczaiłem się od tempa, jakie miałem trzymać i zbyt mocno przycisnę na początku. Niepotrzebnie. Mój partner Piotrek zabrał oprócz wuwuzeli także Forerunnera 305 pokazującego prędkość biegu. To bardzo ułatwiło sprawę. Ja ograniczyłem się do „pikania” na stoperze, co kilometr sprawdzając, czy zakładana prędkość 6:20 jest utrzymywana. Mieliśmy najczęściej wahnięcia rzędu dziesięciu lub kilkunastu sekund, zwykle za szybko. Było to do zaakceptowania. Musieliśmy przecież nadrobić kilka minut ze startu. Przykładowo na piątym kilometrze mieliśmy trzy minuty straty wobec czasu z tabeli, na dziesiątym nieco ponad dwie, na piętnastym podobnie. Gdzieś po drodze był zbieg i mimowolnie przyśpieszyliśmy tak, że dwudziesty kilometr mijaliśmy mając tylko cztery sekundy straty względem czasu z tabeli. Teraz pozostało tylko trzymać równe tempo. W każdym razie bieg wychodził nam w miarę równo i stresu żadnego nie było. Już od początku ucinaliśmy sobie pogawędki, ja od czasu do czasu coś nagrałem. Najczęściej charakterystyczne miejsca, budynki. Ludzi było niewielu, gdyż było jeszcze dosyć wcześnie rano. Pewnie wielu chciało odespać sobotnie tańce lub wczesne wstawanie w środku tygodnia. Piotrek perfidnie dmuchał w trąbę dając sygnał do pobudki.



W ten mniej więcej sposób pokonaliśmy pierwszą połowę trasy. Druga w zasadzie wyglądała podobnie. Było nadal, pochmurno, przez moment popadała mżawka. Później się rozpogodziło i nawet wyjrzało słońce. Nasza grupa trzymała się dzielnie. Piotrkowa wuwuzela po dwóch godzinach coraz bardziej drażniła uszy. Trzeba było prosić o zdecydowanie rzadsze koncerty. Batonem poczęstowałem jakiegoś mijanego japończyka, który wyraźnie osłabł. Resztę słodyczy rozdałem innym. Konających nie widziałem, albo może nikt się nie przyznawał. Plastrów też nikt nie potrzebował, choć pytałem kilkukrotnie. Oferowałem się, że poniosę butelkę Powerade, ale też nikt nie chciał. Z tego, co usłyszałem znaczna część grupy biegła maraton pierwszy raz. Przypominałem sobie mój pierwszy bieg maratoński - kiedy to było. Cztery lata temu. Przebiegłem wtedy właśnie maraton w Warszawie. Napisałem „przebiegłem”? To zdecydowanie za mocne słowo. Biegłem do 23 kilometra, potem marszobieg. Na mecie totalne wyczerpanie, odciski giganty i czas 4:27. Teraz sam biegłem obok takich jak ja kilka lat wcześniej, już w zupełnie innej formie, na luzie. Podobieństwo widziałem nie tylko w formie i doświadczeniu, ale i w popełnianych błędach. W mojej grupie znalazł się jakiś młody chłopak, który debiutując uznał na półmetku, że czuje się dobrze i chciał pobiec szybciej, na 4:15. Przestrzegałem, ale chciał spróbować. Spróbował, po paru kilometrach wrócił z powrotem. Nie wiem czy dobiegł z nami do mety czy osłabł jeszcze bardziej. Cóż, typowy błąd biegnących po raz pierwszy. „Ach, czuję się dobrze w połowie to teraz przycisnę”. I wtedy kryzysik. Szczególnie po trzydziestym kilometrze. Nieraz sam taką głupotę robiłem. Między innymi na moim pierwszym maratonie.


Tak nam zleciało większość trasy. Biegliśmy w połowie dystansu minimalnie za szybko i na trzydziestym kilometrze dorobiliśmy się minuty zapasu. Trzymaliśmy ją jednak by zwolnić na mającym się pojawić podbiegu. Ten nie okazał się straszny. Na czterdziestym kilometrze mieliśmy ciągle minutę extra. Zwolniliśmy, więc a towarzyszom daliśmy błogosławieństwo i wolną rękę na przyśpieszenie, urwanie czegoś z końcówki bądź walkę o lepsze miejsce. Wszyscy stopniowo ruszyli do przodu, na metę wbiegaliśmy już samotnie wśród oklasków zebranych tłumnie kibiców. Czas 4:29:50. Prawie idealnie. Chwilę później jakaś fajna dziewczyna mi dziękowała, twierdziła, że biegła z nami prawie przez cały czas, biegliśmy równo, udało jej się poprawić życiówkę. I o to chodzi, dla takich chwil aż chce się żyć. W dobrym humorze poszedłem oddać chipa, na przebranie, posiłek a na końcu do stanowiska TIMEX’a. Zegarek mi się spodobał i postanowiłem go odkupić. Poprzedni utopiłem w basenie kilka tygodni wcześniej po tym, jak zegarmistrz-partacz wymieniając baterię niezbyt szczelnie zamknął obudowę.


A sam maraton, jaki był? Wygrał Etiopczyk Tola Bane z czasem 2:13:10. Drugi był Kenijczyk Johnstone Kibietmayio (2:14:25), trzeci przedstawiciel Erytrei – Samuel Goitonhadgu (2:16:58). Triumf północno-wschodniej Afryki pełny i niepodlegający dyskusji. Współczuję prowadzącemu ceremonię wręczenia nagród; wyobrażam sobie, jak łamał język ogłaszając nazwiska zwycięzców. Wśród kobiet triumfowała Tetyana Holovchenko z Ukrainy (2:31:37). Drugie miejsce zajęła także Ukrainka, Olga Kalendarova (2:33:47). Trzecia przybiegła Pamela Jemelikipchoge (2:35:27). Bankowa drużyna, w której startowałem zajęła 15 miejsce na 26 zgłoszonych. Najlepszy z naszych biegaczy przybiegł w 3 godziny i 32 minuty. Nie ma to znaczenia, ale jeszcze dla formalności napiszę, że zająłem 2288 miejsce na 3323 startujących, którzy ukończyli. W kategorii wiekowej M35 byłem 434 na 603. Wśród bankowców przybiegłem na 76 miejscu na 100 startujących. Organizacja Maratonu była w porządku. Świetnie, że po drodze przygrywały różne kapele a niedaleko Teatru Wielkiego przy dźwiękach muzyki klasycznej tańczyły baletnice. Muzyka to zapewne Chopin, mamy przecież rok chopinowski. Nawet medal i koszulka nawiązywały do rocznicy. Miłą niespodzianką było umieszczenie na numerze startowym także imienia zawodnika. Jedyne z niewielu rzeczy, na które mogę kręcić nosem to żywność na punktach odżywiania. Tylko banany? Mogłoby być coś jeszcze. No i opłata startowa drogawa, ale mnie to akurat nie dotyczyło.


P.S. Jeśli macie wodoodporne zegarki TIMEX’a to pilnujcie by rozkręcał je fachowiec. Być może zakładając z powrotem pokrywę trzeba ją uszczelnić silikonem. Już po fakcie coś takiego mi się przypomniało, wydaje mi się, że słyszałem to od sprzedawcy. Szkoda, że przypomniało mi się zbyt późno.


Aha, jeszcze jedno. Ilustracją do tego tekstu miał być film złożony z tego, co nagrałem biegnąc. Niestety program do edycji odmawia posłuszeństwa, zmontuję ten film innym razem.


Zdjęcia: Grzegorz Wasyl Grabowski (wasylfoto.pl)

2 komentarze:

Tofalaria pisze...

Bardzo ciekawa i nietypowa, jak na Ciebie relacja. A więc tak to wygląda z "drugiej strony". Może kiedyś polecę maraton, to wtedy piszę się do Twojej grupy ;)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Zapraszam Ula, fajnie się biegło. Tak pomyślałem, że mogę jeszcze kiedyś pełnić funkcję pacemakera jeśli akurat będę miał czas wolny od startów.