sobota, 8 marca 2014

Skorpion 2014 – tym razem bardziej błotny niż śnieżny


Po raz siódmy

Zdjęcie z trasy (komórka)
Ostatnio co roku obiecywałem sobie, że na Skorpiona już nie pojadę. Owszem, impreza fajna, roztoczańskie jary przepiękne, stopień trudności zawodów z powodu zimy często bardzo wysoki. Ale ile można? Zasiadłem do kalendarza: gdzie by tu pojechać w lutym? Ultramaraton „Zamieć”? Brykanie przez 24h po pętli w górach? Brrr.. - daleko i kasująco. „Icebug Wintertrail”? Wygląda ciekawie i ma pochlebne opinie, ale znowu daleko i trudny dojazd. A niech tam, jadę na Skorpiona, po raz siódmy z rzędu. W żadnej innej imprezie sportowej nie startowałem tyle razy, co w Skorpionie, ale jadę znowu. Blisko i jakoś lubię te jary, choć także co roku je przeklinam. Na liście startowej na trasie 100 km widnieje tylko 18 osób. Nie ma Macieja, Michała, Andrzeja – kolegów, z którymi zwykle przegrywam. Może tym razem w końcu wygram? Bazą zawodów ma być Goraj, z którego - jak się okazało na zakończeniu - pochodzi sam kierownik imprezy.

O Goraju historycznie

Dawny Goraj
Miejscowość położona na Roztoczu Zachodnim metrykę ma średniowieczną. Istniał tu wówczas gród usytuowany na wzgórzu, nad rzeczką Ładą. W XIV wieku, w czasach krótko rządzącej u nas dynastii Andegawenów gród i zamek Goraj wraz z okolicznymi ziemiami otrzymał podskarbi królewski Dymitr z Klecia. Właściciel przeniósł się do nowego nabytku i zwał się od tego czasu Dymitrem Gorajskim („Demetrio de Goray”). W następnych latach osada zanotowała dynamiczny rozwój. Gdzieś w końcu XIV wieku Goraj uzyskał prawa miejskie. W początkach epoki nowożytnej dobra gorajskie kilkakrotnie zmieniły właściciela. Rządziły tu znane, szlacheckie rodziny: Firlejowie, Trojanowscy, Sienieńscy i Górkowie. W 1596 roku właścicielem miasta został wybitny mąż stanu, kanclerz i hetman koronny Jan Zamoyski. Wcielił on Goraj do Ordynacji Zamojskiej – zespołu dóbr mających w świetle prawa specjalny statut, niepodzielnych i mogących być dziedziczonymi jedynie przez najstarszego członka rodu. Po trzecim rozbiorze Goraj znalazł się na krótko w zaborze austriackim, następnie na kilka lat wszedł w skład terytorium Księstwa Warszawskiego by w końcu przez większość XIX wieku należeć do Królestwa Polskiego i zaboru rosyjskiego. Stulecie to nie było szczęśliwym dla miasteczka. Podupadło w nim rzemiosło a po powstaniu styczniowym Gorajowi odebrano prawa miejskie za udział mieszkańców w walce przeciw wojskom rosyjskim. W trakcie I wojny światowej miejscowość opanowali Austriacy. W następnej wojnie światowej w okolicach Goraja, w licznych jarach i wąwozach, kryli się partyzanci AK. Cześć mieszkańców straciła życie w hitlerowskich obozach w Oświęcimiu i Majdanku. Obecnie gmina Goraj wchodzi w skład powiatu biłgorajskiego województwa lubelskiego. Zabytków tu wiele nie pozostało: jest barokowy kościół pod wezwaniem Św. Bartłomieja, kilka starych cmentarzy i kapliczek.

O Goraju beletrystycznie

Isaac Bashevis Singer, żydowski pisarz, który młodość spędził w nieodległym Biłgoraju tak wyobrażał sobie XVII-wieczny Goraj w powieści „Szatan w Goraju”.

Goraj, znany ze świetnych talmudystów i pobożnych obywateli całkowicie opustoszał. Okrągły rynek, na którym niegdyś odbywały się jarmarki, porósł chwastami, (...). większość domów pochłonął ogień (...) wydawało się, że miasteczko zostało unicestwione na zawsze.

Ale tak już dzieje się na tym świecie, że czasem wszystko wraca do poprzedniego stanu (…) W sklepikach nieśmiało uchylały się drzwi, czeladnicy naprawiali podziurawione dachy. Stopniowo wędrowni handlarze zaczęli chodzić od wioski do wioski przynosząc żyto, pszenicę, warzywa i len. Okoliczni chłopi w większości Rusini, którzy do tej pory bali się postawić nogę w Goraju, panoszyły się tam bowiem złośliwe demony, znowu przyjeżdżali furami, kupowali sól i świece, cyc na spódnice i kaftaniki, kabaty i gliniane garnki, rozmaite koraliki, paciorki. Goraj zawsze był odcięty od świata. Dookoła na mile rozciągały się pagórki i gęste lasy. Zimą na drogach czyhały niedźwiedzie, wilki i dziki; od czasu kozackiej masakry te złe bestie bardzo się rozpleniły.

WYŚCIG

Relację polecam czytać patrząc na zdjęcie mapy.

[LINK] do całej mapy z moimi planowanymi przelotami - I pętla

I pętla – wolno i z błędami

Piątek, godzina 20 wieczorem. Paweł Szarlip rozdaje właśnie mapy na pierwszą pętlę. Kilkanaście osób uzbrojonych w latarki i kompasy rusza zmierzyć się z trasą 100 kilometrów po roztoczańskich pagórach. Rzut oka na opisy punktów i widać, że wycieczka będzie prowadziła standardowo, czyli od wąwozu, do wąwozu. 18 z 24 opisów punktów ma w nazwie słowo „wąwóz”. Biorę mapę pierwszej pętli i z pomocą markera planuję przebiegi. To scorelauf czyli kolejność podbijania punktów dowolna. Trzeba się tym uważniej zastanowić, by niepotrzebnie nie natrzaskać kilometrów.

Punkty kontrolne
Wychodzę z bazy kilka minut po innych zawodnikach. Lecę do PK 3. Księżyc jest w pełni, niebo bezchmurne – noc jest wyjątkowo jasna. Nawet z oddali widać kontury lasów, co powinno ułatwiać orientację w terenie. Za mostkiem skręcam w drugorzędną, polną drogę. Powinienem nią biec aż do źródła rzeki, ale bieg jest bardzo trudny i męczący. Na drodze zalega jeszcze stary, zlodzony śnieg. Pobliskie pola, na których jeszcze niedawno stopniała śnieżna pokrywa są bardzo wilgotne i grząskie. Trudno biegać zarówno po drodze jak i po polach. Najlepszą ścieżką są albo trawiaste miedze albo miejsca na granicy śniegu i ziemi. Trójka - z pewną dozą niepewności, ale wchodzi gładko. Myślę już o siódemce, ale po drodze lecę jeszcze po PK 6. Jest blisko. Przy punkcie spotykam Stasia Olbrysia, z którym pokonam kawałek dalszej części trasy. Punkt wszedł jak po maśle, wracamy do wsi i lecimy dłuższym przelotem na siódemkę. Lekko się wahamy zbyt wcześnie szukając punktu, ale ostatecznie, po paru niepotrzebnych zygzakach podbijamy PK 7. Spotykamy przy nim dwóch młodych konkurentów. Kod spisany, wychodzimy szybko z punktu, nie ma co tracić czasu. Teraz do Chrzanowa, najkrótszą drogą. Droga jest zasypana i wkrótce ją gubię. W blasku księżyca lecę na przełaj, po pagórkach, po grząskich polach. Trasa ma być najkrótsza, ale ostatecznie jest taka tylko w teorii. Znowu wychodzą jakieś zygzaki, znowu nadkładam setki metrów. Już w Chrzanowie skaczemy ze Stasiem przez rów i jako pobożni chrześcijanie lecimy do miejscowego kościoła. Dopiero przy samej budowli orientujemy się w pomyłce i korygujemy kurs. Kilkaset metrów i kolejne parę minut w plecy. Nie wyszło dobrze, ale mogło być jeszcze gorzej, bo jak potem usłyszałem niektórzy zaliczyli nawet chrzanowski stok narciarski. Był jasno oświetlony, więc przyciągał nieco zagubionych, wieczorowych nawigatorów niczym nocna latarnia ćmy.

Kolejny cel: PK 8 położony na zachód od Chrzanowa. Wkurzony już jestem trochę tymi drobnymi pomyłkami – tu 5 minut w plecy, tam dziesięć i się cholera uzbiera z tego godzina. Zostawiam Staśka z tyłu i wyrywam do przodu. Po lewej ręce duży las, mam wejść na początek jaru usytuowanego po prawej stronie i podbić punkt przy środkowej odnodze. Wydaje mi się, że idę dobrze, ale nie wiedzieć czemu odbijam za bardzo na południe i wkrótce się gubię. Kręcę się trochę w koło coraz bardziej zły aż w końcu spotykam kogoś, kto truchta z naprzeciwka. Punkt już podbił, jest tam i tam. Muszę wracać, idę pod prąd, mija mnie kilka osób w tym i Stasiek. Kurka wodna, ja tu grzałem, śpieszyłem się a i tak wszystko na nic, bo wolniejsi ode mnie i tak podbili punkt szybciej. Wstyd, ale cóż: to urok zawodów na orientację. Gdy potem wrócę do domu i spojrzę na mój ślad GPS to nie będę się mógł nadziwić, jak ja mogłem zbłądzić w tak prostym terenie.

PK 8 - mapa
PK 8 - ślad GPS

Kolejne punkty, PK 11 i PK 9 wchodzą gładko. Przy drugim z nich pali się ognisko, jest kilka osób z obsługi rajdu. Krzątający się przy ogniu częstują przybyszów ciepłą herbatą. W tę chłodną, lutową noc smakuje wybornie. Na kolejny punkt biegnę w podreperowanym humorze. Piątka wygląda łatwo: niewielki lasek, w nim jakaś dziura, gdzie powinien stać punkt. Postępuję standardowo: drogą do skrzyżowania będącego punktem ataku, potem na azymut. Jest jakaś droga biegnąca mniej więcej we właściwym kierunku. Chwilę później, w lesie po obu stronach drogi są jakieś wyrobiska. Punkt powinien stać w tym środkowym, po lewej. Nie ma. To lecę na drugą stronę lasu, gdzie wcina się w niego trójkątne pole i próbuję namierzyć od niego. Namierzam, idę na azymut, zdaje się blisko - ale nic. Tylko jeżyn pełno; nakarmiłbym nimi moje straszyki ale teraz nie mam czasu zbierać liści. Bezskutecznie szukam punktu. Niech to drzwiczki. Dochodzą mnie konkurenci: Stasiek, i dwaj widziani wcześniej koledzy. We czterech zaczynamy czesać las. W końcu trafiamy na jakieś wyrobiska i w jednym z nic jest lampion. Jak się okazało już na samym początku byłem blisko lecz przeszedłem kilkadziesiąt metrów obok. Efekt: jakiś kwadrans w plecy. Znowu.

PK 5 - mapa
PK 5 - ślad GPS

PK 10 trochę się boję bo jest w środku kłębowiska jarów ale podbijam go bez przygód. Wybiegam na południe do czwórki. Trochę się kręcę, ale generalnie także ten punkt wchodzi sprawnie. Zostały dwa ostatnie punkty do końca pętli: PK 2 i PK 1. Bliskość półmetka motywuje do szybszego poruszania. Dochodzi czwarta rano. Warunki do biegania są dużo lepsze w porównaniu do tych sprzed kilku godzin gdyż nocą chwycił mróz i zmroził błoto na polach. Da się biegać. Jeszcze tylko te dwa punkty i jestem prawie w domu. Byle przetrwać noc a za dnia jakoś to będzie. To lecę do dwójki, ma być przy jakimś jarze. Idę, biegnę, idę i już nie wiem gdzie jestem. Tu jakieś krzaki a tu dziury. Na mapie, w nędznym świetle latarki jakoś nie widzę poziomic oddających rzeźbę terenu. Rozglądam się dookoła. Znowu wyleciałem w kosmos. Obok stoi ambona myśliwska. Wchodzę na nią, może będzie lepiej widać okolicę. A gdzie tam, dalej nie wiem gdzie jestem. Idę jeszcze kawałek drogą, gdy nagle od północy nadbiega jakiś koleś. „Miałeś już czwórkę”? „Miałem” – odpowiadam. „Aha, bo jak byś szukał dwójki to jest za mną, kawałek tą drogą aż zobaczysz zarośnięty jar”. Poszedłem za wskazaniami nieznajomego i rzeczywiście - dwójka stoi jak byk. No życie mi chłopina uratował, naprowadził mnie na lampion, choć wcale o pomoc nie żebrałem. Żeby był innej płci to bym go wycałował. Cudem się udało.

PK 1 i PK 2 - mapa
PK 1 i PK 2 - ślad GPS

No dobra, limit wtop na tę połowę wyścigu wyczerpany ostatecznie. Już tylko jedyneczka. Najwyraźniej mam problem z poczuciem przebytego dystansu podczas marszu nocą, w pagórkowatym terenie i na azymut. Teraz muszę się skupić. Uwaga - wyznaczam azymut - idę, idę, idę i… znowu ląduję w czarnej „D”. No rzesz cholera jasna, ile można. Wpatruję się w mapę usiłując dojrzeć poziomice. Kręcę po drodze i polach. Nic. Pustka. Rezygnacja. W końcu powtarza się sytuacja z poprzedniego punktu. Nadchodzi jakiś człowiek z dwoma latarkami (Krzysiek Borowiec). Nie, nie znalazł punktu. Szuka go od dłuższego czasu, tak samo jak ja. Kręcimy się po okolicy razem, konsultujemy mapę ale nic z tego nie wynika. Krzysiek w końcu mówi, że trzeba się przejść do Goraja (jakieś 2 km) i stamtąd namierzyć jeszcze raz. No dobra, lecę z nim. Nastrój mam smętny. Zastanawiam się ile już osób zaliczyło półmetek. Kilka co najmniej. Pewnie prowadzi Wojtek Burzyński, mijałem go już na trasie, robi wariant w odwrotną stronę. Miesiąc wcześniej zrobił „Ełcką zmarzlinę” (też 100 km na orientację) w 14 godzin 11 minut. Nawet nieźle, na taki czas trzeba już troszkę biegać. Jak ja tu będę tak wtapiał po 20 minut co każdy punkt to ze mną wygra. Z pesymistycznych wizji budzi mnie latarka, która zaczyna przerywać i co chwila się wyłącza. Szczęście, że wziąłem zapasową. Tymczasem dochodzimy do Goraja, ustalamy swoje pewne położenie i wracamy z powrotem. Planujemy wejść na ów początek jaru nie od dołu, a od góry. Udaje się. Punkt jest u szczytu jaru, przypięty do jakiejś skrzynki na dzikim śmietnisku. Znowu uświadamiam sobie, że byłem blisko, tak blisko. Wystarczyło w odpowiednim momencie przejść 500 metrów w odpowiednią stronę. Ostatnie dwa punkty oddalone od siebie i od bazy w sumie o jakieś 4 km robiłem 2 godziny. Brak słów po prostu. Spisujemy kod z lampionu i lecimy do bazy, już każdy osobno. O świcie wpadam do szkoły w Goraju, kilka minut temu minęła szósta rano. Jest 10 godzin od startu. Nędzny czas, więc jestem szczerze zaskoczony, że przybiegłem drugi. Pierwszy jest tak jak przypuszczałem - Wojtek Burzyński. Ma nade mną 1,5 godziny przewagi. Dużo, ale może nadrobię. Jestem w bojowym nastroju, to słowo „drugi” podniosło mnie na duchu, poza tym jest już dzień. Może będę lepiej nawigował. Na pierwszej pętli niewiele biegałem, zaoszczędziłem siły. Spotkany wcześniej Wojtek coś wspomniał, że bardzo się zmęczył próbując biegać. Czyli może jest zmęczony. Czyli może znaczną część drugiej pętli będzie szedł. Czyli może mam szansę. Jeszcze tylko MP3 na uszy z jakąś bojową muzyką i bomba kaloryczna do żołądka. Odchudzam plecak, odchudzam ubranie. Trzeba zaryzykować, wziąć się do roboty. Wybiegam z bazy gotów walczyć o zwycięstwo.

II pętla – o włos

[LINK] do całej mapy z moimi planowanymi przelotami - II pętla

Zdjęcie z trasy (komórka)
W drugiej połowie wyścigu atrakcji, zwłaszcza tych związanych z nawigacją doświadczam niewiele. Jest dzień, jest muzyka, jestem najedzony i pomimo wszystko pozytywnie nastawiony do czekających mnie kolejnych 50 kilometrów. Kilkukilometrowy przelot do PK 13 i podbity bez pudła. Kolejny – PK 19 – tak samo. Podobnie PK 18. Punkty te położone są stosunkowo blisko siebie i prowadzą do nich wygodne drogi co sprawia, że moja karta startowa zapełnia się kodami w imponującym tempie. W okolicach Albinowa zachwycają poranne krajobrazy co skłania do wyjęcia komórki i zrobienia na szybko kilku pamiątkowych „sweet-foci”. A co tam, chwilkę to zajmie, minutka w tę czy w tamtą stronę nie zrobi przecież różnicy. Kolejne punkty także podbijam bez większych przygód. Biegnąc do PK 14 wbijam się nie w tę drogę, którą chciałem, ale dużo na tym nie tracę. Przy PK 15 spotykam wesołą grupkę amatorów trasy 50 km prowadzoną przez jakiegoś motorniczego. Tak - pięćdziesiątka już ruszyła, dziś rano. Część z ich punktów pokrywa się pewnie z naszymi a część jest stowarzyszona. Trzeba uważać. Wyjście z piętnastki do pobliskiej drogi wygląda na łatwe tylko na mapie. W rzeczywistości zaliczam mozolne przedzieranie po jarach i bardzo gęstych zaroślach. PK 16 wchodzi tak jak poprzednie – szybko, sprawnie i bez ceregieli. Jestem święcie przekonany, że to właściwy punkt, dlatego będę później bardzo zaskoczony, że przybiłem stowarzysza. Po powrocie przyjrzę się śladowi GPS i porównam z mapą. No rzeczywiście - wbiłem się w sąsiednie rozgałęzienie jarów. Wejście na punkt wydawało się proste: blisko wsi, blisko krawędzi lasu. To uśpiło moją czujność i spowodowało, że niechcący zafundowałem sobie 25 minut kary czasowej.

PK 16 - mapa
PK 16 - ślad GPS

Tymczasem lecę po pagórkowatych polach do PK 24. Po drodze we wsi Grudki mijam sklep i… nie mogę się oprzeć pokusie. Jakiś jogurcik, jakiś pączek, chwila rozmowy z życzliwą sprzedawczynią – jakże można jej odmówić. Może przysiądę sobie na chwilę. I minuty mijają. Ale przecież to nic takiego, minutka w tę czy w tamtą stronę. PK 24 miał być wiatrakiem, ale był nim kilka lat temu. Do tegorocznego Skorpiona nie dotrwał. Spisuję kod z lampionu przymocowanego do słupa telegraficznego, z naprzeciwka nadchodzi jakiś uczestnik pięćdziesiątki. Ostrzega, że w drodze na PK 23 jest dużo błota. Słońce już grzeje od dobrych kilku godzin, trudno. Aby śniegu dużo nie było, bo to chyba spowalnia bardziej. Tańcząc na błotnej ścieżce biegnę długim przelotem do PK 23. W końcu pojawia się asfaltowa droga na pagórkach i kolejni delikwenci z pięćdziesiątki. W lesie warunki do biegania są zdecydowanie lepsze, dlatego między innymi zmieniam pierwotnie zaplanowany wariant i tnę przez las. PK 23 podbijam po drobnym wahaniu wspólnie z… Wojtkiem Burzyńskim – moim głównym konkurentem! Robi wariant w odwrotną stronę. Gdy spisuje kod z lampionu stoję za nim niczym szpieg z krainy deszczowców. Cichcem zerkam ile ma zaliczonych punktów. O jeden mniej niż ja! Niby dobrze, bo nadrobiłem półtorej godziny straty i teoretycznie mam przewagę, ale pomiędzy dwoma ostatnimi punktami, które będę musiał podbić są bardzo długie przeloty (PK 21, PK 20 i meta). W zasadzie można powiedzieć, że idziemy łeb w łeb. Rozchodzimy się w różne strony, Wojtek ma do podbicia 4 punkty, ja tylko 3 ale bardzo oddalone. Na końcówce wszystko się rozstrzygnie.

PK 22 – niedawno wybudowana wieża widokowa robi wrażenie, ale wieje na niej bardzo, więc nie tracę czasu tylko biegnę do następnego punktu. W końcu zaczyna się las, nie ma w nim śniegu i jest mniej pagórkowato. Można pobiegać. PK 21 ma być punktem z obsługą. Punkt znajduję razem z spotkanymi już wielokrotnie kompanami. Coś mi w nim jednak nie pasuje, bo powinno być przy nim ognisko. Paweł, jeśli pisze w opisie „możliwe ognisko”, to ognisko zawsze jest. A tu nie ma. Martwię się czy to, aby nie stowarzysz, dlatego robię rundkę po okolicy. Po chwili znajduję ekipę palącą ognisko. Przy samym ognisku punktu nie ma. Pytam chłopaków, czy ten punkt trochę dalej za mną to ten właściwy, ale nie chcą szubrawcy powiedzieć. No nic, biję ten, który mam. Najwyżej będzie stowarzysz. Potem okaże się, że ognisko stało pomiędzy dwoma punktami, z których jeden był poprawny a drugi stowarzyszony. Obsługa ogniska miała kategoryczny zakaz udzielania jakichkolwiek wskazówek nawigacyjnych. Na szczęście przybiłem właściwy punkt. 

Nogi po powrocie do bazy
Został ostatni punkt – PK 20 i dwa dłuuugie przeloty. W drodze na dwudziestkę zaliczam pewne nawigacyjne perturbacje: skręcam na chwilę w niewłaściwą drogę, wchodzę do wąwozów, do których wchodzić nie ma potrzeby. Jestem już zmęczony, i fizycznie i psychicznie. Błędy nawigacyjne nie są duże, ot na minutę lub trzy. Zsumowane dadzą poważną stratę. Szczęśliwie ostatni PK podbijam gładko. Jeszcze tylko wydostać się z jaru, przebić przez błotniste, grząskie pole i jest asfalt. Teraz ostatnia próba: asfalt, dużo asfaltu. Z 10 kilometrów non-stop po asfalcie. Ale sobie na koniec przelot zafundowałem. Umyłem buty z błota by mniej ważyły i truchtam zgięty w kierunku Goraja. Biegnę jakieś 80% dystansu, czasem na podbiegach przechodzę na chwilę w marsz. Minutka przerwy na wyniku nie zaważy. W końcu wbiegam do Goraja. Za chwilę będzie skrzyżowanie a od niego może ze 150 metrów i meta. Wybiegam zza zakrętu, i patrzę na owo skrzyżowanie. Ktoś na nim stoi i się rozgląda. Wojtek Burzyński! Skończył już i szuka sklepu? Nie, przecież jest w stroju startowym. To na co on do cholery czeka!? Przecież to nie możliwe, byśmy po blisko 19 godzinach ścigania na 100 kilometrowej trasie zeszli się w tym samym czasie na drodze tuż przed metą. Takie rzeczy się nie zdarzają. Zauważył mnie: truchtam w jego stronę, coraz szybciej, dzieli nas może ze 30 metrów. To on zwrot na pięcie i biegnie w stronę szkoły. To ja rura za nim, 100% mocy, żadne zmęczenie już nie ma znaczenia. Wojtek ogląda się na ułamek sekundy i też zaczyna pędzić na łeb, na szyję. Zaczynam na raz żałować wszystkich „sweet-foci”, na które traciłem czas, każdego chwilowego przejścia w marsz na lekkim pagórku, każdego zatrzymania bez potrzeby. Niech to drzwiczki, ależ ze mnie wołowa dupa, tak przegrać na końcówce. Przed samą szkołą biegnę może kilkanaście metrów za Wojtkiem, ale dogonić go już nie zdołam. Rywal wbiega do bazy z czasem 18:50, ja kilka sekund za nim. Sędzia główny nie bawi się w liczenie sekund, stąd oficjalnie nasze czasy różnią się o minutę. Cholera, przegrałem. Ale może jeszcze nie wszystko stracone: są jeszcze stowarzysze. Niestety: stowarzysze są, ale tylko w mojej karcie. Przybiłem jednego, wspomnianą wcześniej szesnastkę. Różnica oficjalnego czasu pomiędzy mną a zwycięzcą urasta do 26 minut. Jestem drugi na 18 zgłoszonych zawodników. Wysoko? Wysoko. Zwycięstwo jednak przegrałem, głównie przez nawigację. Tak jak kilka lat wcześniej, gdy ścigałem się z Tarasem. Trudno, przegrałem w uczciwej walce. Bywa. Teraz wygrał Wojtek i w sumie fajnie, że on. To jego pierwsza wygrana impreza tego typu; pewnie będzie ją długo i mile pamiętał tak jak ja pamiętam swoją pierwszą wygraną setkę podczas „Ełckich roztopów” w 2009 roku. Jeszcze raz gratuluję Wojtku!

Styrany na mecie
W tym roku zamiast statuetek - medale

Wyniki zwycięzców:

Trasa 100 km

1. Wojciech Burzyński (18:50)
2. Paweł Pakuła (19:16)
3. Krzysztof Borowiec (21:06)

Trasa 50 km

1. Tomasz Grabowski (7:35)
2. Bartłomiej Grabowski (7:35)
3. Krzysztof Lisak (7:38)

[LINK] do mojej relacji z poprzedniej edycji Skorpiona

8 komentarzy:

Krasus pisze...

Ależ emocje w tej końcówce!

Patrząc na mapę z drugiej pętli, to nie zafundowałbym sobie chyba takiego przelotu na koniec. Patrząc na mapę zrobiłbym ją trochę inaczej: 13-19-18-20-21-22-23-24-16-17-14-15.

Aczkolwiek mapa jest taka fajna i tak niejednoznaczna, że prawdopodobnie jeśli zajrzę tutaj jutro, to wybiorę jeszcze inny wariant;) Na przykład: 13-19-20-18-17-21-22-23-24-16-15-14. Lubię takie mapy:)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Masz rację Marcin, że II pętlę można było robić na kilka sposobów. Ja też mam wątpliwości, co do mojego wariantu. Gdy się biegnie na PK 20 to aż się prosi, by po drodze zgarnąć jeszcze PK 13 i PK 19. Decydowałem o wariancie w pośpiechu chcąc jak najszybciej gonić Wojtka. Poza tym jestem biegaczem, wolę szybsze a dłuższe przebiegi. Z resztą: mój wariant na pewno daleki był od optymalnego skoro zrobiłem około 120 km. Wysiadła mi bateria w Ambicie na 93 kilometrze, gdy byłem w drodze na PK 23, więc nie wiem dokładnie ile. Wojtek z tego co mówił, zrobił chyba 117 km. Możliwe że około 10 km moich nadprogramowych kilometrów trzeba zaliczyć na konto błądzenia a drugie 10 na konto nieoptymalnego wariantu.

Krasus pisze...

Skoro i Wojtek natłukł 117, to tym ciekawsza trasa była.

A z Ambitem to ciekawostka, myślałem, że on wytrzyma dłużej niż kilkanaście godzin.

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Mnie i Wojtka w liczbie zrobionych kilometrów przebił Stasiek Olbryś :) ale nie pamiętam dokładnie, ile natrzaskał, nie chcę kłamać.

Ambita miałem włączonego w trybie biegowym gdzie mierzył prędkość co dwie sekundy. W trybie trekking wytrzymuje dużo więcej i chyba w takim trybie powinienem go używać na tych dłuższych setkach.

Krzysztof Borowiec pisze...

Z mojego tracka również wyszło 117km. w tym kilka km niechlubnego błądzenia przy PK1 na końcu I pętli (stracony tam czas oszacowałem na 1h15min).

Link do tracka: http://pl.wikiloc.com/wikiloc/view.do?id=6311656

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Dzięki Krzysiek za komentarz i link do tracka. Pierwszą pętlę robiłeś mniej więcej tak jak ja, drugą robiłeś inaczej, pewnie była to lepsza wersja skoro wyszły ci 3 km mniej. Właśnie z tą dwudziestką był największy problem, kiedy ją wziąć. Ja zdecydowałem brać 13-19-18-17-14-15-16 bo chciałem wybrać za jednym razem środek mapy a poza tym te punkty były blisko siebie i dobrze skomunikowane. Jak się było na jednym to już żal było nie biec do kolejnego, który był tak blisko.

klisak pisze...

Przybiliśmy tego samego stowarzysza, ja miałem tak samo - łatwy punkt do ataku, rozluźnienie, brak kontroli kierunku no i zniosło do sąsiedniego skrzyżowania :)

Paweł Antoni Pakuła pisze...

Chciałem Krzychu napisać, że człowiek się uczy na błędach ale to chyba w moim przypadku byłoby mydlenie oczu bo ja już tyle lat na Skorpiona jeżdżę i zawsze stowarzysza przybić muszę, chociaż jednego.