Wstęp
Z głównym konkurentem, Andrzejem Buchajewiczem przed startem |
Kolejny pieszy maraton na orientację odbywający się w okolicach Ełku. Maratony te organizuje od kilku lat Wiesław Rusak z pomocą MOSiR-u w Ełku i życzliwych, miejscowych władz. Typowe elementy zabawy to dystans 100 km i 50 km, limit 28 godzin dla setki i 14 godzin dla pięćdziesiątki oraz mapy w skali 1:50.000. To, co odróżnia ełcką imprezę od podobnych zawodów to dobre warunki noclegowe (zakwaterowanie w bursie szkolnej), możliwość bezpłatnego skorzystania z pobliskiego parku wodnego oraz biesiada na zakończenie. Nawigacyjnie raczej trudno nie jest, ale zdarzają się punkty „rodzynki” gdzie można nieźle wtopić. Dziś jestem tu już po raz czwarty. Jak pójdzie - trudno przewidzieć. Raz tu wygrałem, raz byłem trzeci a raz się wycofałem. Psychiczny komfort daje możliwość zakończenia rywalizacji po 50 km nawet, jeśli ktoś planował ścigać się na setkę. O 7:30 rano start honorowy z centrum Ełku i wywożą nas autobusami na północ, do Starych Juch. O 9 rano w sobotę Pani wójt Ewa Jurkowska-Kowałko wystrzałem z pistoletu (sygnałowego oczywiście) wypuszcza zawodników na trasę. 144 osoby, z mapą i kompasem w garści rozpoczynają wyścig. Czasy powinny być dobre, bo zima tym razem jest mocno spóźniona. Śniegu nie ma prawie nigdzie, temperatura plus 4 stopnie, pochmurno. Wcześniej trochę popadało i mżyło, dlatego jedyną trudność pogodową będą stanowić błotniste, rozjeżdżone drogi, rozlewiska a nocą mgła. Rozpoczyna się Ełcka Zmarzlina – impreza, którą z racji warunków trafniej jest określić mianem Ełckich Roztopów. Tak właśnie nazywały się zawody zorganizowane wiosną 2009 roku zanim zmieniły nazwę na Ełcką Zmarzlinę. Dobrze je pamiętam, bo była to pierwsza setka, którą udało mi się wygrać [link do relacji z zawodów].
Początek
Po sygnale startu ludzie zbiegają nad rzekę i pędzą w stronę pierwszego punktu. Ja swoim zwyczajem zostaję jeszcze kilka minut by na mapie wyrysować planowane przebiegi. Nie chcę za dużo myśleć nad mapą podczas biegu. W końcu ruszam. Organizator jeszcze podpowiada, bym zwrócił uwagę na mostek, nad rzeką po lewej stronie. Truchtam leniwie przez wspomniany mostek a potem zamiast od razu przejść tory biegnę wzdłuż nich po lewej stronie. Po kilkuset metrach kończy się droga. Zostaje gęstniejący las. Po nasypie kolejowym chodzić nie możemy, jest zakaz. W końcu przedzieram się przez wąski pas chaszczy pomiędzy jeziorem a nasypem kolejowym. No nie, drugi kilometr a ja już wylądowałem w jakichś zaroślach. Początek jest kiepski. Przekraczam w końcu tory i idę do drogi, na której z oddali widać maszerujących uczestników imprezy. Na drodze zaczynam truchtać wyprzedzając stopniowo znajomych i nieznajomych piechurów. Część z tych, którzy mnie znają dziwi się oczywiście, co ja tu robię. Cóż - już zdążyłem zaliczyć pierwsze przygody. Podbijam jedynkę, lecę do PK 2. Wyprzedzam wtedy dziewczynę idącą z psem i Andrzeja Sochonia, który przecież nie biega. Mój główny konkurent, Andrzej Buchajewicz pewnie dokłada mi już z 10 minut.
Moje przebiegi - punkty 1-4 |
Łatwe punkty
PK 2 wchodzi z biegu, dookoła jest jeszcze sporo ludzi, większość tnie na przełaj, przez łąkę. Na szczęście grząsko nie jest. Przy punkcie, gdy już mam podbijać kartę słyszę: „a ładnie to tak pchać się przed starszymi”? To Andrzej, myślałem, że jest już kilka kilometrów z przodu. Jak się okazało w drodze na dwójkę zdążył się już gdzieś wykąpać. Na kolejne punkty lecimy oddzielnie - Andrzej z młodym, ale szybkim biegaczem pięćdziesiątek Piotrkiem Chyczewskim, ja niedługo za nimi. Spotykamy się znowu przy trójce. Niewiele przed samym punktem nawigowałem, bo naprowadziły mnie na lampion zryte ścieżki i wracający zawodnicy. Przed nami musi być ponad 20 osób, ale stopniowo je doganiamy i wyprzedzamy. Przed czwórką fotki strzela nam organizator Wiesław Rusak. Ponoć jestem 19-sty. Droga na piątkę jest długa, polna, ale prosta nawigacyjnie. Męczą mnie tylko trochę te pagórki. Staram się pomimo tego trzymać tempo. Mijam zawodnika, który za nic ma styczeń i chaszcze, przez które niewątpliwie przyjdzie się przedzierać: biegnie w spodenkach. Potem doganiam jeszcze jednego, brodacza podobnego do Antona Krupicki. Andrzej z Piotrkiem uciekli gdzieś do przodu i chwilowo ich nie widzę.
Przy PK 5 dochodzę Wojtka Burzyńskiego, który zaczął biegać setki i ostatecznie zajmie na tej imprezie trzecie miejsce. Wojtek w drodze na następny punkt trzyma się niedaleko za mną. W którymś momencie wywija niezłego orła, o czym informuje mnie rumor słyszany a plecami. Na szczęście koledze nic poważnego się nie stało. PK 6 to kolejny łatwy punkt, lecz nie ma na nim lampionu. Komuś się spodobał i zwyczajnie go ukradł. Robię szybko zdjęcie i ruszam dalej w drogę. PK 7 – punkt ładnie położony na dnie jaru kojarzy mi się ze Skorpionem. Po podbiciu karty przekraczam jar i może kilometr dalej doganiam Andrzeja z Piotrkiem. Nie przyłączam się jednak do chłopaków tylko truchtam dalej swoim tempem.
Moje przebiegi - punkty 5-9 |
Wesoły koniec pierwszej pętli
Na następnych kilometrach Piotrek gdzieś zniknął za plecami a Andrzej coś tam wspomina o mocnym tempie, które podobno narzuciłem. Eeetam. Teraz tylko długi przelot do ósemki i kończymy pierwszą pętlę. Przed nami biegnie ktoś żółtej kurtce: pewnie czołówka pięćdziesiątki. Ostatnią część drogi na PK 8 planuję ściąć po polach za wsią Liski, ale Andrzej namawia mnie by ściąć już wcześniej. To słuszny wariant – przekraczamy rów po mostku, potem spory kawałek po pagórkach i już widać wieżę widokową będącą przedostatnim punktem przed półmetkiem dla nas a metą dla pięćdziesiątki. Tuż przed wieżą doganiam w końcu widzianego wcześniej biegacza w żółtej kurtce. To Bartek Grabowski. Lubię tego wąsacza, dlatego wesoło poganiam go z oddali, by się nie obijał. Wbiegamy po schodach na widokową wieżę. Bartek walczy o pudło na trasie 50 km i coś tam zasapany mówi, że nieźle go nastraszyliśmy, bo bał się, że gonią go zawodnicy z jego trasy. Na wieży dowiaduje się od sędziów, że jest drugi. Pierwszy - Krzysiek Lisak - był tu 5 minut temu. Bartek dopytuje się dla świętego spokoju, czy ja aby na pewno lecę na stówę. To ja go zaczynam straszyć, że chciałem na stówę, ale teraz już jestem zmęczony po 50 kilometrach w nogach i jak przyśpieszę i go łyknę to będę drugi na 50 km a taki rezultat też mnie zadowala. Bartek na to: „no co ty, nie żartuj” – w tym samym momencie bierze nogi za pas i zasuwa pędem do mety. Ma do niej tylko kilometr. Gdy po pięciu godzinach od startu dobiegamy do szkoły, jest w niej już Krzysiek Lisak, który przybiegł kilka minut wcześniej i wygrał trasę 50 km. Chłopak pozbierał się po poważnej kontuzji sprzed kilku lat i znowu zaczyna mocno biegać. Bartek obronił drugą pozycję, ja jestem trzeci. Wydaje się trochę zły tym moim straszeniem, ale ja mam niezły ubaw i żadnych wyrzutów sumienia. Trochę Go na końcu popędziłem, dzięki czemu przybiegł z mniejszą stratą do Krzyśka. Poza tym przypomniała mi się historia ze Skorpiona 2012. Ścigaliśmy się wtedy w śniegu na 100 i 50 km. Bartek z kumplami będąc w pobliżu jednego z punktów perfidnie wydreptał w śniegu ścieżkę prowadzącą do stowarzysza (punkt stowarzyszony – mylny, oszukany punkt kontrolny, którego podbicie skutkuje karą czasową) licząc, że znajdzie się jakiś „jeleń”, który ten mylny punkt podbije. Tym „jeleniem” okazałem się ja. Podbiłem stowarzysza i dostałem karę czasową. To teraz, w Ełku, jak tak przegoniłem trochę Bartka na ostatnich kilometrach to się trochę odegrałem. Jesteśmy kwita.
Moje przebiegi - punkty 9-14 |
II pętla
Półmetek dla nas a meta dla pięćdziesiątki znajdowała się w Starych Juchach. Wbiegliśmy na nią po około 5 godzinach. Pięć minut w bazie i wychodzimy. Szykuje się dobry czas, ciągle jeszcze jest widno. Zostało jeszcze z 1,5 godziny dnia, dobrze byłoby złapać jeszcze ze 2 punkty z drugiej pętli zanim zapadnie zmrok i utrudni poszukiwania. Niestety, na pierwszym punkcie II pętli zaliczamy wtopę. Leśna droga prowadząca do punktu gdzieś niknie (potem okazało się, że została zaorana) a my, zamiast odbić w prawo do drogi brniemy przez las i pola dalej na północ. Chyba przestrzeliliśmy punkt, więc odbijamy na prawo do drogi, namierzamy domki i lecimy podbić pobliski lampion. Straciliśmy tu z 10 minut.
Okolice PK 10 na mapie |
Okolice PK 10 - ślad GPS z Ambita |
W drodze na następny punkt PK 11 Andrzej namawia mnie by z PK 11 na PK 12 ciąć na wprost, przez podmokłe łąki. Ja nie mam ochoty na kąpiele, tam jest pełno rowów i boję się, że będą po brzegi wypełnione wodą. Jedenastkę podbijam przed Andrzejem i biegnę wariantem dookolnym, takim, jaki założył organizator. Andrzeja za mną nie ma. Wiem, że poleciał na skróty. Mam świadomość, że może na tym zyskać, ale liczę, że nadzieje się na bagna i tam utknie więcej tracąc niż zyskując. PK 12 – brama starego cmentarza. Podbijam punkt przy zapadającym zmierzchu. Andrzeja nigdzie tu nie ma, albo jest za mną albo przede mną. Wyruszając na trzynastkę w końcu zakładam czołówkę. Zrobiło się też chłodniej. Trawa zaczyna pokrywa się szronem. Następne punkty PK 13, PK 14 i PK 15 wchodzą z biegu, choć jest noc i mam czasem na leśnych drogach momenty zawahania. Bywa, że na skrzyżowaniach tracę kilkadziesiąt sekund, co w efekcie daje kilka minut straty. Tuż przed czternastką przekraczam na czworaka szeroki rów w lesie po przerzuconych choinkach – niewątpliwie był tu budowniczy trasy i specjalnie dla nas ułożył chybotliwą kładkę z choinek. Na PK 16 biegnę przez Chojniak a nie jak pierwotnie planowałem przez Piaski. Po drodze coraz bardziej mnie suszy, gdyż na ostatnim punkcie skończyło mi się picie. Jeszcze 15 km do mety. Na szesnastkę dochodzę wzdłuż szemrzącego strumienia. Podbijam kartę i już mnie kusi, by nalać sobie wody ze strumyczka. Pewnie brudna, ale choć trochę. Strumyk jednak wysechł. Nie chce mi się go szukać w krzakach, lecę dalej, może jakoś wytrzymam. Został ostatni punkt: PK 17 i długi przelot do mety.
Moje przebiegi - punkty 14-17 |
Pechowa siedemnastka
Ostatni punkt okazuje się dla mnie największą wtopą tego rajdu. Na pierwszy rzut oka nie wygląda na trudny: położona na narożniku lasu ambona myśliwska - powinno być łatwo. Budowniczy trasy ostrzegł jednak przed startem, że jakiś gospodarz zaorał drogę, która prowadziła z Malinówki do ambony. Ostatni kilometr trzeba przejść na azymut. Biegnę, jest noc, robi się mgliście. W świetle czołówki niewiele widać. Najgorzej, że słabo widać kontury lasu. W końcu kończy się droga. Teraz orne pole, stopy w nim grzęzną i wykręcają się. Przez moment w oddali przede mną mignęło mi światełko. Andrzej! Czyli jednak, jest z 5 minut przede mną. Jego odważny wariant przez podmokłe łąki pomiędzy PK 11 a PK 12 opłacił się. Teraz prowadzi. Nie wiem czy znalazł punkt, może go szuka? Na wszelki wypadek idę dalej po swojemu. W pagórkowatym terenie mijam jakieś chaszcze i bagienka, których nie ma na mapie. Nie mogę namierzyć tej cholernej krawędzi lasu. Kręcę się to tu, to tam, dwukrotnie skaczę przez jakiś świeżo wykopany rów. Poruszanie po grząskim, zaoranym polu jest koszmarnie powolne. Lecą minuty, dziesiątki minut. Jestem coraz bardziej zrezygnowany, zagubiony i wkurzony. No ja już nie jestem pewien, gdzie jestem. Muszę wrócić do jakiegoś punktu ataku i namierzyć się od nowa. Idę już z tym postanowieniem i w pewnym momencie widzę ambonę z lampionem. No rzesz cholera jasna, tyle jej szukałem a wszedłem na nią przypadkowo. Co najmniej 20 minut w plecy. Tabliczka przy ambonie jest zerwana, to znak, że pierwszy już tu był. Czyli przegrałem z Andrzejem. Biegnę teraz długim przelotem do bazy. Nie chce mi się już biegać, jestem zmęczony a Andrzeja i tak już nie dogonię. Ale droga do Ełku prowadzi lekko w dół, jest wygodna, szutrowa. Nie wypada jej nie biec. Więc biegnę. Wpadam na metę o 20.41 wieczorem. Po 11 godzinach i 41 minutach od startu. Jestem drugi. Andrzej przybiegł o 20.15, dołożył mi 26 minut. Ustanowił rekordowy czas Ełckiej Zmarzliny (11:15). Trzeci, wspomniany już Wojtek Burzyński będzie za około 2,5 godziny (jego czas to 14:11). W sumie spośród 144 startujących trasę 100 kilometrów ukończy 25 osób. Wśród nich będzie jedna kobieta – doświadczona Anna Trykozko (czas 22:37) Ostatni wrócą w niedzielę rano. Większość startujących zdecydowała się na mniej kasującą wersję 50 km. Tę rywalizację wygrał Krzysiek Lisak przed Bartkiem Grabowskim. Wśród kobiet na 50 km najszybsza była Magdalena Gruzie. Wykręciła czas 6 godzin i 30 minut.
Okolice PK 17 na mapie |
Okolice PK 17 - ślad GPS z Ambita |
Podsumowanie
Podium. Foto: A. Krochmal |
Było bardzo dobrze. Szybka trasa, w miarę dobre warunki do ścigania. Poranny start umożliwił najszybszym zawodnikom z setki zebranie większości punktów za dnia co sprzyjało szybkiemu ukończeniu wyścigu. Choć nie wygrałem to jestem bardzo zadowolony z wyniku. Wykręciłem dobry czas pomimo dwóch wtop. Nigdy wcześniej nie przebiegłem tak szybko orienterskiej setki. Andrzej Buchajewicz wygrał ze mną zasłużenie, głównie dzięki mądrzejszej nawigacji. Zawody były dobrze zorganizowane, trasa w miarę ładna a punkty poprawnie rozstawione. Po zawodach czekały nas jeszcze dodatkowe, przyjemne rzeczy: pławienie się parku wodnym: basen, różne jacuzzi, sauny parowe i suche, hydromasaże, jaskinia lodowa. A na koniec dekoracja, wręczenie nagród i biesiada. Cieszę, się, że tu przyjechałem.
Na zdjęciach map pomarańczowym pisakiem zaznaczyłem swoje planowane przebiegi zaś czerwonym przebiegi rzeczywiste o ile były inne niż planowane.
[LINK] do strony zawodów (tam też dokładne mapy do pobrania)
[LINK] do zdjęcia całości mojej mapy - I pętla
Użyty sprzęt:
Buty Inov-8 Bare-Grip 200
Skarpety neoprenowe SealSkinz
Stuptuty Inov-8 Debrisgaiter 32
Leginsy zimowe Kalenji Deefuz Essentials
Oddychająca koszula z długim rękawem RMD Rockommended
Bluza Columbia Optimus Long Sleeve Half Zip
Neoprenowo-polarowa osłona na szyję McKinley
Plecak biegowy Kalenji
Rękawiczki polarowe
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
Buff
Latarka-czołówka Petzl Myo XP Belt
9 komentarzy:
To Ty nawet i Bartka dogoniłeś? Fiufiu.. Przez chwilę pomyślałem, że mogliśmy spróbować utrzymać Twoje tempo, żeby się do Piotrka Chyczewskiego zbliżyć, ale widzę, że byłyby to na razie za wysokie progi.. ;)
Gratuluję świetnego czasu i miejsca, zawody sprzyjały szybkiemu bieganiu, choć po zmroku warunku uległy solidnemu pogorszeniu. Ciężko mi wyobrazić sobie na przykład napieranie tą błotną drogą z PK7 do PK8 po ciemku i we mgle:/
I jeszcze pytanie: mając Suunto z GPSem, po co Ci jeszcze Timex?
Pozdrowienia i do zobaczenia na kolejnym rajdzie (ja pewnie zjawię się na Złocie, Skorpiona w tym roku niestety opuszczam, bo będę w Tatrach - no, nie do końca to takie "niestety".. ;))
Hej Marcin,
Tobie też gratuluję wysokiego miejsca i dobrego czasu. Szczerze pisząc jak Cię spotkałem przy PK 6 to nawet nie poznałem, że Ty to Ty :)
Dlaczego Ambit i Timex? Bo Timex służył mi świetnie do nawigacji: stukniesz palcem w szkiełko i stoper zaczyna liczyć od nowa. Ja tak nawiguję od lat, "na zegarek". Ambita używałem do zapisu śladu GPS, do pomiaru tętna i czasem z ciekawości zerkałem, jaką utrzymuję średnią prędkość przelotową. Pewnie można też jakoś włączyć stoper w Ambicie ale jeszcze nie doszedłem jak (jak wciskam LAP to mi się włącza stoper ale automatycznie zeruje po każdym kilometrze) a poza tym w Ambicie nie jest to pewnie tak wygodne jak w Timexie.
Ja jeszcze nie wiem na co pojadę, niewątpliwie gdzieś tam się prędzej czy później spotkamy.
Pozdrawiam
Paweł
A to ciekawe z tym niepoznaniem;) Cóż, ja zmęczony mogę trochę inaczej wyglądać, Ty trochę zmęczony inaczej kojarzyć i wyszło jak wyszło, dobre.
Jeśli chodzi o okrążenia, to w Garminie w ustawieniach biegu jest "autolap" normalnie mam włączony co kilometr na treningi, ale w górach czy na PMNO robię "wyłączony" i sobie wtedy mogę zerować ręcznie przyciskiem LAP. Podejrzewam, że w Ambicie będzie podobnie.
Nie odważyłem się jeszcze założyć paska tętna na PMNO w obawie o otarcia przez tak długi czas. Z ciekawości: jakie tętno np. średnie Ci wyszło?
Dzięki Marcin za podpowiedź, poszukam w moim Ambicie wyłącznika "autolap".
Pasek HR mnie nie obtarł przez te kilkanaście godzin. Jakie miałem tętno? Najczęściej w okolicach 150-160; podsumowanie pokazuje mi że średnie było 146 BPM ale jak przybiegłem do mety zapomniałem wyłączyć sprzęt i nosiłem go, aż się rozładował. Najczęściej jak w trakcie biegu patrzyłem na zegarek miałem tętno w okolicach 160.
Dzięki za ciekawostkę. To dość wysoka intensywność jak na tak długi czas wysiłku, jesteś cyborg normalnie!;)
Marcin - pomyśl tak: ja czytam o wyczynach Marcina Świerca i myślę sobie - "cyborg". Ty wchodzisz na mojego bloga i mówisz, że ja jestem "cyborg". Ktoś, kto niedawno ukończył swój pierwszy maraton wchodzi na Twojego bloga, czyta że byłeś 4 na ponad stu startujących w Ełku na 50 km i myśli sobie - no "cyborg" normalnie. Wreszcie, ktoś, kto w ogóle nie biega słyszy o tym, który przebiegł po raz pierwszy 42 km i myśli: ale "cyborg"! ;)
To fakt, punkt widzenia zależy od punktu siedzenia;)
:)))))))
Znacznie bardziej wole twoje relacje w tydzień po biegu :) niż pół roku po :))
Wiesz Cezar: ja też wolę swoje relacje pisane kilka dni po niż pół roku później ale czasem źle bywa z czasem; lub też weny nie ma.
ZA każdym razem mam mocne postanowienie, by pisać krócej a szybciej ale jak przychodzi co do czego to za każdym (prawie) razem piszę tak samo.
Pozdrawiam :)
Prześlij komentarz