sobota, 15 marca 2014

Przygody Antka


35. PZU Maraton Warszawski (29 września 2013, niedziela)

Warszawa, Most Poniatowskiego, godzina 8:50

Zdjęcie: Robert Zalewski
„Jest chłodno. To dobrze” - pomyślał. Antek stał w tłumie ponad ośmiu tysięcy biegaczy: debiutantów próbujących ukryć zdenerwowanie przed oczami kibicujących przyjaciół i rodziny; dziarskich dziadków, którym medale za ukończenie biegów ulicznych nie mieszczą się już w szufladzie oraz mniej lub bardziej zaawansowanych biegowo trzydziestolatków, których twarz przybiera zachłanny wyraz za każdym razem, gdy wymawiają słowo „życiówka”. W tym morzu biegaczy wszelkiej maści wyróżniała się elitarna grupa czarnoskórych profesjonalistów. Oni nie przyjechali tu dla zabawy ani po przygodę. Oni mają dziś w pracy dzień prawdy. Antek jeszcze raz przeanalizował wczorajszy wieczór i dzisiejszy poranek w poszukiwaniu błędu, wyłomu, skazy w przygotowaniach do startu. Solidny posiłek wieczorem – był, parę lekkich kanapek rano – było, posiedzenie na „tronie” niedługo przed startem – było, sutki – zaklejone, kamienie w butach – wysypane, buty – zawiązane, ubranie –stosowne do pogody. „Chyba nic jeszcze nie spartoliłem” – powiedział pod nosem. Spiker „nakręcacz” podgrzewał atmosferę przedstawiając przybyłe na rozpoczęcie gwiazdy sportu. Antek przywitał się jeszcze z paroma spotkanymi na starcie znajomymi, ale na długie pogaduchy ochoty nie miał. Debiutantem nie był, ale denerwował się pewnie nie mniej. Tym razem nie był zającem prowadzącym grupę na mało wymagający czas 4:30 – dziś celował w ambitny, amatorski wynik – złamanie 2:50. Oznaczało to bieg przez ponad 42 kilometry w tempie 4 minuty na kilometr. Wyniki z niedawnych biegów na krótszych dystansach prognozowały, że może się udać. Może, ale nie musi. Błąd przedstartowy, słaba pogoda, gorsza dyspozycja, trudniejsza trasa lub choćby pechowe postawienie stopy na nierówności ulicy mogło cały misterny plan posłać w diabły. „Powalczymy, zobaczymy” – pomyślał. Organizator z powodu ogromnej liczby zawodników postanowił rozdzielić starty elity i szybszych amatorów od pozostałych biegaczy. „Mądra decyzja, dzięki temu nie będzie takich korków na pierwszych kilometrach i nie utrudni to osiągnięcia zaplanowanego wyniku” – pokiwał głową z uznaniem.

Warszawa, Stare Miasto, 7 kilometr wyścigu.

„Dziewczyna biegająca maraton w tempie 4:00/km – szacun” – zagadnął z uznaniem lekko zdyszanym głosem wyprzedzaną powoli młodą dziewczynę. Na razie wszystko szło dobrze. Wystartował asekuracyjnie w tempie 4:15, po około 2 kilometrach przyśpieszył do około 4:00. Niedawno kupiony Suunto Ambit cieszył dając większą kontrolę nad prędkością, ale i trochę wkurzał pokazując bardzo rozchwiane dane. Raz tempo 3:25 a kilka sekund później 4:20. „No tak do czarta nie może być” – pomyślał poirytowany. Na szczęście na dalszych kilometrach wskazania się ustabilizowały. W otoczeniu Antka biegli i inni potencjalni trójkołamacze, ale tłoku nie było. Wkrótce wokół utworzyła się trzyosobowa grupa. Krótkimi, wypowiadanymi z wysiłkiem zdaniami mocni amatorzy dogadali się, że biegną na złamanie 2:50. Zaczęli współpracować: raz prowadził Antek, po kilku kilometrach zastępował go któryś z nowo poznanych kolegów biegnący dotychczas za plecami. W okolicach 10 kilometra w tłumie kibicujących wypatrzył Marcina – najlepszego obecnie górskiego ultrasa w kraju. Pomachał mu i popędził dalej – na razie jeszcze noga podawała a i na warunki na trasie nie można było narzekać. Wszystko szło zgodnie z planem.

Warszawa, ulica Jana III Sobieskiego, 23 kilometr wyścigu.

„Nie jest dobrze” – pomyślał. Nogi od kilku ostatnich kilometrów zaczęły bardziej ciążyć. Spojrzał z niepokojem na Ambita. Tempo około 3:53/km. Chłopcy prowadzący grupę biegli o dobrych kilka sekund za szybko. Za szybko dla niego. „Wysiadam z tego tramwaju zanim się zajadę. Nie ma sensu zaciskać zębów i walczyć za wszelką cenę na tym etapie wyścigu. Tak daleko od mety mogę tylko bohatersko spartolić swój wynik” – rozważył na gorąco i podjął decyzję o odłączeniu się od grupy i zwolnieniu tempa. „Muszę odpocząć, złapać drugi oddech” – pomyślał i zaczął biec po 4:05 - 4:10 na kilometr. Kolegom oglądającym się za nim pytającym wzrokiem odmachał, aby biegli swoje. Na Wilanowie niedaleko potężnego „reaktora” (Świątynia Opatrzności Bożej) czekała go agrafka – zakręt o 180 stopni. Wśród biegnących przed sobą dostrzegł Piotrka – znajomego specjalistę od ulicznych biegów ultra. Biegł mocnym tempem i jeszcze sobie luzacko gaworzył z jakimś kolegą obok. „Piotrek mocny jest, skubaniec”. W tej myśli było uznanie i kapka zazdrości jednocześnie. Po zawodach zajrzał do tabeli wyników. Widziany kolega nabiegał 2:40. Ładnie.

Warszawa, Dolina Służewiecka, 32 kilometr wyścigu.

„Maraton zaczyna się od 30 kilometra” – głosi znane wśród biegaczy powiedzenie. Antek trzymał się dobrze. Podbieg na Arbuzowej okazał się nie taki straszny, kryzys sprzed dziesięciu kilometrów został przełamany. Biegł sam. Swoim tempem, według własnego samopoczucia. Po odpoczynku przyśpieszył z powrotem do 4:00 i biegł ponownie w zaplanowanym tempie. Na stołach w punktach odżywiania stały Powerade’y i banany. Nie lubił ani jednego ani drugiego, ale gdy miał kryzys kilka kilometrów wcześniej zaryzykował i się poczęstował. Zadziałało dobrze. Byłoby za dużo powiedziane, że odzyskiwał siły, ale przynajmniej ich nie tracił. Na Kabatach rozglądał się za kolegą z dawnej pracy, w tamtym roku gdzieś tu stał i mu machał. Tym razem nie przyszedł. Kilka kilometrów dalej stał inny kolega, Rafał, biegacz z Białej. „Jest dobrze, biegniesz na dobry czas, dasz radę” – krzyczał zagrzewając do walki. Antek swoim zwyczajem odsapał, że puchnie, że już dupa w krzakach, że już po wyniku, że nie da rady, ale nogami przebierał i zwalniać nie zamierzał. Bliskość mety, świadomość, że to już niecałe dziesięć kilometrów dodawała mu sił. Od czasu do czasu mijał tych, którzy osłabli. Teraz szli lub truchtali ze zwieszoną głową. Im się nie udało. Nie tym razem. Minie kilka miesięcy, podniosą głowę i spróbują jeszcze raz.

Warszawa, Plac Trzech Krzyży, 39 kilometr wyścigu.

Z Ursynowa na Plac Trzech Krzyży prowadziła niemiłosiernie długa, prawie prosta ulica. Poranny chłód gdzieś uleciał. Słońce świeciło, lecz nie pogarszało zbytnio komfortu termicznego biegaczy. „Ja pierniczę, mam już dosyć. Nigdy więcej maratonów. Będę jeździł tylko w góry, na ultra. Tam można sobie troszkę podbiec, troszkę podejść pod górę. Odsapnąć. A tu? Non-stop bieg na wysokich obrotach. Długodystansowe, powolne zarzynanie”. Myśli w głowie Antka pojawiały się i znikały przerywane i zakłócane zmęczeniem niczym sygnał ze źle dostrojonego radia. Te myśli już znał. Znał je dobrze, bo miewał je wielokrotnie kiedy kończył ciężki wyścig. „Po co to wszystko? Jest tyle ciekawych i mniej eksploatujących zajęć. Kończę z tym bieganiem”. Tak myślał a po tygodniu już szperał w kalendarzu biegów szukając, gdzie by tu się znowu sterać. Może był już nałogowcem? Czy podobnych przygód nie przeżywają alkoholicy, gdy wieczorem wymiotują z głową w muszli zaklinając na wszystkie świętości, że „nigdy więcej” a trzy dni później znowu wznoszą toast? 

Zdjęcie: maratony24.pl
Antek dobiegł do ronda de Gaulle’a i przy palmie skręcił w prawo, na most. Zegarek wskazywał, że leci na styk. Teraz już nie mógł się poddać. Nie teraz, nie tak blisko celu. Minął Muzeum Wojska Polskiego, swoje dawne miejsce pracy. Czasem za nim tęsknił. Po lewej za rzeką widniało „wielkie gniazdo” – Stadion Narodowy: chyba drugi po „wielkim pałacu na wielkim placu” (śpiewała tak kiedyś pewna punkowa kapela, ale Antek nie potrafił sobie przypomnieć, która) najbardziej rozpoznawalny budynek w stolicy. Kibice na moście tworzyli szpaler mobilizujący do walki na ostatnich kilometrach. „Dobrze! Świetny czas! Dajesz! Już końcówka! Brawo!” – docierało do niego przez zmęczony oddech, przez zaciśnięte zęby, przez ciepły blask słońca. Dziękował wszystkim tym życzliwym ludziom, ale w myślach. Odmachać czy choć uśmiechnąć się już nie dawał rady. Wszystko, całe skupienie koncentrowało się w nogach; w poprawnym, jak najbardziej ekonomicznym i jak najszybszym przesuwaniu ciała do przodu. Nerwowe spojrzenie na zegarek. „No kurna cały czas na styk!” – Wycedził przez zęby. Zbiegł ślimakiem pod most, już był u stóp stadionu. Na omdlałych nogach wbiegł do wewnątrz, zacisnął jeszcze zęby, już po raz ostatni zrywając się do walki. Na bramie mety ujrzał zegar: „2:49:57, 2:49:58, 2:49:59…. Jeeeeest!!! ….. 2:50:00". Łapczywie chwytając oddech kilka metrów za metą znowu zobaczył Marcina, który pewnie przyjechał komuś kibicować. Antek był przeszczęśliwy. „Udało się. Dałem radę. Dopisała pogoda, trasa była szybka, przytomnie zareagowałem na zaczątki kryzysu, nie popełniłem błędu i udało się” – cieszył się w myślach. Był dumny. Zwykle maratony warszawskie mu nie szły; zawsze, gdy biegł na wynik to coś szło nie tak. Tym razem Warszawa okazała się łaskawa. Z czasem 2:49:57 netto (2:50:00 brutto) zajął 72 miejsce na 8506 startujących. W kategorii branżowej „nauczyciele” zajął drugie miejsce. Chwiejnym krokiem poszedł celebrować zwycięstwo na stole do masażu. Zwykle na masaże nie chodził, ale tego dnia postanowił zrobić wyjątek, bo był to dzień wyjątkowy. Spotkał kolegów, z którymi biegł pierwszą połowę wyścigu. Im też się udało, przybiegli kilka minut przed nim. Zostało już tylko odebrać depozyt i obdzwonić najbliższych z triumfalną wiadomością. Tym razem wracał z tarczą.

Użyty sprzęt:

Buty Columbia Ravenous Lite
Skarpety sportowe Motive
Krótkie spodenki biegowe Kalenji
Koszulka Columbia Trail Pro II Crew
Czapka Go-Sport
Pulsometr Suunto Ambit Silver


6 komentarzy:

Fido pisze...

Rewelacyjny opis. Muszę kiedyś napisać jakąś relację w trzeciej osobie :)
To ile łamiesz w tym roku, 2:40?

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Fido. Czy coś będę łamał w maratonie? - nie wiem. Zależy, czy zacznę szybciej biegać krótkie dystanse (10 km i półmaraton). Wtedy może spróbuję.

Pozdrawiam

Emilas pisze...

Tempo marzenie! Jak przebiegne w takim 5, a potem 10km to będe z siebie mega dumna... ;-) A relacja super :-)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Emila, a co do tempa to dla mnie to też kiedyś był kosmos. Spokojny, rozsądny trening, stopniowe podnoszenie poprzeczki powinno dać progres.

Emilas pisze...

Też tak sądzę :) W sumie nie biorę innego wariantu pod uwagę... Choć zdaję sobie sprawę, że to lata pracy... Ale czas przecież i tak minie (czy będę wylewać ten pot czy nie, a lepiej przecież żeby mijał z widokiem na konkretny cel...) Pozdrawiam!

parkrun pisze...

Bardzo ładny czas :) Zgadzam się, że trening powinien być zrównoważony, aby były spodziewane efekty.