niedziela, 30 czerwca 2013

Skyrunning po polsku


(VI Bieg imienia druha Franciszka Marduły - Zakopane 2013)

Franciszek Marduła i Jego bieg

Franciszek Marduła
Był wybitnym zakopiańczykiem. Urodził się w 1909 roku w Poroninie koło Zakopanego. Jego ojcem chrzestnym był poeta Jan Kasprowicz. Osiągnął duże sukcesy na dwóch polach. Pierwsze to sztuka wykonywania przedmiotów w drewnie, meblarstwo artystyczne. Pasję tę wyniósł z domu rodzinnego gdzie funkcjonował renomowany warsztat meblarski prowadzony przez ojca. Ciekawszą pasją niż wykonywanie pięknych mebli okazało się dla Franciszka Marduły lutnictwo – sztuka wykonywania instrumentów strunowych takich jak skrzypce czy gitara. Bohater wspomnienia był w tym naprawdę dobry: spod jego ręki wyszło wiele znakomitych instrumentów. Zdobywał nagrody na licznych konkursach lutniczych i wystawach. Pomimo niedostatku narzędzi i materiałów potrafił wykonać skrzypce nawet w niemieckim obozie jenieckim gdzie przebywał podczas II wojny światowej. W sumie wykonał 650 instrumentów i ponad 300 smyczków. 

Drugim polem działalności Marduły był sport. Od 1926 roku Franciszek Marduła należał do zakopiańskiego gniazda Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. Zajmował się gimnastyką, strzelectwem sportowym a przede wszystkim różnymi formami narciarstwa (biegi, skoki i zjazdy). Czternaście razy startował w Mistrzostwach Polski, brał udział w biegach narciarskich na 50 kilometrów. Zdobył wiele nagród i wyróżnień. W odrodzonej po 1989 roku Polsce został Honorowym Prezesem Gniazda Zakopiańskiego Towarzystwa Gimnastycznego „Sokół”. W 2007 roku zasłużony i szanowany staruszek (dożył 98 lat) zmarł. Wdzięczni mieszkańcy Zakopanego postanowili zorganizować w następnym roku długodystansowy bieg wysokogórski nazwany jego imieniem. W tym roku (2013) Bieg imienia druha Franciszka Marduły miał już swoją szóstą edycję. Trasa prowadziła z Zakopanego na Kasprowy Wierch i z powrotem do doliny. Dystans 25,5 km, suma podejść: 1753 metry, suma zejść: 1437 metrów. Bieg ten, przez wysokość, na której znajdowała się część trasy (Świnicka Przełęcz i Beskid – ponad 2000 m. n.p.m.) kwalifikował się do tzw. „Sky Race” – biegu wysokogórskiego na trasie przebiegającej przynajmniej częściowo powyżej 2000 metrów nad poziomem morza, podczas którego biegacze oddychają rozrzedzonym powietrzem. Dzięki temu VI Bieg Marduły mógł być także II Mistrzostwami Polski w Skyrunning. Na starcie w niedzielę, w dniu 2 czerwca 2013 stanęło 329 zawodników. Po raz pierwszy byłem wśród nich i ja.

Wyścig

Parking w Jaszczurówce
Start przewidziany został na 7 rano. Powoli zbieramy się na parkingu w Jaszczurówce (900 m. n.p.m.) – dzielnicy Zakopanego, z której prowadzi szlak w kierunku Doliny Suchej Wody. Ekipa jest mocna: zespół Salomon, górscy biegacze, którzy wymiatają na krótkich dystansach i za progiem domu mają Tatry, amatorzy biegania z coraz mniej amatorskimi życiówkami. Wiem, że w walce o klasyfikację będzie ciężko, dlatego nie nastawiam się na jakieś wysokie miejsce. Fajnie byłoby jednak załapać się do drugiej dziesiątki. Na razie najważniejsze to robić swoje. Pobiec dobrze na samopoczucie i dobrze technicznie. Technika będzie tu szczególnie ważna. Słyszałem już o ludziach, którzy tracili w tym biegu zęby. Znajomi mówili mi zeszłego wieczora, że wczoraj przebiegał inny bieg częściowo po trasie Biegu Marduły. Było ślisko, były połamane ręce i złamana noga. Najbardziej niebezpieczne są oczywiście zbiegi. Trochę mnie to niepokoiło ale cóż - trzeba pobiec będąc maksymalnie skoncentrowanym na trasie i czekających na niej pułapkach. Pogoda jest fajna: chłodno, pochmurno. Na trasie w niektórych miejscach trochę błota. Z nisko zawieszonych chmur za kilka godzin ma zacząć padać deszcz, lecz mam nadzieję, że do tego czasu będę na mecie.

Ruszyliśmy. Początkowo trasa pnie się wśród iglastego lasu bardzo delikatnie pod górkę. Można biec byle nie za szybko, nie za nerwowo. Muszę pamiętać by się nie ścigać na pierwszych kilometrach a po prostu robić swoje. Czujnie dostosowywać tempo do warunków na trasie i pochylenia terenu – to jeden z kluczy do sukcesu w biegach terenowych. Na razie jeszcze jest dosyć tłoczno. Rozpoznaję znajome twarze – tuż przede mną biegnie Anna Celińska – na mecie będzie druga wśród kobiet. W końcu, po niecałych 4 kilometrach dobiegamy do polany (Polana Kopieniec – 1260 m. n.p.m.) gdzie czeka GOPR-owiec. Zaczynamy pierwszy, kilkusetmetrowy zbieg. W bardzo mocno amortyzowanych butach Hoka One One (32 mm pianki pod piętą, 28 mm pod palcami) ostrych kamieni się nie boję. Grzeję dosyć szybko a jednocześnie ostrożnie. To ponoć tu trzeba szczególnie uważać, bo to tu ludzie często się łamią. Udaje mi się jakoś bez wywrotki dotrzeć do miejsca, gdzie ktoś z obsługi kieruje biegaczy ścieżką w prawo, znowu pod górę. Parę osób na tym zbiegu wyprzedziłem, ale otaczający mnie zawodnicy też biegną mocno. Nikt tu łatwo skóry nie sprzeda. 

Plan trasy

Po zbiegu z pod Kopieńca (1108 m. n.p.m.) zaczynamy ponownie piąć się w górę i wkrótce docieramy do szerokiego i długiego duktu prowadzącego Doliną Suchej Wody aż do schroniska w Murowańcu (1500 m. n.p.m.). To ponad 5 km łagodnego podbiegu kamienistą drogą. Pokonuję ten odcinek truchtem przeplatanym z marszem. Przed sobą widzę jakichś chłopaków w jaskrawych, zielonych koszulkach. Może jedną albo dwie osoby udaje mi się wyprzedzić, ale zaraz z powrotem tracę pozycję. Ciężko tu cokolwiek wywalczyć. Przy schronisku w Murowańcu czekają na nas kibice oraz punkt z wodą i jedzeniem. Nic nie biorę, mam nerkę z „Kubutkiem”, to mi wystarczy. Choć lekko nie jest humor od początku wyścigu mam wyśmienity. Żartuję z mijanymi GOPR-owcami, że ja chłop z Polesia jestem i u mnie to takich gór nie ma. Mijając jakieś bajoro w lesie zastanawiam się, czy to może Czarny Staw. Generalnie biegnie się wesoło i bardzo przyjemnie.

Profil trasy

Schody i to dosłowne zaczynają się niedługo za schroniskiem. Kończy się tam strefa lasu a zaczyna strefa kosodrzewiny. Dobiegamy do okolic wysokogórskich jezior. Jest rzeczywiście pięknie, choć pogoda wcale nie jest wymarzona. Niewiele jest jednak czasu na podziwianie pięknej przyrody, bo 95% uwagi trzeba poświęcić na wybieranie kolejnych, dogodnych miejsc dla oparcia stóp. Teren staje się bardzo stromy. W końcu pniemy się skalistą ścieżką pod górę pomagając sobie rękoma. Jest stromo jak na stromych schodach. O bieganiu w takich warunkach mowy nie ma. Dysząc staram się mozolnie, lecz bez przystanku wchodzić pod górę. Zagaduję jakąś zgrabną dziewczynę, której nogi widzę kilka metrów przed sobą. To Maria Cebo – zasuwa po tych skałach niczym kozica. Podziwiana biegaczka puszcza mnie przed sobą, wyprzedzam ją, ale tylko na chwilę. Niedługo później mam przed sobą Gediminasa Griniusa – mocnego Litwina bardzo często startującego w Polsce (6 miejsce w B7D 2012). Strome podejście na chwilę się kończy, docieramy na Karb (1853 m. n.p.m.) i zaczynamy kierować się w dół. Na zbiegu usiłuję utrzymać tempo nie patrząc specjalnie na oznaczenia szlaku. Liczę, że biegnący przede mną kierują się właściwą drogą. Niestety, Litwin gubi na chwilę szlak. Tracimy niewiele, może kilkanaście metrów, ale to wystarcza by stracić kilka pozycji. W tym wężu biegaczy wijącym się wśród skał odległość pomiędzy zawodnikami nie jest duża. Gdy wracamy na właściwą ścieżkę będąc ciągle w wesołym, towarzyskim nastroju zagaduję Litwina. Mówi, że nie ma dziś pełni sił, bo tydzień temu startował w jakimś biegu w Niemczech na 70 km gdzie był 4-ty i jeszcze się nie zregenerował. Bardzo mocny gość i ma parcie na starty niczym nasz Maciej Więcek (i ja z resztą też – w czerwcu startowałem co tydzień). Niedługo później, po przeskoczeniu po kamieniach jakiegoś strumienia Litwin, podobnie jak wcześniej Maria odchodzi mi do przodu. Zaczyna się drugie, ostatnie bardzo strome podejście. Znowu ciężko dysząc pnę się po naturalnych „schodach” zrobionych ze skał. Choć to czerwiec miejscami leżą połacie śniegu, na których trzeba zdwoić uwagę. GOPR-owcy dla bezpieczeństwa przypięli obok szlaku linę – poręczówkę. Widok jest magiczny: ścieżka pnąca się ostro w górę, po lewej stronie przepaść zasnuta chmurami, po prawej skały, śnieg i poręczówka. Drzew żadnych na tej wysokości nie ma. Zaczynam mieć coraz bardziej dosyć, już myślę o krótkim przystanku, gdy dochodzę do miejsca gdzie „nadworny” fotograf Salomona – Monika Strojny robi zdjęcia. Na szczęście to już jest szczyt: Świnicka Przełęcz – 2051 m. n.p.m. Najwyższy punkt trasy. Teraz czekają już głównie zbiegi.

Ostatnie podejście (autor zdjęcia: Monika Strojny)
Mamy za sobą 15 kilometrów trasy, zostało 10, tych łatwiejszych 10. Teraz biegniemy granią, raz trochę z góry raz pod górę wzdłuż granicy polsko-słowackiej. Po drodze mijając grupki turystów zaliczamy Beskid (2012 m. n.p.m.) i dobiegamy do obserwatorium na Kasprowym Wierchu (1987 m. n.p.m.). Stoją tam grupki kibiców, jest punkt odżywiania. Nie korzystam z niego, nie ma kiedy. Trzeba pędzić, walczyć. Mijam się kilkakrotnie z jakimś biegaczem, którego kibice szczególnie dopingują. „Dajesz, Groszek, dajesz!” – krzyczą. To miejscowy biegacz z Zakopanego, Marek Grochowski, nic dziwnego, że ma tu szczególne wsparcie.

Przed metą
Z Kasprowego Wierchu zaczyna się długi, 7 kilometrowy zbieg do Kuźnic (1010 m. n.p.m.) nieopodal Zakopanego. Prawie 1000 metrów w dół. Walczę jeszcze ile mogę, ale szans na dobry wynik od dłuższego czasu nie widzę. Nastawiałem się na walkę o drugą dziesiątkę a tymczasem obsługa trasy mówi mi, że biegnę około trzydziestego miejsca. Daleko. Czas też nie jest imponujący. Przed wyjazdem na zawody sprawdzałem wyniki z poprzednich lat. Dwa lata wcześniej Marcin Świerc zszedł poniżej 2 godzin. Słabsi ode mnie biegacze mieli czas około 2:30 więc ja powinienem zrobić trasę w nieco poniżej 2:30. Tymczasem dwie i pół godziny od startu minęły jak ja byłem gdzieś na Kasprowym. Do mety jeszcze ho, ho! Co tak słabo mi idzie? Przecież i podbiegam pod górę, i nie obijam się za bardzo i wywrotki żadnej nie miałem. Może te moje Hoka są zbyt ciężkie i mnie spowalniają? Na razie zaczynam zbieg, wyprzedziłem „Groszka” liczę, że dobrze amortyzowane buty pozwolą mi dawać długie susy po kamieniach i zyskam jeszcze kilka pozycji. Tymczasem dzieje się inaczej. Po kilku kilometrach pędu muszę zwolnić: bolą mnie plecy w części lędźwiowej. Czy to kręgosłup czy nerki może? – nie wiem. Zamiast wyprzedzać to je jestem wyprzedzany. Łyka mnie ze dwóch zawodników, których ja wyprzedziłem wcześniej. Jakoś nie walczę już zbyt ofiarnie, bo skoro czas mam taki słaby i miejsce nędzne to po co walczyć. 

Przed metą
W końcu średnim tempem dobiegam do Kuźnic, gdzie kibice oraz obsługa kierują mnie w lewo, szerokim duktem do Kalatówki. To ostatni odcinek, 1,5 kilometrowy, łagodny podbieg po drodze, po której przechadzają się turyści. Nie mam za bardzo siły na bieganie, więc trucht pod górę przerywam co jakiś czas marszem. Meta jest tuż, tuż, oglądam się nerwowo, czy nikt mnie nie goni. Ten przede mną jest za daleko, nie dojdę go. W końcu, za którymś zakrętem widzę napompowaną bramę mety. Na ostatnich metrach nabieram rozpędu, spiker wyczytuje moje nazwisko, chwali a ja pokazuję kciuk w dół. Czas 2:52:48.1 – miernota. Miejsce 28 OPEN, a 22 w kategorii M-Senior. Słabizna. Dopiero po biegu dowiem się, że trasa Biegu Marduły co roku jest inna. Przed dwoma laty była znacznie krótsza i to dlatego Marcin Świerc zszedł poniżej 2 godzin. W tym roku też zwyciężył ale miał wynik 2:18:31.0. Założony przeze mnie przed startem czas (poniżej 2:30) był więc przy moim obecnym wytrenowaniu poza zasięgiem. 

Zakończenie

Przed metą
Dziś, z perspektywy czasu wspominam ten bieg całkiem miło i nie jestem już tak krytyczny w stosunku do mojego wyniku. Trasa była bardzo malownicza, chyba najbardziej malownicza z wszystkich polskich biegów górskich, w których brałem udział. Te skały, stromizny, ścieżki wśród kosodrzewiny i górskie jeziora zapadają w pamięć. Organizacja była bardzo dobra. Pobiegłem tak jak zakładałem przed startem. Cisnąłem ile się dało i zrobiłem swoje. Nie zajechałem się i ani razu nie musiałem przystawać czy to z powodu zadyszki czy wywrotki. Na metę wbiegłem z kompletem zębów. Błędy popełniłem dwa: pierwszy to krótkie zboczenie z trasy w pogoni za Litwinem, drugie to niewłaściwe buty. Myślałem, że Hoka One One dzięki świetnej amortyzacji dadzą mi przewagę na zbiegach a tymczasem tak się nie stało. Były jednak trochę ciężkie, powinienem był ubrać coś lżejszego. Wykręciłem średni czas i średnie miejsce, ale specjalnie się tym nie przejmuję. Impreza była mocno obsadzona i trudna. Spośród 329 zawodników, którzy wyruszyli na trasę 301 ukończyło zawody. Niby tylko 25 km ale 28 osób gdzieś po drodze odpadło. Zawody wygrali faworyci: Marcin Świerc (2:18:31), Danie Wosik (2:23:38) i Lucjan Chorąży (2:24:49). Wśród kobiet triumfowała Dominika Wiśniewska-Ulfik (2:43:00) przed Anną Celińską (2:45:09) i Marią Cebo (2:49:35). Mnie szczególnie cieszy czwarte miejsce Przemysława Dąbrowskiego (2:31:19). Nie znam chłopaka, ale wiem, że pochodzi z pod Ostrołęki i trenuje w klubie AZS AWF Biała Podlaska, 40 kilometrów od moich Wisznic. Nie jest on góralem i nie trenuje w górach. Tu na Polesiu ciężko jest znaleźć jakąś górkę do trenowania podbiegów. Pomimo tego Przemek Dąbrowski wykręcił świetny czas i obiegł wiele znanych i szanowanych nazwisk. Niektórzy twierdzą, że warunkiem koniecznym by wymiatać w górach jest jeżdżenie w góry i tamże trenowanie. Jak pokazuje przykład biegacza z bialskiego AWF-u wcale tak nie jest. Można całe życie spędzić na nizinach a na zawodach w biegach górskich stanowić ścisłą czołówkę. Dla mnie, amatora lubiącego wyścigi górskie, ale żyjącego na płaskim jak stół Polesiu jest to bardzo optymistyczna konkluzja.

Średnio zadowolony ale cały i zdrowy na mecie
Link do relacji na portalu biegigorskie.pl Tam też galeria i wyniki [link]

Użyty sprzęt:

Buty Hoka One One Stinson Evo B
Skarpety sportowe Motive
Bokserki Craft Zero Extreme Boxer
Legginsy ¾ Columbia Speed Trek Capri
Oddychająca koszula z długim rękawem RMD Rockommended
Czapka z daszkiem Go Sport
Nerka New Balance
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap

4 komentarze:

Krasus pisze...

Podejście (bo trudno to nazwać podbiegiem;)) pod Świnicką ostro dało się w kość, ale widok na słowacką stronę zrekompensował wszystko:) Gratuluję dobrego (z mojej perspektywy - genialnego!) wyniku. Ja debiutowałem w górach i muszę przyznać, że było to coś fantastycznego. SkyRunning to jest to!

Paweł Antoni Pakuła pisze...

O, Marcin, też tam byłeś? Jakoś się nie spotkaliśmy. Gratuluję wyniku w pierwszej połowie stawki. Na słowacką stronę specjalnie szczerze mówiąc nie zerkałem: tylko pościg i miejsce na stopy miałem w głowie. Po grzbiecie już raczej starałem się pędzić. A skyrunning? Zdecydowanie tak. Szkoda, że w Polsce jest z tym kłopot. Jeśli kiedykolwiek będę się wyprowadzał z Wisznic, będę chciał się wyprowadzić w góry. Wysokie.

Krasus pisze...

Spotkaliśmy się! Ja umierałem na podbiegu/podejściu do Kalatówek, a Ty schodziłeś już z kimś do Kuźnic, i nawet się przywitaliśmy. Ale może byłem tak zmęczony i wyglądałem jak zombie, że mnie nie poznałeś;)

A zamieszkać w górach to jedno z moich marzeń. Znajomy ma dom w Zębie, z tarasem z widokiem na Tatry Zachodnie, bajka.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

A jednak! Sorry, myślami pewnie jeszcze biegłem i nie zapamiętałem, że się widzieliśmy. Albo to przez to,że relacja pisana miesiąc po.