Początek jak to początek: najważniejsze to byle nie za szybko. Garmina nie mam więc biegnę na czuja: ma być mocno ale nie za mocno. Z asfaltu skręcamy w leśną drogę gruntową którą pobiegniemy kilka kilometrów. Mijam pierwszą tabliczkę, na zegarku 3:46. O proszę, ładnie tak lekko mi się biegnie a tempo całkiem niezłe. Ostatnio mało trenowałem, miałem przerwę spowodowaną chorobą i powinienem być w gorszej formie. Nie zdążyłem się jednak nacieszyć dobrym tempem gdy dobiegając do drugiej tabliczki widzę na zegarku 4:58. No tak, to nie ja mam tempo dobre tylko tabliczki z oznaczeniami kilometrów ustawione są bardzo orientacyjnie. Nie ma co się nimi sugerować. Zaczynam teraz mniej patrzeć na czas a bardziej na zajmowaną pozycję. Wybiegłem gdzieś na 10 pozycji na 53 zawodników, którzy dobiegną do mety. Po pierwszych 2 kilometrach przesunąłem się na 7 pozycję. Prowadzi trzyosobowa czołówka. Za nimi biegnie jeszcze jedna trzyosobowa grupa. Ach, jak by ich tak dojść. Około 6 kilometra wybiegamy z lasu na asfalt. Mijam punkt z wodą nic nie pijąc. Szkoda czasu. W drugiej połowie dystansu poprzedzająca mnie trzyosobowa grupa zaczyna się dzielić. Dzięki temu doganiam ostatniego z grupy który wyraźnie spuchł. Wskakuję na 6 pozycję i łakomym wzrokiem spoglądam na młodego chłopaka który także zdaje się zwalniać. Może i jego uda się łyknąć? Dochodzę go w końcu w wiosce przed Włodawą. Ten ogląda się za siebie, widzi mnie i wióra do przodu! Niestety nie mam sił go gonić. Tempo mam słabe. Jeśli wierzyć tabliczce z oznaczeniem 10 kilometra to nawet nie złamałem 40 minut. Marność i lipa. Na szczęście nikt mi nie dyszy na plecach to przynajmniej bezstresowo mi się biegnie. Dobiegam w końcu do Włodawy. To już końcówka. Jeszcze podbieg w okolicach rynku i został z kilometr do stadionu. Wbiegam na metę na 6 pozycji, jakieś 100 metrów za poprzedzającym mnie chłopakiem, którego miałem chrapkę łyknąć. Czas 50:45. Najgorszy jaki tu uzyskałem w ostatnich 3 latach. Cóż, mało się trenuje to nie ma co być naiwnym i spodziewać się dobrych rezultatów. Zwycięzca, młody wysoki chłopak (nomen omen nazywa się Dawid Wysokiński) miał czas 45:45. Nie jest to super czas i poziom w tym biegu nie był bardzo wysoki. Nagród finansowych nie było (wpisowego także) więc nie przyjechali goście zza wschodniej granicy. Wystarczy być mocnym amatorem biegającym dychę w 35-36 minut by w Sobiborze powalczyć o pudło.
[link do relacji z XI Biegu Sobiborskiego 2010]
[link do relacji z X Biegu Sobiborskiego 2009]
P.S. W Biegu Sobiborskim zrobiłem sobie świetny trening i przetestowałem możliwości. Upewniłem się, że jestem w gorszej formie niż przed rokiem. Stąd zrezygnowałem z udziału w Supermaratonie w Kaliszu i walce w Mistrzostwach Polski w biegu na 100 km. Jutro jadę za to na Harpagana do Elbląga. Trasa liczy podobnie jak w Kaliszu 100 km ale na orientację i po terenie. Jest to z mojego punktu widzenia mniej zobowiązująca impreza niż Kalisz. Wygrać nie wygram i nawet nie wiem czy dotrę do mety ale to zawody na orientację więc mam nadzieję, że przynajmniej będzie przygodowo.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz