Powrót
Namyśliłem się. Z pewnym wahaniem opłaciłem podwyższone wpisowe za udział w wiosennej edycji popularnego Harpagana. Trasa piesza, 100 kilometrów, start o 21 wieczorem, dwie pętle, limit – 24 godziny. Klasyka rock’n rolla. Choć w pieszych setkach żółtodziobem nie jestem to trochę się tego Harpa obawiałem: do jego ukończenia podchodziłem już dwukrotnie i zawsze bez powodzenia. Wspomnienie pierwszego startu było niczym wspomnienie masochistycznej sesji (znanej mi tylko z teorii), gdyż łączyło w sobie dwa, skrajnie różne odczucia: bólu i zadowolenia. Zerknąłem do swojej relacji z Harpagana H-31 z 2006 roku dostępnej nadal w archiwum na stronie zawodów:
(Początek)
„[…] Na początku próbowałem iść całkowicie samodzielnie wierząc tylko busoli i mapie. Jednak mijałem mnóstwo dróg i ścieżek, których na mapie nie było. Wiedząc "mniej więcej" gdzie jestem szedłem za innymi, na tzw. "przylepca". Jest to może i dobra metoda pod warunkiem, że ci inni wiedzą gdzie idą. Pech chciał, że przykleiłem się do ludzi, którzy podobnie jak ja nie byli przekonani, w którym kierunku podążać. Byłem całkowicie zdezorientowany (od jakiegoś czasu przestałem kontrolować mapę) i zacząłem panikować. Miałem przed oczami wizję, że nawet do pierwszego punktu kontrolnego nie dotrę i zejdę z trasy. Co ja powiem znajomym, którym już obwieściłem, że jadę na "Harpagana". Taki wstyd. [...]
(Po 30 kilometrach)
"Po drodze przeżyłem największy kryzys rajdu. Wlokłem się jakoś, ale zastanawiałem się czy nie zostać już na "szóstce" jak do niej dojdę, nie prosić by mnie ktoś odwiózł, czy nie wezwać jakiejś taksówki. Moja super kurtka przemokła całkowicie, przemokła też bluza, którą miałem pod nią i a także następna. Ręce mi zgrabiały i ledwo dałem radę zacisnąć palce na długopisie by wpisać na karcie godzinę dotarcia na punkt. Zziębniętych rąk nie miałem gdzie ogrzać, bo kieszenie, wszystkie, jakie miałem były całkowicie mokre. Z trudem schylałem się by zawiązać sznurówki. Nogawki spodni były mokre. Stuptutów w porę nie założyłem a zanim się obejrzałem nie było już sensu. Przemokła mi też przednia część spodni na udach wraz z kieszeniami. Tylko tyłek pozostawał jeszcze suchy, więc do tylnej kieszeni włożyłem wilgotną już komórkę. Niewiele lepiej miał się mój plecak. To, co było w zewnętrznych kieszeniach i klapie przemokło. Na szczęście miałem drugie buty i cieszyłem się bardzo, że je zabrałem. Ponieważ moje "Sprandi" były mokre (jeden z butów umoczyłem w bagienku przed "czwórką") przebrałem je na zapasową parę "HD" (Heavy Duty). Niestety ubrałem do tego tanie skarpetki z "CCC" (Cena Czyni Cuda) i czułem jak przy każdym kroku noga przesuwa się w bucie. Wiedziałem, że powstanie otarcia lub odcisku będzie tylko kwestią czasu. Trasę jeszcze kontrolowałem, ale byłem tak zmęczony i nieprzytomny, że gdy jeden z moich towarzyszy twierdził, że jesteśmy zupełnie gdzie indziej niż sądzę łatwo mu uwierzyłem. Potem okazało się, że on też pobłądził i w końcu wylądowaliśmy w PGR w Chynowie. Gdzie jesteśmy dowiedzieliśmy się od zdziwionych i przyglądających się nam z zainteresowaniem mieszkańców owej wsi. Około piątej rano odebrałem telefon od koleżanki z Irlandii, która prosiła mnie bym w końcu zablokował klawiaturę w komórce, bo już piąty raz dzwonię do niej w środku nocy."
Przez 8 lat w oprawie zawodów dużo się zmieniło |
To były moje pierwsze w życiu zawody sportowe i pierwsza napisana relacja. Bazą zawodów była kaszubska miejscowość… Bożepole Wielkie. Przeszedłem wtedy 50 kilometrów i skasowałem się strasznie, ale jednocześnie załapałem rajdowego bakcyla. W następnych latach nabrałem doświadczenia, wzmocniłem łydkę, ukończyłem parę setek, ale tytułem Harpagana nadal nie mogłem się pochwalić. W 2011 roku pojechałem po raz wtóry na Harpagana (H-42 w Elblągu), ale i tego nie ukończyłem. „Do trzech razy sztuka” – pomyślałem zapisując się na tegoroczną edycję. Chciałem w końcu ukończyć te popularne zawody. Raz, że w tym roku inaczej niż w roku poprzednim planowałem trochę postartować w setkach a nawet liczyć się w Pucharze PMnO. Dwa, że tegoroczna wiosenna edycja miała zostać rozegrana właśnie w Bożympolu Wielkim – miejscowości, w której zaczęła się moja ultra - przygoda. Zdecydowałem po ośmiu latach wrócić do źródła; wszystko zrobić lepiej, szybciej i z sukcesem. Zdobyć tytuł Harpagana.
Szaleństwa piątkowej nocy
(Poniższą relację najlepiej czytać mając pod ręką mapy z zawodów. Na mapach – wzorcówkach (ślad wrzosowy) dostarczonych przez organizatora zamieściłem swój ślad GPS z Suunto Ambit (ślad zielony). Niestety zegarek mi padł po14 godzinach, gdy byłem przy PK 16. Końcówkę przebiegu wytyczyłem zielonymi kropkami)
[LINK] do zdjęcia mapy 1 pętli
Lista startowa obsadzona była całkiem mocnymi nazwiskami. Z czołowego tercetu wygrywającego zawody w ostatnich latach zabrakło Macieja Więcka ale był Michał Jędroszkowiak i Andrzej Buchajewicz. Przyjechał też bardzo mocny Piotrek Szaciłowski oraz całkiem szybki Robert Kędziora. Wśród ponad trzystu zawodników wybierających się na trasę 100 kilometrów było jeszcze kilka znanych nazwisk plasujących się zwykle w pierwszej dziesiątce. Mogły się także trafić jakieś mało znane wschodzące gwiazdy, „młode setkowe wilki” gotowe w sprzyjających okolicznościach wygryźć „starą gwardię”, która przecież nie będzie dominowała wiecznie. Przy takim składzie walka o pudło zapowiadała się ciężko.
Rozważania o szansach na takie czy inne miejsce przestały mi zaprzątać głowę, gdy dostałem do ręki mapę. O ja cię kręcę – 8 punktów na pierwszej pętli, wszystkie w wielkim lesie na południe od miejscowości, w terenie bogato upstrzonym pagórkami, drogami, dróżkami, przecinkami i ścieżkami niczym ludowy haft z Cepelii. Będzie ciężko, prawie na wszystkich przelotach trzeba zachować czujność. Pełno pagórków, pełno skrzyżowań. Chwila nieuwagi i fruwam w przestworzach. Mocno pagórkowatego terenu byłem świadomy, ale od wymagającej nawigacji zdążyłem się już odzwyczaić. Gdy organizatorzy dali sygnał do startu wróciłem spokojnie do bazy i przez 15 minut rysowałem przeloty. Kwadrans w plecy na dzień dobry, ale gdy już zaczynam biec to nie lubię za dużo myśleć po drodze. Teren zapowiadał się trudny, więc postanowiłem nie ryzykować biegania po dróżkach i przecinkach, które ktoś tu gdzieś podobno widział przed trzydziestu laty i jak najwięcej biegać po większych, pewniejszych drogach. Sprawiło to rzecz jasna, że dokładałem sobie kilometrów: troszkę tu, troszkę tam i na mecie wyszło 120 kilometrów zamiast 100. Karne kilometry to typowa cena, za bezpieczniejsze i wygodniejsze warianty.
W końcu i ja wyszedłem z bazy, założyłem na uszy mp3 i nieśpiesznie potruchtałem do pierwszego punktu. Warunki do biegania wydawały się bardzo dobre: noc umiarkowanie chłodna, sucho, niezbyt wietrznie. Trochę mżyło, ale do porządnego deszczu było daleko. Po 2 kilometrach dogoniłem pierwszego piechura, potem cały sznur światełek ciągnących się w mroku lasu w stronę PK 1. Punkty kontrolne na pierwszej pętli wchodziły dobrze. Może dlatego, że przy tej mapie, w tym terenie i nocą zachowałem szczególną czujność. Nie wchodziłem na nie optymalnym wariantem, czasem przez moment pobiegłem nie tą ścieżką tracąc 3 minuty, ale jakichś wielkich wtop na szczęście uniknąłem. W drodze na trójkę minąłem wracających z punktu trzech biegaczy. Mieli nade mną kilka kilometrów przewagi. Sporo, ale nie byłem tym zdziwiony, w końcu zabawiłem w bazie kilkanaście minut smarując markerem po mapie. Obstawiałem, że nadbiegający to moi koledzy – faworyci. Może Michał, może Andrzej, może Piotrek a najpewniej wszyscy trzej. Byłem zaskoczony, gdy się okazało, że nie znam nikogo z tych pędzących szybko przecinaków. Gdzie w takim razie jest utytułowana czołówka? Przed nimi? Za nimi? Gdzieś wtopiła? Na trójce miłym zaskoczeniem była informacja, że jestem czwarty. Czyli prowadzi widziana wcześniej trzyosobowa grupa, a sporo za nimi jestem ja. Zastanawiałem się, gdzie zaginęli faworyci i kiedy mnie dogonią. Stało się to wkrótce. Gdy biegłem do następnego punktu dogoniło mnie trzyosobowe komando z Piotrkiem Szaciłowskim, Robertem Kędziorą i dowodzącym Michałem. Biegli w trójkę, tempem szybszym od mojego. Musieli gdzieś wtopić, a teraz w bojowym nastroju odrabiali straty. Sprawnie mnie wyprzedzili i popędzili do przodu. Przy czwórce spotkałem kolejnego faworyta, Andrzeja Buchajewicza. Ten biegł sam. Wystartował dobrze, ale także solidnie wtopił lecąc na PK 3. Czwórkę podbiliśmy razem.
Początek rajdu przybrał jak widać dosyć nieoczekiwany obrót. Murowani kandydaci do pudła popełniali błędy, tracili czas i siły. Prowadziła trzyosobowa grupa „nieznanych sprawców”. Problemy nie ominęły także i mnie. W drodze na PK 5, po chwili nieuwagi skończyła mi się droga. Poszedłem na azymut, wyszedłem na jakąś inną drogę, ale już nie byłem pewien, na którą dokładnie. Moim prywatnym, nawigacyjnym mesjaszem okazał się Krzysiek Borowiec – zawodnik pokonujący setki z dwiema latarkami. Cicha woda, rzadko go widać biegnącego szybko, ale wystarczy przystanąć na skrzyżowaniu, rozejrzeć się dookoła, potem za siebie i już Krzysiek jest z tyłu. Tym razem także się pojawił i to w dobrym momencie. Bezwstydnie przyznałem, że wyleciałem w kosmos i nie wiem, gdzie jestem, on zaś sprowadził mnie z powrotem na ziemię pokazując palcem na mapie – „tu”. Biegnąc samotnie na PK 6 znowu straciłem na chwilę orientację, pobiegłem drogą inną niż planowaną, ale, że przed sobą miałem rzeczkę Łebę to szybko się odnalazłem. Biegnąc jej brzegiem tuż za Bartkiem Karabinem i Kubą Molskim podbiłem szóstkę ustawioną na skarpie, nad rzeką. W drodze na siódemkę, znowu spotkałem trzyosobową grupę kolegów: Michała, Piotrka i Roberta. Stali na skrzyżowaniu i nad czymś debatowali. Chłopakom, zwykle znakomitym biegaczom i bardzo dobrym orientalistom tego akurat dnia jakoś wyjątkowo pechowo nie szła nawigacja. Ponownie wylecieli w kosmos. Powiedziałem gdzie moim zdaniem jesteśmy i szybko się oddaliłem. Bywam czasem łatwowierny i bałem się, że zaraz mnie przekonają do swojej wersji, czyli, że jestem gdzie indziej niż rzeczywiście jestem.
Została końcówka pierwszej pętli. Punkt PK 7 wszedł gładko. Przy PK 8, ostatnim punkcie pierwszej pętli znowu się zakręciłem i szukałem lampionu o jedno wzgórze za wcześnie. Szczęśliwie szybko się odnalazłem i za drugim razem wspiąłem na właściwą górkę, z której pobiegłem prosto do bazy. Osiągnąłem ją o 5:19 jako czwarty zawodnik. Prowadzący Krzysiek Nowak dokładał mi w tym momencie prawie dwie godziny, ale biegnący na trzeciej pozycji Andrzej Buchajewicz podbił kartę niecałe pół godziny wcześniej. Nie było źle, byłem wysoko, mogłem dalej walczyć, ale pomimo tego zastanawiałem się, czy wyjść na drugą pętlę. Moje Bare Gripy (buty INOV-8 Bare-Grip 200), nadgryzione już na wcześniejszych rajdach teraz rozerwane przez gałąź otworzyły szeroko „paszczę” wystawiając na widok publiczny trzy największe palce lewej stopy. Z tak wielką dziurą dało się jeszcze biec, choć nie było to ani wygodne ani bezpieczne. Poważniejszym problemem niż buty był jednak Achilles. Ścięgno zaczęło mnie boleć przed ostatnim punktem pierwszej pętli. Znałem już to uczucie, bo miałem podobną kontuzję już kilka razy. To był początek zapalenia ścięgna Achillesa. Można z tym jeszcze chwilę biegać, ale to ryzykowne i bolesne. Zastanawiałem się więc, czy wychodzić na drugą pętlę, bo mógłbym nie dać rady i dodatkowo pogorszyć kontuzję co wyeliminowało by mnie ze startów w najbliższych miesiącach. Zmęczenia wielkiego nie czułem, byłem dobrze odżywiony, pogoda była fajna, wstał świt. Zaryzykowałem i wyszedłem na drugie 50 kilometrów.
Druga pętla
[LINK] do zdjęcia mapy 2 pętli
Na dziesiątkę pobiegłem głupim, zbyt dookolnym wariantem asfaltowym przez wieś Strzebielino. Biegnąc poboczem obok ruchliwej drogi starałem się wsłuchać w muzykę by nie myśleć o bolącym Achillesie. Na punkcie ustawionym na wyniesieniu obok wysokiego masztu dowiedziałem się, że jestem piąty. Niedługo przede mną był tu Michał Jędroszkowiak. Spotkaliśmy się chwilę później i razem pobiegliśmy do dwóch następnych punktów. Po drodze widywałem miejsca, które wydawały mi się znajome; chyba pamiętałem je z rajdu sprzed ośmiu lat. Ten pierwszy rajd, pierwsza setka jakoś szczególnie zapada w pamięć.
Do PK 12 wszystko szło dobrze, problemem było szybkie wejście na trzynastkę. Najpierw utknęliśmy z Michałem na jakichś leśnych podmokłościach, potem każdy już na własną rękę próbował dotrzeć do ulicy. Znalazłem w końcu tę długą przecinkę prowadzącą prosto na punkt, ale była to przecinka pod linię wysokiego napięcia. Wyglądała ładnie tylko na mapie. Poruszanie wzdłuż niej nie wyglądało ani na wygodne, ani na szybkie. Dobiegłem do drogi biegnącej mniej więcej równolegle do przecinki i pobiegłem nią mając ciągle na oku tę linię wysokiego napięcia. Nie zauważyłem, że linia w międzyczasie skręciła na zachód a ja wraz z nią. Gdy w końcu znalazłem się nad brzegiem Jeziora Czarne okazało się, że jestem kilometr od punktu. Podbiłem go kilka minut przed Michałem, który także miał problem ze znalezieniem właściwej drogi, więc zwyczajnie przeszedł las na rypał, na azymut.
Kolejne punkty: PK 14, PK 15 i PK 16 weszły bez większych kłopotów nawigacyjnych. Po drodze, w odpowiedzi na zapytanie tubylców „a pan to tu tak od wojny lata?” musiałem krótko scharakteryzować Harpagana. W okolicach najbardziej na północ wysuniętego punktu PK 15 zacząłem spotykać uczestników trasy rowerowej. Minąłem się także z Andrzejem Buchajewiczem, który wyrobił sobie nade mną już 50 minut przewagi. Niedawno podbił piętnastkę i awansował na drugą pozycję gdyż biegnący do tej pory na drugim miejscu Paweł Ćwidak podobno osłabł. Niedługo później spotkałem maszerującego Pawła, który tak jak Andrzej wracał już z punktu.
Do tej pory, pomimo bolącego Achillesa i wielgachnej dziury w bucie wszystko szło jako tako. Moja dobra passa skończyła się w połowie drogi do szesnastki będącej przedostatnim punktem kontrolnym. Zaczęło się od tego, że odcięło mi prąd. Minęło właśnie 105 kilometrów i nie miałem już siły podbiegać. Wystarczyło coś zjeść, wiedziałem o tym, ale nie miałem już nic. Na trasę zabrałem wystarczającą ilość jedzenia, ale po drodze jedna z kanapek wypadła mi na ziemię i już jej nie podniosłem. Teraz właśnie tej jednej kanapki mi zabrakło. Nogi zrobiły się ciężkie a myśli zaczęły krążyć wokół tego, czego to ja nie zjem, gdy tylko dotrę na metę. Oglądałem się nerwowo za siebie wypatrując Michała i biegnącego obok niego Roberta Kędziorę. Na szczęście żadnego z nich nie było.
Do szesnastki dotarłem marszobiegiem dookolnym, ale pewnym wariantem i sprawnie podbiłem kartę. Został ostatni punkt, PK 17. Za nim już meta. Już po rajdzie analizując czasy zawodników zdałem sobie sprawę, że był to decydujący moment, w którym mogłem jeszcze zawalczyć o trzeci stopień podium. Poprzedzający mnie Paweł Ćwidak podbił szesnastkę ledwie 11 minut wcześniej. Do mety pozostawało 8 kilometrów a on tylko i wyłącznie szedł. Miałem szansę go dogonić, ale schrzaniłem sprawę koncertowo. Wyszedłem na siedemnastkę i gdzieś w połowie drogi wyleciałem w kosmos. OK., większość, z którymi rozmawiałem potem w bazie mówiła, że w okolicach PK 17 wyrzucało, ale owa większość po 20 - 40 minutach znajdowała punkt. Ja straciłem tam cholerne półtorej godziny. Niczym nawigacyjny gołowąs stałem na skrzyżowaniach usiłując dopasować drogi i odnaleźć się na mapie tracąc w ten sposób czas. W desperacji zapytałem nawet jednego z rowerzystów, gdzie jesteśmy, ale albo on sam nie wiedział albo ja nie do końca go zrozumiałem. Dopiero po godzinie zrobiłem to, co powinienem był zrobić od razu: poszedłem na południe, znalazłem charakterystyczne miejsce, które pomogło mi się odnaleźć (w tym przypadku był to zbiornik czerpania wody) i wtedy odnalazłem feralną siedemnastkę. Cztery kilometry dzielące PK 16 od PK 17 Paweł Ćwidak zrobił w 42 minuty a ja w godzinę i 54 minuty. Niech to szlag.
Meta
Do mety dotarłem o godzinie 13:41 w sobotę. Z czasem 16 godzin i 41 minut zająłem 4 miejsce. Spośród 344 osób startujących na setkę tytuł „Harpagana” uzyskało 82 uczestników. Wygrał Krzysiek Nowak ze znakomitym jak na te warunki czasem (12:56). Drugi był Andrzej Buchajewicz (14:39), trzeci Paweł Ćwidak (15:18). Pierwszą wśród kobiet była Małgorzata Stefańczyk (19:51), drugą Małgorzata Szwaracka (22:49).
Wyniki najlepszych zawodników tegorocznego Harpagana wielu wprawiły w zdumienie. Spośród czołowej trójki (Jędroszkowiak – Buchajewicz – Szaciłowski), którą śledzący zmagania na setkach obstawiali jako przyszłe podium ostatecznie tylko jeden stanął na pudle i to nie na najwyższym stopniu. Utytułowanych zawodników rozpędziło dwóch chłopaków z Gdańska zajmując pierwsze i trzecie miejsce. Kim oni są? – zastanawiali się ci, którzy tak jak ja usłyszeli o nich pierwszy raz. Podobno mają na Pomorzu opinię znakomitych nawigatorów. Obaj startują na setkach tylko w Harpaganie, po Polsce raczej nie jeżdżą. Krzysiek wystartował w obu zeszłorocznych Harpaganach zajmując za każdym razem czwarte miejsce. Zimy jak widać nie przespał tylko przytrenował bieganie co dało mu zwycięstwo w tegorocznej edycji zawodów. Paweł Ćwidak jak się wydaje biega znacznie mniej. Dla mnie szokująca była informacja, że całą drugą połowę wyłącznie szedł a pomimo to, ja nie byłem w stanie go dogonić. Zaznaczyć trzeba, że nie był to luźny spacer a szybki marsz 8 minut na kilometr, niewiele wolniejszy niż mój trucht. Na sukces obu chłopaków z Trójmiasta na pewno wpłynęła słabsza niż zazwyczaj dyspozycja utytułowanych zawodników. Z pewnością pomogło im też to, że obaj znają okolice Bożepola Wielkiego. Ledwie tydzień przed Harpaganem w miejscowości tej rozegrany został Wiosenny Tułacz – inne zawody na orientację. I Paweł i Krzysiek w nich startowali. Po Harpaganie rozegranym w tym samym miejscu tydzień później w czubie setek zrobiło się ciekawie. Fajnie by było, gdyby teraz obaj bohaterowie z Gdańska zaczęli jeździć także na inne piesze setki, nie tylko na Harpagany. Rywalizacja stała by się przez to ciekawsza. Wiem, że zachęcając Krzyśka i Pawła do częstszych startów kręcę bat na własny tyłek, bo miejsce poza podium nie jest tym, co tygrysy lubią najbardziej. Niemniej piszę o tym świadomie, bo cenię sobie udział w mocno obsadzonym wyścigu, którego wynik jest trudny do przewidzenia.
Użyty sprzęt:
Buty INOV-8 Bare-Grip 200
Skarpety sportowe Motive
Leginsy Columbia Speed Trek II Tight
Oddychająca koszula z długim rękawem RMD Rockommended
Koszulka biegowa New Balance
Pulsometr Suunto Ambit Silver HR
Zegarek Timex Ironman Sleek 150-Lap
Rękawiczki treningowe Nike
Plecak biegowy Kalenji 12 L
MP3 Player Sandisk Sansa Clip 8GB
Kompas kciukowy Moskwa
Czołówka Petzl Myo XP
Buff
5 komentarzy:
Hej bardzo cie podziwiam. Mam 18 lat .nie dawno zaczęłam biegać może jakiś miesiąc po dwóch latach siedzenia na tyłku przez kontuzje nogi która ciągle się odnawiala. Dziś jestem w stanie przebiec 5,5 kilometra w ciągu 30 minut niby nie jest źle ale dobrze też nie. Chciała bym wystartować w biegu 12 km parszywa dwunastka w Zielonej Górze, 28 czerwca jak myślisz dam radę się przygotować,to był by mój pierwszy bieg tego typu.
Pozdrawiam Klaudia.
Cześć Klaudia,
Skoro teraz jesteś w stanie przebiec 5,5 km w 30 minut to pewnie będziesz w stanie ukończyć też ten bieg na 12 km, który jest za ponad 2 miesiące. Musisz jednak bardzo rozsądnie i ostrożnie podejść do treningów bo jeśli miałaś odnawiającą się kontuzję to jest duże niebezpieczeństwo, że jak za mocno przyciśniesz z treningami to kontuzja się odnowi. Trenuj sobie spokojnie i czujnie, jak zaczyna coś boleć to odpuść, nie walcz za wszelką cenę z tego powodu, że jesteś zapisana na zawody. Jesteś młoda, normalnie powinnaś teraz zwłaszcza kształtować szybkość ale z powodu świeżo zagojonej kontuzji z szybkimi treningami bym uważał. Stopniowo, powoli. Możesz wystartować w tym biegu na 12 km o ile nie będzie jakichś niepokojących sygnałów od organizmu ale ja bym raczej potraktował ten bieg na zaliczenie, na spokojne przebiegnięcie, dłuższe wybieganie. Pobiegasz z pół roku, będzie OK to na jesień możesz polecieć jakąś dyszkę ambitniej.
Pozwodzenia
Tradycyjne gratulacje!
Krzysztof
Paweł, jak zwykle świetna relacja (czytam wszystkie nałogowo :), choć trochę obrazić można się za małowyraźne skany map (szczęśliwie harpagan.pl ratuje). Piszę by zapytać jaki przebieg miały te Bare Gripy - zabawnie w nich musiałeś wyglądać (bajka Wilk i Zając staje przed oczami.. :)
Cześć,
Mapy takie słabsze wykorzystałem, wzorcówki ściągnięte z FB Harpagana. Chciałem, by był na nich mój ślad i wariant optymalny. Następnym razem postaram się o lepszą jakość.
W Bare Gripach zrobiłem około 505 km. Treningowo przebiegłem w nich tylko 20 km. Reszta to kolejno: TVSB (110 km), Chudy Wawrzyniec (85 km), połowa B7D (50 km), Ełcka Zmarzlina (100 km), uliczny bieg na 10 km w Lublinie i na końcu Harpagan (120 km). W sumie 5 imprez ultra i jeden bieg na dyszkę.
Pozdrawiam
Prześlij komentarz