piątek, 26 lipca 2013

Pierwszy triathlon


[„Żelazny bieg” – 8 czerwca 2013, Okuninka, Jezioro Białe]

TROCHĘ HISTORII

1. Dlaczego „Żelazny”?

Edward Taraszkiewicz "Żelazny"
Nazwa pierwszej imprezy triathlonowej nad Jeziorem Białym na Lubelszczyźnie ma podłoże historyczne. Jednym z jej celów było upamiętnienie wydarzeń historycznych i upowszechnienie wiedzy o dwóch „żołnierzach wyklętych”: Leonie Taraszkiewiczu pseudonim „Jastrząb” i jego starszym bracie Edwardzie Taraszkiewiczu pseudonim „Żelazny”. Obaj zasłynęli jako dowódcy oddziałów tworzących podziemie niepodległościowe w powojennej Polsce. Bracia Taraszkiewiczowie działali na Lubelszczyźnie. Byli członkami Zrzeszenia „Wolność i Niezawisłość”: cywilno-wojskowej organizacji antykomunistycznej utworzonej na bazie rozwiązanej w styczniu 1945 roku Armii Krajowej. WiN stawiała sobie za cel walkę o Polskę rzeczywiście niepodległą, domagała się opuszczenia terytorium kraju przez Armię Czerwoną i NKWD, pragnęła nie dopuścić do przejęcia władzy w Polsce przez komunistów. Nie uznawała też wschodniej granicy Polski ustalonej na konferencji w Jałcie (granica na linii Bugu, znacznie przesunięta na zachód w stosunku do granicy z przed wybuchu wojny). Działalność leśnych oddziałów organizacji polegała przede wszystkim na uwalnianiu więźniów politycznych oraz walce z ramieniem zbrojnym nowej władzy: żołnierzami Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego, funkcjonariuszami Milicji Obywatelskiej, Urzędu Bezpieczeństwa oraz z osobami cywilnymi współpracującymi z nową władzą ludową (m.in. członkowie Polskiej Partii Robotniczej). „Wolność i Niezawisłość” istniała formalnie do roku, 1952 lecz już od 1947 roku jej najwyższe dowództwo stanowili komunistyczni agenci. Pierwszy z braci, młodszy Leon Taraszkiewicz w czasie wojny był dwukrotnie aresztowany przez Niemców, walczył ponadto przez jakiś czas w radzieckim oddziale partyzanckim. Latem 1945 roku trafił do oddziału partyzanckiego kierowanego przez dawnego dowódcę Armii Krajowej. Grupa ta zajmowała się rozbrajaniem oddziałów milicji w swoim regionie. Po śmieci dowódcy „Jastrząb” przejął jego obowiązki. W następnych miesiącach oddział Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia” należący do świeżo utworzonego WiN prowadził walki z żołnierzami KBW, NKWD, milicją i wojskiem. Jedną z bardziej znanych akcji był atak na Powiatowy Urząd Bezpieczeństwa Publicznego we Włodawie w rezultacie którego uwolniono koło 70 więźniów. Partyzantom „Jastrzębia” udało się nawet zatrzymać siostrę sowieckiego agenta a później prezydenta RP Bolesława Bieruta, lecz po wysłaniu na pomoc silnych oddziałów KBW więźnia wypuszczono*. W styczniu 1947 roku, podczas ataku na oddział KBW w Siemieniu Leon Taraszkiewicz został śmiertelnie postrzelony przez kolegę z oddziału, niejakiego „Bolka” (najprawdopodobniej agenta UB) i wkrótce zmarł. Został pochowany na miejscowym cmentarzu. Wówczas władzę w oddziale przejął dotychczasowy zastępca dowódcy a starszy brat Leona Edward Taraszkiewicz pseudonim „Żelazny”. W ciągu kolejnych lat żołnierze WiN dowodzeni przez „Żelaznego” prowadzili akcje skierowane przeciw działaczom komunistycznym, szpiclom i podporządkowanym nowym władzom służbom mundurowym. Zwykle kończyły się one sukcesami, lecz liczba ludzi w oddziale z biegiem lat topniała. Na początku 1951 roku Edward Taraszkiewicz pisał do siostry: [cytuję za: Grzegorz Makus, Żołnierze Wyklęci – Zapomniani Bohaterowie]

[...] Gdy przypomnę sobie tylu kolegów i naszych najlepszych ludzi, którzy nam pomagali i których kości popróchniały, mimowolnie mnie dławi, a dla przykładu przytoczę niektóre fakty i szczegóły. W roku 1946 grupa nasza liczyła 48 ludzi, dziś z nich zostałem tylko sam jeden, wszyscy niemal złożyli swe młode życie na szali Ojczyzny. Wszystkie grupy, które operowały w tym czasie na terenie Lubelszczyzny spotkał taki sam los i koniec. Ci, co zostali, to tylko jednostki, które tylko cudem Bożym żyją i dalej niosą sztandary swoich rozbitych oddziałów. [...]

Jesienią tego samego roku władza ludowa przeprowadziła dużą operację mającą na celu schwytanie lub zabicie „Żelaznego”. Do miejsca gdzie się ukrywał agenci trafili najprawdopodobniej dzięki informacjom od pewnych Lublinian, u których mieszkała dziewczyna jednego z partyzantów. Szóstego października Edward Taraszkiewicz „Żelazny” oraz jego trzej kompani: Kazimierz Torbicz „Kazik”, Józef Domański „Łukasz” i Stanisław Marciniak „Niewinny” zostali osaczeni we wsi Zbereże nad Bugiem przez 800-osobowy oddział UB i KBW dowodzony przez sowieckiego majora Jana Wołkowa. Gdy ujadające psy ujawniły śpiącym, że wojsko otacza zabudowania podjęli próbę ucieczki. Rozpoczęli ostrzał i obrzucili atakujących granatami, dzięki czemu udało im się przerwać pierścień okrążenia. „Niewinny” odłączył się w tym momencie od grupy i ukrył w pobliskich zaroślach. Pozostała trójka po kilkuset metrach trafiła na drugi pierścień, żołnierzy KBW stojących przy samochodach. Dzięki fortelowi (wyszli z lasu udając ubeków i krzycząc: „samochód dla rannego żołnierza!”) udało im się obezwładnić grupę pilnującą samochodów. Wzięli jednego z żołnierzy KBW (Józefa Ciemniewskiego), wsiedli do gazika i kazali się wywieźć z oblężenia. Mieli pecha: na kierowcę wybrali spryciarza większego niż oni sami, do tego odważnego. Ten zamiast wywieźć osaczonych jak najdalej pojechał w miejsce, gdzie rozlokowana była kompania KBW i cały sztab. Gdy zbliżali się do żołnierzy uspokoił, że jest ich tu tylko kilku, po czym znienacka wyskoczył z wozu krzycząc: „Koledzy ognia! Bandyci!” Wywiązała się strzelanina, w wyniku której zginął „Żelazny” i „Kazik” zaś „Łukasz” został ciężko ranny. Niedługo później pochwycono ukrywającego się w zaroślach „Niewinnego”. „Kazik” i „Niewinny” zostali osądzeni i skazani na karę śmierci. Wyroki wykonano. W strzelaninie w Zbereżu zginęło kilku żołnierzy KBW a także państwo Kaszczukowie, u których poszukiwana grupa się ukrywała. W 2009 roku Prezydent Lech Kaczyński uhonorował Leona Taraszkiewicza „Jastrzębia” i Edwarda Taraszkiewicza „Żelaznego” Krzyżem Wielkim Orderu Odrodzenia Polski.

Zabici przez grupę UB - KBW partyzanci WiN: z lewej Stanisław Torbicz "Kazik" z prawej Edward Taraszkiewicz "Żelazny". Pomiędzy nimi siedzi Stanisław Marciniak "Niewinny". Zdjęcie na dziedzińcu PUBP we Włodawie.
2. „Pogrom” parczewski

Przeglądając dostępne w Internecie materiały dotyczące biografii braci Taraszkiewiczów znalazłem informację o pogromie, jakiego miał dokonać ich oddział w miasteczku Parczew (ok. 30 km od moich Wisznic) w dniu 5 lutego 1946 roku. Środowiska lewicowe, niechętnie widzące uhonorowanie i zdjęcie odium „bandytów” z żołnierzy podziemia antykomunistycznego oskarżyły „Jastrzębia” i „Żelaznego” o kierowanie odziałem, który napadł na miasteczko Parczew, obrabował bardzo licznie tam zamieszkującą społeczność żydowską (w mieście mieszkało kilkuset Żydów) i zamordował trzech jej przedstawicieli. Całe wydarzenie uznały za czyn bandycki o wyraźnie antysemickim charakterze i określiły jako „pogrom” [link]. Parczew leży w moich stronach stąd zacząłem z zaciekawieniem poszukiwać dalszych, dokładniejszych informacji o owym pogromie. Okazało się, że rajd oddziału WiN na Parczew rzeczywiście miał miejsce. Był on spowodowany z jednej strony chęcią poskromienia panoszącej się w mieście komunistycznej, żydowskiej milicji, która tłamsiła społeczność polską. Z drugiej strony celem ataku było zdobycie zaopatrzenia dla oddziału. Zanim doszło do walk „Jastrząb” wysłał parczewskim Żydom ostrzeżenie:

„ […] nie czepiajcie się ludzi, nie maltretujcie gospodarzy, którzy przyjeżdżają zaopatrzyć się w Parczewie, bo jeśli będziecie przetrzymywali, śledztwa prowadzili, bili, to rozliczymy się inaczej” (G. Makus, „Jastrząb” i „Żelazny” ostatni partyzanci Polesia Lubelskiego 1945-1951, Włodawa 2008, s. 35)

Adresaci odpowiedzieli butnie, że będą nadal aresztować ludzi i śledztwa prowadzić, że nawet teraz kilku mają i jak „Jastrząb” jest taki mocny to niech przyjdzie i ich sobie odbije. Niedługo później parczewska milicja zabiła jednego z członków WiN co stało się bezpośrednią przyczyną ataku. Podczas rajdu na Parczew partyzanci splądrowali żydowskie sklepy a zabrany towar załadowali na dwa skonfiskowane ze spółdzielni samochody. W wyniku ataku zostali pojmani i rozstrzelani trzej miejscowi Żydzi: Abram Zisman vel. „Bocian”, Mendel Turbiner i Dawid Tempel. Wszyscy trzej byli uzbrojeni i byli członkami komunistycznego aparatu bezpieczeństwa. Trudno w tym przypadku mówić o pogromie: zginęło trzech komunistycznych aparatczyków, którzy przy okazji byli Żydami. Nie było w tym nic nadzwyczajnego, bowiem wyjątkowe garnięcie się społeczności żydowskiej do pracy w komunistycznym aparacie partyjno-państwowym i aparacie terroru skierowanemu przeciw niepodległościowemu podziemiu to fakt wśród historyków powszechnie znany. Głośna ostatnio sprawa obecnego autorytetu lewicy, profesora Baumana, który w wieku dwudziestu kilku lat pełnił funkcję oficera Korpusu Bezpieczeństwa Wewnętrznego (polska wersja NKWD) to przykład jeden z wielu. Oprócz tego tuż po wojnie istniały w miastach napięcia pomiędzy społecznością polską a żydowską, która przeżyła Holokaust. Ciekawym źródłem, przedstawiającym stosunki polsko-żydowskie tuż po wojnie w odmiennym świetle niż powszechnie panująca opinia jest pismo z 10 września 1945 roku wysłane przez Starostę Powiatowego we Włodawie (40 km od Wisznic, 46 km od Parczewa) do Wydziału Społeczno-Politycznego Urzędu Wojewódzkiego w Lublinie [cytuję za: Grzegorz Makus, Żołnierze Wyklęci – Zapomniani Bohaterowie]

„W związku z powołanym wyżej zarządzeniem, które w odpisie otrzymałem przy piśmie z dnia 4 bm. SP.II/1266/45, donoszę, że aktów zorganizowanej akcji antysemickiej nie było dotąd na terenie powiatu. Spostrzega się jednak w społeczeństwie szeroką niechęć do żydów, a źródło takiego nastawienia wypływa stąd, że żydzi w pierwszych miesiącach niepodległości byli zbyt agresywni do pozostałej ludności, nie potrafią z nią współżyć, a już jeżeli chodzi o pozostających na stanowisku w Milicji, czy w Urzędzie Bezpieczeństwa, to stosunek ich do innej nacji był wręcz wrogi. Na terenie miasta [Włodawa] przed kilku miesiącami zginęło 2-ch aryjczyków z rąk milicjanta żyda, a fakty takie nie wytwarzają harmonijnego współżycia w duchu demokratycznym.
Pocieszającym jest objaw zmniejszenia na miejscowym terenie obywateli narodowości żydowskiej w kadrach Milicji Obywatelskiej i więcej pozytywny stosunek pozostałych do ogółu obywateli.”

(APL, Urząd Wojewódzki Lubelski 1944-1950, Wydział Społeczno-Polityczny, sygn. 50, k. 29)

Dokument ten a także statystyki pokazujące duży „wkład” społeczności żydowskiej w działania komunistycznej bezpieki dowodzą, że obraz Żyda wyłącznie jako ofiary; najpierw hitlerowskiej machiny zagłady a następnie polskich pogromów jest uproszczony i fałszywy.

Historię braci Taraszkiewiczów opisałem w większości na podstawie materiałów, które znalazłem w Internecie. W sprawie spornej historii parczewskiego „pogromu” nie zajmuję jednoznacznego stanowiska bo choć jestem z wykształcenia historykiem to nie chcę się kategorycznie wypowiadać nie widząc dokumentów, nie czytając relacji światków obu stron i nie przeglądając pamiętników (pamiętnik „Żelaznego” wydał w 2008 roku IPN [link]). Wydaje mi się jednak, że użycie słowa „pogrom” w stosunku do wydarzeń parczewskich jest niestosowne i dalece na wyrost. W moim odczuciu nie pogrążają one i nie ujmują czci „Jastrzębiowi” i „Żelaznemu”.

3. Odcienie historii

Historia rzadko jest jednak czarno-biała, rzadko dobrzy zawsze postępują słusznie a źli wyłącznie źle. Po wczytaniu się w źródła widać często różne odcienie szarości. Ja sam daleki jestem od infantylnego patrzenia na żołnierzy antykomunistycznego podziemia jako na rycerzy bez skazy. Choć sama idea walki o Polskę demokratyczną, niepodległą, bez Armii Czerwonej i NKWD, bez terroru komunistów jest ideą niewątpliwie słuszną to trzeba pamiętać, że walczący o nią byli ludźmi mającymi swoje słabości i ułomności, żyjącymi w stresujących warunkach wojennych i w skomplikowanych politycznie czasach. Jeśli już coś budzi mój niesmak w biografiach „Żelaznego” i „Jastrzębia” to raczej nie „pogrom” parczewski a akcja w Puchaczowie w nocy z 2 na 3 lipca 1947 roku. Grupa „Żelaznego” wraz z innymi oddziałami podziemia opanowała wtedy sprzyjającą władzy komunistycznej wieś (wsie takie zwano „Moskwami”). W odwecie za wydanie trzech partyzantów dla UB a w konsekwencji ich śmierć rozstrzelano 21 komunizujących mieszkańców tej wsi (większość była członkami PPR). Czy taka pacyfikacja wsi to czyn godny polskiego żołnierza? Czy tak surowa kara była konieczna?

Żydów wspierających nowy, socjalistyczny system skłonny jestem do pewnego stopnia zrozumieć. Przed wojną antysemityzm w Polsce istniał. Przekonałem się o tym pisząc na studiach referat o obrazie „nocy kryształowej” w polskich gazetach. Nie dziwi mnie to zjawisko wcale, bowiem w wielonarodowych państwach, w których zamieszkują różne grupy religijne cechujące się dodatkowo różnym statusem prawnym i poziomem zamożności prawdopodobieństwo wystąpienia konfliktów jest bardzo wysokie (zdają się o tym nie pamiętać dzisiejsi apologeci idei wielokulturowości). To, co działo się w II Rzeczypospolitej, owa rywalizacja polsko-żydowska była w moim odczuciu czymś naturalnym. Potem przyszła wojna i horror Holokaustu. Po wojnie nieliczni Żydzi, którzy przeżyli hekatombę (około 80 tysięcy z ponad 3 milionów żyjących w Polsce przed wojną) a także Żydzi, którzy przybyli z Armią Czerwoną (kilkadziesiąt tysięcy) zaczęli wspierać nową władzę by odbić się od dna, na którym jeszcze niedawno byli. Jaki mieli interes we wspieraniu niepodległej i chrześcijańskiej Polski, podziemia niepodległościowego? Komunizm to też internacjonalizm, odrzucenie podziałów narodowościowych. To mogło tych ludzi kusić, nie jakaś walka o niepodległą Polskę taką jak ta przedwojenna, w której pewnie nie raz doświadczali różnych przykrości. 

W mediach była niedawno burza po emisji niemieckiego serialu „Nasze matki, nasi ojcowie”. Nie oglądałem ani jednego odcinka tego serialu, bo z reguły nie oglądam telewizji. Podobno nasza Armia Krajowa została tam przedstawiona jako organizacja nacechowana antysemityzmem. Prawicowe media są oburzone, ja jakoś nie specjalnie. Jeśli są w tym filmie pokazane jeden, dwa takie przypadki to moim zdaniem mogły one mieć miejsce. Pamiętajmy, że AK to największa armia podziemna w okupowanej Europie. W szczytowym okresie (lato 1944) liczyła 300 tysięcy członków. Czy w tak licznej organizacji mogli znaleźć się antysemici? Ależ oczywiście! Czy mogli znaleźć się zbrodniarze? Owszem! Pamiętam jak byłem zaskoczony i zniesmaczony, gdy doczytałem się, że w stalinowskim procesie Bohatera polskiego podziemia, rotmistrza Witolda Pileckiego (pisałem o nim tutaj), który miał miejsce 1948 roku składowi sędziowskiemu przewodniczył Jan Hryckowian zaś oskarżycielem był Czesław Łapiński. Obaj ci stalinowscy oprawcy to dawni oficerowie AK. Czy wobec tego Armię Krajową mogli tworzyć także ludzie, do których wstyd się przyznać? Mogli. Zapewne stanowili margines, ale istniejący margines. Ważne by takie negatywne i nieprzynoszące chluby zjawiska pokazywać w odpowiednich, odpowiadających rzeczywistości proporcjach.

4. Dwóch Pakułów

Jacek Pakuła w mundurze oficerskim, około 1953 r.
Moje zainteresowanie historią oddziału Taraszkiewicza wypływa między innymi z osobistej przyczyny. Tak się składa, że w czasach stalinowskich w Wojskach Ochrony Pogranicza we Włodawie służył mój ojciec, Jacek Pakuła. Był felczerem weterynarii i w jednostce zajmował się końmi, które służyły do patrolowania nadbużańskiego pogranicza. Gdy jednostka zrezygnowała z prowadzenia konnych patroli przeszedł do cywila i podjął pracę jako weterynarz w Wisznicach. W każdym razie w momencie służby ojca w wojsku lub kilka lat wcześniej na terenie odpowiedzialności jego jednostki działała grupa braci Taraszkiewiczów. Niby WOP-iści nie należeli do aparatu represji, nie byli głównymi przeciwnikami podziemia niemniej zdarzały się przypadki, że włodawski oddział WiN rozbrajał oficerów WOP lub toczył z nimi potyczki. Co by było, gdyby w patrolu WOP znalazł się mój ojciec a ktoś z jego oddziału zapragnął zgrywać bohatera? Mógłbym się już nie urodzić. Szkoda, że nie zdążyłem zapytać tatę o Taraszkiewiczów, na pewno, gdy pełnił służbę musiał coś słyszeć o „bandzie” grasującej w okolicach Włodawy.

Na zawody we Włodawie zaproszono pewnego kombatanta, który walczył w oddziale braci Taraszkiewiczów. Powitał zebranych i nie przebierając w słowach wygłosił krótką, ale ostrą, antykomunistyczną mowę. Kombatant ten nazywa się… Stanisław Pakuła. Pełnił funkcję adiutanta najpierw u „Jastrzębia” potem u „Żelaznego”. Nosił pseudonim „Krzewina”. W styczniu 1947 roku został aresztowany, był przesłuchiwany i torturowany przez państwowe organa bezpieczeństwa. Będąc w oddziale Taraszkiewiczów był nieletni (miał 16-18 lat) stąd nie skazano go na śmieć a na 15 lat więzienia. Odsiedział 8. Stanisław Pakuła, obecnie w stopniu majora pochodzi z okolic Hańska. To kilkanaście kilometrów od stron, w których urodził się też mój ojciec (Mszanka). Rozmawiałem chwilę z majorem, ucieszył się, gdy wśród zawodników wyczytano moje nazwisko. Próbowaliśmy dojść, czy nie jesteśmy jakąś rodziną. Chyba nie a jeśli już to jakąś bardzo daleką. W okolicach pomiędzy Włodawą a Chełmem nazwisko „Pakuła” jest dosyć popularne. Jest tam nawet miejscowość o nazwie Podpakule.

Drugi z lewej: Edward Taraszkiewicz "Żelazny", pierwszy z prawej: Stanisław Pakuła "Krzewina"


* Z zatrzymaniem siostry Bolesława Bieruta wiąże się zabawna historia. Opisał ją Henryk Pająk w książce „Oni nigdy się nie poddali” i jest często cytowana w Internecie. Otóż siostrę Bieruta Zofię Malewską zatrzymano zupełnie przypadkowo na drodze, na której partyzanci urządzili zasadzkę na przedstawicieli miejscowego UB. Jechała ekskluzywnym chevroletem wraz z mężem oraz synem i synową. Nie zdawała sobie początkowo sprawy, kto ją zatrzymał, więc w pierwszej chwili wypaliła: „pan nie wie, kto ja jestem”. Gdy żołnierze powiedzieli, kim ONI są - pobladła. Zatrzymanych zabrano do wsi Krasne. Byli pilnowani, ale obchodzono się z nimi łagodnie. Siostra Bieruta widząc, że nic jej nie grozi, a może chcąc zjednać partyzantów, powtarzała: Mój brat był taki spokojny, porządny człowiek przed wojną. Do kościoła chodził w każdą niedzielę. Teraz jest z komunistami, ale z przymusu. Słysząc owe wyznania partyzanci “Jastrzębia” kazali tej “polskiej” i “katolickiej” rodzince śpiewać religijne pieśni: przed śniadaniem “Kiedy ranne wstają zorze” a po kolacji “Wszystkie nasze dzienne sprawy”. To były jedyne “tortury”, jakim poddano rodzinę czerwonego namiestnika. Zasady odpowiedzialności zbiorowej partyzanci nie stosowali. Po dwóch dniach pociotkowie Bieruta zostali odwiezieni do pobliskiej gajówki, gdzie podstawiono chevroleta.








 Ale dosyć już o tej historii, rozpisałem się strasznie. Przejdźmy do zawodów.

ZAWODY

W pożyczonym od brata Seacie jadę właśnie do Włodawy. Po wykręceniu przedniego koła, złożeniu siedzeń i wymontowaniu podgłówków rower jakoś zmieścił się do środka. Jadę na triathlon. Mój pierwszy w życiu. Czy aby dobrze zrobiłem? W ten sam weekend jest też pierwszy maraton lubelski. Trasa pewnie pagórkowata jak to w Lublinie, pewnie będzie gorąco, ale to pierwsza edycja, więc fajnie byłoby wystartować. W Mińsku Mazowieckim rozgrywana jest też kolejna edycja Nawigatora. Kilka razy już tam startowałem i zajmowałem wysokie miejsca. Trochę kusi. Zawsze można pojechać po raz kolejny. Nic to, jadę na triathlon. Jest w Okunince, najbliżej Wisznic, tylko 50 kilometrów. Nie jestem do niego przygotowany bo nie mam kolarzówki, rowerem jeżdżę od niedawna a pływałem w tym roku tylko raz. A co tam, tydzień temu startowałem w Biegu Marduły. Na wielkie wyrypy nie jestem gotowy, pobawię się w triathlon, coś nowego, zobaczę jak to jest.

Dojeżdżam nad Jezioro Białe. Pogoda jest sprzyjająca: ciepło, słonecznie. Można pływać bez pianki i nie będzie zimno. To cieszy, gdyż pianki nie mam. Jest początek czerwca, gdzieniegdzie przechadzają się grupki turystów i wczasowiczów. Dobrze, że to nie lipiec – latem są tu istne tłumy. W biurze zawodów dostaję pakiet startowy w tym pomarańczowy czepek. Będzie mnie łatwiej znaleźć na dnie, gdy coś pójdzie nie tak. Chip mocuję na pasku zapinanym na rzep do jednej z nóg. Dziewczyny z obsługi przybijają mi na włochatej nodze dużą pieczątkę z numerem startowym. Źle przybiły - mówi Jasiek, który akurat nadszedł. Trzeba przybić jeszcze raz, tym razem od zewnętrznej strony nogi. Gotowe. Idę z rowerem do strefy zmian. Fajnie tam jest: palmy, słomianki i dużo słońca. Jak na Hawajach. A jakie ładne rowery ludzie mają. Są one podwieszone za siodełko do takich dziwnych stojaków. „In Rome do, as Rome does” – mówi angielskie przysłowie. Zawieszam tak jak inni swój rower; przypinam też do niego numer startowy. Niestety zupełnie nie fachowo: z przodu na kierownicy zamiast na sztorc z tyłu do siodełka gdzie wygląda jak mała flaga. Przy rowerze układam rzeczy, które będą mi potrzebne, gdy wyjdę z wody: gumkę z przypiętym numerem startowym, buty i skarpety (z tych drugich pewnie starzy wyjadacze rezygnują), koszulkę i ręcznik. Na kierownicy wisi kask i okulary. Do tego coś do picia, w moim przypadku woda i „Kubutek”. No, jestem gotowy. Niedługo przed startem w strefie zmian odbywa się odprawa. Kilka słów od siebie mówią organizatorzy, przemawia major Stanisław Pakuła, na końcu Jasiek jeszcze raz objaśnia trasę i zasady rywalizacji. Pytań nie ma, więc przechodzimy na linię startu nad brzeg jeziora.

Najpierw pływanie. Całe 750 metrów. Tego boje się najbardziej. Na basen nie chodzę, bo do najbliższego miasta mam 30 kilometrów. Przed zawodami prawie nie pływałem idę więc na żywca. Co będzie. Kraulem nie przepłynę więcej niż 50 metrów ale krytą żabką mogę płynąć naprawdę bardzo długo. Dystans pokonam tylko czy zmieszczę się w limicie? Jasiek uspokaja, że limity są łagodne, każdy zdąży. Zanim wejdziemy do wody chwila czasu na rozgrzewkę. Potem każą nam jeszcze raz wyjść i wyczytując nazwisko ponownie wpuszczają, tym razem przez specjalną bramkę. Muszą dokładnie wszystkich policzyć by mieć po zawodach pewność, że nikt nie został i nie zwiedza podwodnego świata. Stoimy już na linii startu, po pas w wodzie. Na pobliskim pomoście zebrali się kibice, gapie i rodziny startujących. W łódkach przy trasie części pływackiej czekają ratownicy. „Żelazny” triathlon czas zacząć. 

Na sygnał wszyscy kładą się na taflę wody i zaczynają płynąć. Jest tłoczno. Wiedziałem, że z pływaniem będzie u mnie cienko, więc ustawiłem się zupełnie z tyłu. Tak jak inni zaczynam kraulem. Spokojnie w stronę pierwszej boji ustawionej stosunkowo daleko od brzegu. Na twarzy mam maskę Mares’a, taką zwyczajną, do nurkowania. Niewątpliwie powoduje większy opór wody niż okulary pływackie, ale przecież nie będę szybko płynął, więc co mi zależy. Maską się nie martwię, martwię się kąpielówkami. Już, gdy zacząłem płynąć zauważyłem, że gumka jest w nich nieco luźna a sznurek uciekł mi do środka. Zaraz mi się zsuną do kolan i będzie pośmiewisko na pół jeziora. Ale wtopa. Na szczęście tak tragicznie nie jest. Luźne są, ale jakoś się trzymają. Może w nich dopłynę. Kraul już mnie zmęczył, więc przerzucam się na krytą żabkę. Opływam boję i zwrot w kierunku dwóch boji bliżej brzegu, przy pomoście. Eeee.., nie jest tragicznie, nie jestem ostatni. To dobrze. Po przepłynięciu wzdłuż pomostu wypływam znowu na jezioro do ostatniej, odległej boji. Odpocząłem na żabce więc przerzucam się na jakiś czas na kraula. Niestety: kilkanaście machnięć rękoma, zadyszka i znowu muszę przejść do żabki. Ale cienizna. Ostatnia boja zaliczona i trochę zmęczony płynę już do brzegu. Wybiegając na plażę na zdrętwiałych nogach oglądam się za siebie: jestem czwarty od końca na sześćdziesięciu kilku. Nie ma się czym chwalić, ale mogło być gorzej.

Ociekający wodą, na bosaka truchtam do strefy zmian. Teraz czas na rower. Trzy pętle, razem 20 kilometrów. Pestka. Jeszcze w strefie usiłuję stracić jak najmniej czasu. Szybkie wytarcie ręcznikiem, łyk „Kubutka”, koszulka, pasek z numerem, skarpetki, buty Columbia Conspiracy, okulary, kask i w drogę. Ze strefy zmian trzeba rower wypchnąć biegnąc i dopiero za ustaloną linią można go dosiąść. Tak też robię. Dosiadam swojego górala i pędzę. Ale jest przyjemnie: słońce grzeje, jest ciepło a ja cały jeszcze ociekam wodą. Czuję się rześki i aż mam chęć mocno naciskać na pedała. Wyjeżdżam poza Okuninkę, droga prowadzi wśród pól, trochę przez las. Jest fajnie ale ścigać się jest ciężko. Co jakiś czas doganiają mnie i z łatwością mijają zawodnicy z czołówki. Pędzą na kolarzówkach jeden tuż za drugim. W tej wersji zawodów drafting (jazda „na kole” bardzo blisko siebie tak, by zmniejszyć opór powietrza) jest dozwolony. Ścigać się z nimi nie zamierzam. Szukam wyzwań na swoją miarę. O! W oddali widzę jakąś panią w wieku jak się potem okazało chyba 40 plus. Mozolnie, bardzo mozolnie próbuję ją doścignąć. Jakoś, chyba na drugim okrążeniu się udaje. Ze sporym trudem, ale i dużą satysfakcją wyprzedzam na całym etapie rowerowym cztery osoby. Nie mam względu ani na wiek ani na płeć. Ostatnim moim łupem był Pan Wiesław z Chełma; miał tygrysa na różowym stroju i ponad 50 lat. Dopadłem Go tuż przy zejściu z roweru przy strefie zmian. No - rower zaliczony. Teraz już tylko bieg.

Bieganie. W tym jestem dobry. Tylko pięć kilometrów, ale liczę, że coś tu odrobię. Szybko zostawiam rower i wybiegam na trzy pętle po chodnikach w Okunince. Nie jest łatwo. Nogi tuż po zejściu z roweru są sztywne jak kołki. Gdybym ćwiczył „na zakładkę” (trening stosowany przez triathlonistów polegający na łączeniu różnych dyscyplin: np. rower i od razu potem bieg) byłoby pewnie lepiej, ale nie ćwiczyłem, więc nie jest. Muszę spokojnie rozruszać nogi. Wydaje mi się, że biegnę niezbyt szybko a udaje mi się co chwila kogoś mijać. W sumie na tych trzech pętlach wyprzedzam 20 osób. Nie znaczy to, że przeskoczyłem w klasyfikacji o 20 miejsc, bo część z wyprzedzonych przeze mnie robiła np. ostatnią pętlę, podczas gdy ja byłem dopiero na pierwszej. Z punktów z wodą do picia nie korzystam. Nie ma sensu pić bo organizm i tak nie zdążyłby tej wody przyswoić przed metą. Czasem tylko polewam głowę dla schłodzenia i rura do mety. Już jest, już ją widać. Są kibice, są brawa. Wpadam na metę, major Pakuła wręcza mi medal. Czas na pięć kilometrów 19:27, jak na te zawody nawet dobry, podobnie biegali ludzie z pierwszej piątki. Czas całości 1:28:22, miejsce 50 na 68 osób, 45 w kategorii mężczyźni. Zawody wygrał Piotr Hydzik z YMCA Kraków. Zrobił pływanie w 00:08:39 (ja w 00:21:22), rower w 00:33:16 (ja w 00:51:09) i bieganie w 00:17:48 (ja w 00:19:27). Całe zawody ukończył w nieco ponad godzinę (01:00:46). Wśród kobiet triumfowała Hanna Matysiak z UKS G 8 Bielany Warszawa. Miała czas całości 01:05:26 i była piąta OPEN.

Podium kobiet

Podium mężczyzn
Jakie mam wrażenia i refleksje po pierwszym triathlonie? 

1. Było bardzo przyjemnie: świetna pogoda, ładna sceneria, krótki dystans. W sam raz na pierwszy, zapoznawczy start. Miejsce zająłem słabe, ale też na lepsze nie liczyłem. Zaliczyłem świetny relaks i zebrałem trochę nowych, ciekawych doświadczeń.

2. Triathlon jako dyscyplina zdobywa ostatnimi czasu dużą popularność. Wielu biegaczy, którym znudziło się już trzaskanie ulicznych maratonów (które nota bene znacznie straciły na prestiżu, m.in. przez masowość i limity dostosowane do możliwości piechurów) przerzuca się albo na ultra albo na triathlon. Ten drugi ma nad biegami ultra kilka punktów przewagi. Pierwszy: jest znacznie przyjemniejszy „w odbiorze”, niż bieg ultra. W ultra człapiesz nogami dziesiątki kilometrów, po ulicy jest to nużące i bolesne, bardziej urozmaicone jest w górach i na wszelkich imprezach trailowych. A triathlon? Zabawa trawa długo, ale dyscypliny się zmieniają. Płyniesz, zaczynasz być zmęczony pływaniem to akurat wychodzisz z wody i wsiadasz na rower. To jest fajne. Nie tak nużące jak kilkunastogodzinne, monotonne przebieranie nogami.

3. Druga sprawa: triathlon to chyba także zawody dużo łatwiejsze do zaakceptowania dla rodzin zawodników. W ultra facet idzie w krzaki i zziajany po dziesięciu godzinach wraca. Co rodzina ma w tym czasie robić? Siedzieć w bacówce, chodzić po okolicy? A jak to październik i pogoda pod psem? A tu proszę: triathlon organizowany jest w ciepłej porze roku, często w sezonie urlopowym. Jest ciepło, jest jezioro. Dzieci mogą się popluskać w wodzie, później z mamą pokibicować tatusiowi. Pomachać mu, gdy będzie jechał rowerem, gdy będzie biegł. Tak, triathlon wydaje mi się bardziej „family friendly”.

4. Triathlon wydaje się też łatwiejszy i przyjemniejszy do oglądania dla kibiców i ciekawszy medialnie. Tu nie trzeba wchodzić gdzieś w góry by pooglądać ultrasów. Można oglądać zawodników z brzegu popijając lemoniadę przez słomkę, można kręcić się przy strefie zmian oklaskując znajomych, obserwować jak sobie radżą na poszczególnych dyscyplinach. Można też pooglądać, w czym biegają i jakie bajeranckie mają rowery.

5. No właśnie: triathlon to też dużo bardziej kuszący sport wytrzymałościowy dla gadżeciarzy. Są tu fajne pianki triathlonowe, a przede wszystkim piękne rowery i kaski o futurystycznych kształtach. Jeśli ktoś ma gruby portfel to może się tu bardzo korzystnie pokazać. Posłuchać zazdrosnego cmokania kibiców i kolegów dysponujących gorszym sprzętem. I może mieć pewność, że Pan Zdzisław z przysłowiowej „Psiej Wólki” na pewno taką bryką nie jeździ.

6. Triathlon to sport mieszczuchów. By być w tym dobrym trzeba trenować pływanie, oczywiście nie sezonowo a przez cały rok. To znaczy, że trzeba kilka razy w tygodniu chodzić na basen. W naturalny sposób odsiewa to ludzi, żyjących tak jak ja, na głębokiej prowincji, gdzie do basenu jest daleko. Oczywiście można też startować bez solidnego treningu pływackiego ale wtedy trzeba się zadowalać obstawianiem dołów listy wyników. 

7. Trzy dyscypliny zamiast jednej tak jak w bieganiu to cecha ujemna i dodatnia za razem. Dodatnia dlatego, że jak Ci się znudzi trening jednej dyscypliny, to możesz akurat tego dnia pójść na inną. Pada za oknem? To przekładasz bieganie na jutro a dziś idziesz na basen. To jest plus. Ale to też jest minus bo trudno ciągnąć trzy dyscypliny na raz na wysokim poziomie. Trzeba mieć do triathonu bardzo dużo czasu. Ja sam np. bałbym się teraz przerzucić na triathlon m.in. dlatego, że przypuszczalnie w bieganiu nastąpiła by u mnie stagnacja. W moim odczuciu triathlon to dla zawodników z ambicjami sport bardziej wymagający od biegania.

8. Zmiana dyscyplin to rzecz ogólnie przyjemna z tym, że sam trochę bałbym się ścigania na rowerze w formule z dozwolonym draftingiem. Jedzie się tam szybko, bardzo blisko siebie. Chwila nieuwagi, ktoś przyhamuje, zajedzie ci drogę, szast-prast i lecisz na łeb, na szyję. Jesteście poobdzierani – i ty i rower. Bardzo to nieprzyjemna perspektywa. Niby w biegach ultra też można skręcić nogę, można się poobdzierać upadając na zbiegach, ale jako to mnie mniej przeraża.

9. Bieganie jest mniej elitarne, jest bardziej masowe ale też ma tę zaletę, że jest bardziej egalitarne, niż triathlon. W triathlonie zamożny ale średnio wytrenowany zawodnik na super sprzęcie może opędzić bidulę, który co prawda trenuje solidnie i nawet widać u niego jakieś oznaki talentu ale ani pianki ani sensownego roweru jeszcze sobie nie kupił. W bieganiu jakiś wpływ na wynik mają trochę buty, ale tu, na porządne buty nawet biednego stać. Reszta to już tylko wytrenowanie, predyspozycje, wiedza i psychika. I to w bieganiu lubię. 

10. Ogólnie triathlon bardzo mi się podoba. Jeśli ktoś ma warunki do trenowania, mieszka w mieście lub obok miasta, stać go na sprzęt, ma samochód by potem ten sprzęt targać na zawody to jest to fajne hobby. To dobry sport także dla tych, którzy są średnio dobrzy w dwóch lub trzech tych dyscyplinach, ale z różnorakich względów nie mogą być w nich lepsi. Tu się nie da być dobrym biegaczem a z rowerem i pływaniem to jakoś to będzie. Tu wszystko jest ważne, więc albo trenujesz solidnie wszystkie trzy dyscypliny albo odpuść sobie triathlon. Kuszą mnie trochę te zawody, nie powiem. Chciałbym kiedyś zrobić Ironmana (triathlon gdzie płynie się 3,8 km, jedzie rowerem 180 km i biegnie 42 km). Na razie jednak to odłożę. Póki co jestem w stanie poprawiać swoje wyniki w bieganiu, czasem wrócić z pucharkiem za miejsce OPEN czy w kategorii wiekowej. Dopóki się rozwijam biegowo nie będę na poważnie brał się ani za triathlon ani za rajdy przygodowe. Czasem jednak mogę w tym rekreacyjnie wystartować. „Żelazny” triathlon nad Jeziorem Białym był bardzo przyjemnym doświadczeniem. O ile w przyszłym roku nie będę miał w tym czasie jakichś ważnych zawodów biegowych to znowu tu przyjadę.

[link] do strony zawodów
[link] do galerii autorstwa Dariusza Sikorskiego

Z majorem Stanisławem Pakułą. Fot. Krzysztof Skibiński

11 komentarzy:

Anonimowy pisze...

Dobrze poszło Pawle. Pierwsze doświadczenia i szlify masz za sobą. Popływaj w Zielawie i będzie poprawa hehe

Anonimowy pisze...

Brawo Paweł!

Ja nigdy nie próbowałem, podglądam za to brata, który od jakiegoś czasu zajmuje się triathlonem i sport ten ogólnie mi się podoba ale chyba zostanę w górach, bo ja po prostu lubię być sam :) (i nie mam roweru).


Krzysztof

Paweł Antoni Pakuła pisze...

W Zielawie to ja mogę poćwiczyć brodzenie w szuwarach po kolana ;) Ale w zalewie horodyskim czasem pływam; brudny jest trochę to fakt, i coraz bardziej zarośnięty ale można się tam rozpędzić.

Krzysiek,

Słusznie, o tym też mogłem napisać. Triathlon to sport w którym generalnie częściej widzisz ludzi, w ultra czasem grzejesz nocą w świetle czołówki po miejscach "gdzie diabeł mówi dobranoc" i nie widzisz nikogo.

Pozdrawiam!

Krasus pisze...

Jako świeżo upieczony triathlonista powiem Ci, że stagnacji w bieganiu nie odczuwam. Przygotowując się do tri biegam teraz więcej niż wcześniej, bo bardziej poukładałem swoją codzienność. Do tego zdrowiej się odżywiam, więcej śpię, a uprawianie innych sportów też dobrze mi wpływa na bieganie, wczoraj po raz pierwszy w życiu złamałem 40min na dychę:)

Pełna zgoda z punktami, które rozpisałeś w podsumowaniu, ale z jednym się nie zgadzam - że to sport dla mieszczuchów. Po pierwsze, pływać można też w jeziorach, rzekach czy zalewach (ok, tylko przez kilka miesięcy, ale można), a po drugie to wielu małych miejscowościach są baseny. Niedaleko moich rodziców jest basen, w miejscowości, w której mieszka 7 tys. ludzi:)

Jeszcze raz gratuluję debiutu i kto wie, może kiedyś spotkamy się i na triathlonie:)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Marcin,

Niewątpliwie rower i pływanie dobrze wpływa na bieganie (po to przecież kupiłem rower) ale sumienne trenowanie tych wszystkich trzech dyscyplin pochłania olbrzymią ilość czasu..

Baseny może i pojawiają się gdzieś w małych miejscowościach ale ja patrzę po swojej okolicy i u mnie najbliższy jest w promieniu 30 km. Wiesz, zawsze niby można jeździć, powiedzmy ze 3 razy w tygodniu zimą ale to jednak spore koszty są (czas i pieniądze).

Gratuluję złamania 40 min na dychę, rozwijasz się!

Emilas pisze...

Gratuluję debiutu :) i uzyskanego czasu na 5km! Z pewnością wyprzedziłeś wtedy niejednego gadżeciarza! Przyznam, że mnie też kusi triathlon, ale odkładam to jeszcze na dalszą przyszłość, choć zdarzało mi się już robić trening na zasadzie np. 40km rower i bez odpoczynku (tylko wtaszczeniu roweru na drugie piętro) 10km bieg, ale to były jednorazowe wybryki. :P Z tym, że rowerem jeżdżę od lat (turystyka rowerowa to od lat moje główne wakacyjne hobby, a w sezonie robiłam parę tysięcy km zanim wzięłam się za bieganie). Podobnie jak Ty mam jednak problem z pływaniem... W tym roku wykupiłam sobie karnet i chodziłam przez niecałe pół roku na basen i generalnie stwierdzam, że nie mam do tego talentu i moje zatoki szwankują :P Ale jak przeczytałam Twoją relację to myślę, że rzeczywiście chyba nie ma się co tak spinać i dobrze potraktować udział w tego typu zawodach jako przygodę i nowe doświadczenie, a słabszego roweru nie ma się co wstydzić. :P No i żeby wziąć udział w Iromanie to już trzeba być hardkorem... ;)
Pozdrawiam.

Krasus pisze...

Nie no, jasne, że czasu kolosalne ilości trzeba wysupłać. Ja teraz trenuję ok 10 godz w tygodniu. Jak dodać do tego dotarcie na basen, rozgrzewki, prysznice itd to robi się ponad 20h...

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Hej Emila,

Dla jasności napiszę, że nie twierdzę, że triathloniści to gadżeciarze tylko, że gadżeciarze mogliby się w tym sporcie przyjemniej odnaleźć niż w bieganiu. Triathlon fajna rzecz, z pływaniem na pewno każde z nas dałoby sobie jakoś radę. Tu najważniejsza jest technika bo to najbardziej techniczna dyscyplina z wszystkich trzech triathlonowych. Ja jakoś pływania wielce nie trenuję ale jak już idę popływać to staram się tego kraula robić jak najbardziej stylowo, choćby bardzo krótkie odcinki. Mam przy tym problem z wszystkim ale najbardziej z tym, by bez przerwy pracować nogami. Strasznie szybko się przy tym męczę.

Ten Ironman to chyba wcale nie jest taka trudna sprawa. Nie wiem jakie tam są limity ale samo pokonanie dystansu jakoś mnie nie przeraża. Niech no kupię kolarzówkę :)

Marcin,

To znalazłeś sobie dodatkowe zajęcie na 1/2 etatu; szkoda tylko że tak jak ja zamiast na tym zarabiać jeszcze dopłacasz ;)

Anonimowy pisze...

a gdzie relacja z st bernard???

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Spokojnie, lecę chronologicznie. Jeszcze dwa biegi krótkie i biorę się za st. Bernard. W tym miesiącu będzie.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Co tam Ironman, Didier Woloszyn to dopiero szaleje:

http://www.sport.pl/Triathlon/1,133288,14369821,Triathlon__Didier_Woloszyn__czyli_w_33_dni_33_razy.html#BoxSlotII3img