Kilometr 10 - Jest pierwsza dyszka, wstał już świt. Zrobiłem ją w ponad godzinę. Bardzo wolno, rozgrzewkowo. Czołówka a nawet przeciętniacy uciekli sporo do przodu. Taka jest jednak moja taktyka: zacząć spacerowo a właściwy bieg rozpocząć po 10 kilometrach, gdy zacznie się pierwsza z zaplanowanych sześciu 15-kilometrowych pętli. Zgodnie zatem z planem po tej rozgrzewkowej dyszce przyśpieszam. Chcę resztę pociągnąć tempem w okolicach 4:45/km. Obliczam sobie, że każdą „piątkę” powinienem robić w 24:45. Co? Że źle obliczyłem i powinno być 23:45? No pewnie, że tak, teraz to i ja o tym wiem. Wtedy jednak w biegowym amoku zwyczajnie pomyliłem się w obliczeniach. Zaplanowałem sobie, że jak pobiegnę takim tempem resztę trasy, to powinno wyjść coś pomiędzy 8 godzin a 8:30. Mój życiowy wynik na dystansie 100 km to 8:33. Jeśli zakręcę się o okolicach 8 godzin – będę zadowolony.
Kilometr 45 - Ale się fajnie biegnie. Jest już zupełnie jasno i ciepło, pewnie około 18 stopni. Bluzę z długim rękawem zamieniłem na przepaku na koszulkę Columbia Trail Pro II Crew. Fajna jest, miękka i przewiewna. Na te warunki idealna. Biegnie mi się na tyle fajnie, że plan, którego miałem się trzymać już dawno wziął w łeb. Kolejne „piątki” zamiast po 24:45 (vel 23:45) wychodzą po 21:51, 23:09, 22:41, 23:36, 24:01, itp. Generalnie za szybko. Niby wiem, że jeśli pobiegnę za szybko początek to pod koniec za to zapłacę, ale co tam. Ponosi mnie ułańska fantazja. Dosyć szybko wyprzedzam grupę biegnącą tempem 5:00. Biegnie w niej m.in. Marinero – Robert Derda, z którym ścigałem się ostro na końcówce tego samego ultramaratonu dwa lata wcześniej. Dalej mijam też Pawła Kotlarza, mam wtedy podobno tempo w okolicach 4:30. Za szybko, 15 sekund za szybko. Na razie jednak jest fajnie. Przybijam piątki z dzieciakami stojącymi z tatą przy ulicy.
Kilometr 65 - Już nie jest fajnie. Zaczynam mieć dosyć, zaczynam „puchnąć”. Sił jakoś braknie, w dodatku zrobił mi się odcisk na największym palcu u nogi i właśnie pękł. Nieprzyjemne uczucie, a do mety jeszcze szmat drogi. Teraz wiem, że przeszarżowałem z tempem. Ostatnie „piątki” są coraz wolniejsze: wychodzą po 27:31, 28:18. Wymarzony rezultat w okolicach 8 godzin sypie się niczym domek z kart.
Kilometr 70 - W bardzo słabej formie mijam właśnie punkt kontrolny przy przepaku w Blizanowie. Ostatnie pięć kilometrów robiłem w ponad 28 minut. Biegnę już 5 godzin i 50 minut. Do mety jeszcze 30 km. Obliczam sobie, że jeśli każdą kolejną 15-kilometrową pętlę będę robił w 1,5 godziny (tempem 30 min na 5 km) to osiągnę rezultat w okolicach 9 godzin. Taki wynik mnie nie interesuje. Nie jest wart walki, którą trzeba by włożyć w ostatnie 30 km. Do tego boli paluch z pękniętym odciskiem, boli też lekko lewa stopa. Bez przekonania wybiegam jeszcze za Blizanów, truchtam kilkaset metrów i…. zatrzymuję się. Stoję, rozglądam się i kalkuluję swoją sytuację. Ktoś biegnący za mną proponuje mi swoją wodę. Ktoś inny pogania do walki: „dawaj dalej, nie poddawaj się, nie nogi biegną, lecz głowa!” – krzyczy. Ich motywacje na mnie nie działają. Jestem zrezygnowany. Moja psycha skurczyła się i leży pokonana, wdeptana w arenę. Na jej plecach nogę trzyma zwycięzca. Nazywa się „Nie dam rady. Nie uda się. Nie chcę”. Dla mnie to na dziś koniec. Odwracam się na pięcie i idę z powrotem kilkaset metrów. Po drodze informuję biegnących za mną znajomych rywali (Pawła Kotlarza i Roberta Derdę), że się poddałem. Idę do bazy po aparat fotograficzny. Skoro na wyniku rzędu 9 godzin mi nie zależy to wezmę sobie aparat i przejdę lub przytruchtam ostatnie 15 lub 30 kilometrów robiąc innym zdjęcia. Pogoda jest piękna, słoneczna, teraz to już chyba ze 20 stopni. Na otarcie łez pocieszę się bawiąc w sportowego fotografa.
Punkt odżywczy w Jarantowie (75 kilometr) |
Kilometr 75 - Ostatnie pięć kilometrów pokonałem w 59 minut, w dwa razy dłużej niż powinienem. Sporo czasu zabrał mi powrót do bazy po aparat, potem trucht przeplatany marszem. Zagaduję chłopaków, którym robię zdjęcia. Teraz już truchtam bez ciśnienia, jest całkiem sympatycznie. Jednym z kolejnych, którzy napatoczyli mi się pod obiektyw jest Marcin Zieliński. Zna mnie. Gdy mu odpowiadam, że ja już się nie liczę, że się poddałem, bo nie zrobię życiówki ten mnie mobilizuje do walki. „Nie za każdym razem bije się rekordy, dawaj, biegnij! Jak dobiegniesz teraz do mety to i tak będziesz miał wynik poniżej 10 godzin. To dobry czas”. Jeszcze się wykręcam i na luzaku kontynuuję marszobieg. Kolejna „piątka”: 34:17, następna: 30:14. Z czasem mój stan psychofizyczny nieco się poprawia. Przez te ostatnie 15 kilometrów odpocząłem sobie na tyle, że słowa Marcina zaczynają przebijać się przez mur mojej niechęci do dalszej rywalizacji. A może by jednak jeszcze powalczyć?
Kilometr 85 - Zostawiam aparat na przepaku, i tak na nic już mi się nie przyda, bo obiektyw zaparował od potu. Wybiegam na ostatnią pętlę, ostatnie 15 km. Fizycznie lekko nie jest, ale czuję się już znacznie lepiej. Moja psycha, choć poturbowana podnosi się z kolan i otrzepuje z piasku. Życiówki już nie będzie, dobrego rezultatu również, ale powalczę jeszcze tę końcówkę, zrobię ile się da. Powinienem bez problemów zejść poniżej 10 godzin. Stopniowo przyśpieszam i kolejne dwie „piątki” robię 28:10 i 27:31. W międzyczasie mijam idącego Roberta Derdę, który ma kryzys podobnie jak ja wcześniej. Została ostatnia „piątka”. Fizycznie czuję się słabo, ale psychicznie znakomicie. Delektuję się doganianiem i wyprzedzaniem kolejnych zawodników. Ostatnie pięć kilometrów robię w 24:22. Wróciłem do świata żywych.
Kilometr 100 - Sprężystym krokiem wbiegłem właśnie na metę. Czas 09:15:57. Miejsce 18 na 87 osób, które wystartowały. To mój najgorszy czas w Kaliszu, gorszy nawet od debiutu (9:11). „Paweł, ty mięczaku, dlaczego się poddałeś?” – myślę sobie. Gdybym jakoś przetrwał ten kryzys z 70-tego kilometra i trochę zwolnił, ale kontynuował bieg byłaby jeszcze szansa na życiówkę. Może nie wynik 8:00, ale jakieś 8:20-8:30 powinienem nabiegać. Trzeba było odpocząć 5 lub 10 kilometrów w truchcie a potem znowu wrócić do szybszego tempa. Była szansa, była. I przepadła. Niestety: to jest ultra - tu trzeba mieć mocne nogi i równie mocną głowę. U mnie tego drugiego zabrakło.
Mapa trasy |
Supermaraton Kalisia to bieg uliczny na dystansie 100 kilometrów rozgrywany corocznie jesienią w okolicach Kalisza. Trasa prowadzi w większości mało uczęszczanymi, asfaltowymi drogami. Zbudowana jest na 15-to kilometrowej pętli pomiędzy wsiami Blizanów, Jarantów i Brudzew. W każdej z miejscowości znajdują się punkty kontrolne, w których dzieci częstują biegaczy kanapkami, słodyczami, gorącą herbatą, wodą i kawą. Limit czasu na pokonanie trasy wynosi 12,5 godziny. Wpisowe: 140 zł. W tym roku zwyciężyli:
1. Andrzej Radzikowski (07:37:23)
2. Krzysztof Holik (07:48:53)
3. Piotr Sawicki (08:07:25)
Link do strony zawodów: [Supermaraton Kalisz]
P.S. Dziękuję organizatorom, za możliwość odebrania pakietu startowego po terminie, rano przed startem. Gdyby nie Ich życzliwość nie wystartowałbym w Kaliszu, bo nie zdążyłbym dojechać na czas do biura zawodów.
Zdjęcie pierwsze od góry pochodzi ze strony organizatora [link] Pozostałe są moje.
6 komentarzy:
Hej!
W robiąc swoje przedostatnie, "fotoreporterskie" kółko spotkałeś m.in. mnie :-) Gość w czerwonej czapeczce i niebieskiej koszulce na zdjęciu zrobionym w Jarantowie.
Fajnie było pogadać przez chwilę. Kilkudziesięciu zawodników rozciągniętych na pętli 15-kilometrowej - to oznaczało, że większość czasu biegło się samotnie.
Cieszę się, że pozbierałeś się i koniec końców wykręciłeś bardzo dobry wynik!
A tak w ogóle to podoba mi się sposób w jaki piszesz o bieganiu. Zasubskrybowałem sobie Twojego bloga do czytnika RSS i czytam teraz regularnie.
Powodzenia!
Jacek
Cześć Jacek,
No jakoś się w końcu pozbierałem ale to już była musztarda po obiedzie. Dzięki za pozytywną opinię o blogu, zapraszam do czytania. Mam nadzieję, że jesteś zadowolony ze swojego startu. Ja na razie odpoczywam po Kaliszu, nie biegam od ponad tygodnia. Trochę mnie stopa boli i daję jej czas odpocząć. Czasem tylko rowerem jeżdżę. W sumie to już chyba czas na roztrenowanie.
Pozdrawiam!
Twoja historia przypomina mi moje zmagania podczas Przejścia, choć ja odpuściłem. Gdybym skupił się nie na wyniku, który sobie założyłem, a na ukończeniu, to może pokonałbym rozstrój żołądka, ból i całe te cholerstwo, które spotkało mnie na trasie. W efekcie dotarłbym do mety - choć nie łamiąc 24h - otrzymując w zamian za ból poczucie spełnienia i "święty spokój" (do dzisiaj zadaję sobie pytanie: co by było gdyby?) .
Pozdrawiam!
PS. Widzę nowy opis w profilu :) .
Marcin, gdy ma się kryzys wszystko wygląda inaczej. Może trzeba trochę zwolnić, odpocząć ale się nie poddawać? Nie wiem, ja regularnie schodzę z trasy i wcale nie jestem przekonany, że zawsze trzeba walczyć do końca. W świetle swoich doświadczeń uważam też, że trzeba być ostrożnym ze stawianiem sobie ambitnego celu. Nie raz się już na tym przejechałem. Natomiast często starty, które w założeniu miały być "na luzie" kończyły się dla mnie niezłym wynikiem. Ty chyba też miałeś podobnie, gdybyś się nie napinał na tym Przejściu na wynik to być może byś ukończył.
Wygląd bloga trochę odświeżyłem, dawno nic już nie zmieniałem a piszę tu już od kilku lat. Słyszałem, kiedyś, że strona graficzna mojego bloga jest jego najsłabszą stroną. Może coś z tym trzeba zrobić.
Gratulacje za ukończenie - ja się staram zawsze ukończyć trening czy zawody chociaż na razie nic poza 42,2km jeszcze nie przebiegłem a dystans ma wpływ na wielkość kryzysu :) W sumie to racja że czasami lepiej zejść z trasy ale to dołujące jest. Z drugiej strony nic nas tak nie uczy jak niepowodzenia :)
Acha, u mnie też ponaglenia kolegów z trasy zwykle nie przebijają się przez ścianę zmęczenia :)
Leszek, wszystko w swoim czasie. Przypuszczam, że po jakimś czasie zwykłe uliczne maratony Ci się znudzą i zapragniesz czegoś nowego. Polecam wtedy np. jakieś krótsze, górskie ultra (np. 50 km Chudego Wawrzyńca) albo 50 km pieszy maraton na orientację. Więcej przyrody i urozmaicenia; mniej betonu. Powinno Ci się spodobać choć z orientacją na początku nie jest łatwo. Pozdrawiam ;)
Prześlij komentarz